eGNOSIS

 

kinga stefaniec (ur. 1980). miejsce urodzenia: radom, miejsce pobytu:
zabrze, podpis: elektro trancid. soczyste dźwięki demencji. figuratywny
hałas

więcej o poetce >>


 

opowiadania goła nitka

kinga stefaniec

 

ściśnij mózg między palcami
w biegu pochłaniającym dystans między bólem fizycznym a błogim wrażeniem podglądania kąpiącej się w rzece kobiety. rozchylanie dendrytów nerwowych zakończeń liściastych drzew wrastających w pustą przestrzeń między atomami materii, wżynające się w ciało niebieskie paznokcie grabowych lasów, sprężyście wyciągniętych ku szczęściu rojącemu się w mózgach diamentowych gołębi. emblemat słoja rozszerzającego się z pępka kosmicznego kłącza w stronę peryferycznych zagłębień kory mózgowej oplatającej niezmierzalną objętość wszystkiego, rzęsiście tkaną fotosyntezę ciałek zieleni, które uwalniając się ze środka ziemi, wypuszczają z sykiem kule gazowe robaka owiniętego wokół istoty rzeczy. od-bytniczy układ wydechowy skondensowany i uaktywniany poprzez zniekształcenia ekosystemów, utraty ciągłości w przekazie genotypu ziemskiego. pęka pod wrażeniem unii z wydechem kosmosu, wdechem zassanym poprzez pory mięsistej magmy. płuco-serce przepompowujące krwiste słowa spisane w nabrzmiałych od farbujących klisze projektorów wyobraźni praludzkiej masy, by cechy boskie oddzielić od ciała wątrobianą żółcią, owadzią krwią. odwirowane laboratoryjnie przywileje życia, egzystowania w śmiertelnej koherencji, odwodniły pękając i marszcząc. mumifikując starożytne skojarzenia w cywilizacyjne odchody po zabiegu lobotomii. skorodowane obręcze orbit planetarnych, przetopione izolatory gniewu modyfikowanych emocji imitujących komunię dusz.
ostatnie ziarno prawdy, kiełkuj w ustach pozamacicznej ciąży abstraktu, rodzącego się boga płci obojga, wybuchającego kielicha natury, z rozsuniętymi płatami tektonicznej budowli ciała. przenikających się z ekstazą pręcików pylących myślącą istotę życia. binarny układ rozrodczy śliniących się kapeluszy ameby świecącej światłem własnym, łączy się w neon oceanicznej algebry, logarytmy chrzczenia duszy ognistym śladem przyspieszenia ponad rozrzedzoną konsystencją owodniowych błon obitych miękkim światłem przepuszczonym poprzez soczewkę sekwencji i ładunków elektryzujących napięcie śródczaszkowe. rozłupujące skorupę tajemnicy uniwersum w jednostkowe dryfy świadomości. zlewają się ze sobą iskrząc, łamiąc promieniste zębatki mechanizmu szyfrującego.
ulotne cykle trójkątnych uskoków w matrycy metajęzyka, uprowadzających sensy w głębinę semantycznych pól pod uprawę gatunkową, gdzie seksowne inkubatory wydawały na świat fałszywe klucze, fatamorganę i rozmagnesowany wszechświat pozbawiony płata czołowego, ten porasta siecią synaps, organicznymi obwodami przepuszczając widmo świetlistych absolutów. figuratywnych stelaży paradoksów podtrzymujących konstrukcję kosmosu. kontemplacja unerwienia uniwersalnego ciała fizycznego, pars pro toto, w wycinkach rzeczywistości skondensowane ampułki rozumienia, miniaturowe wersje bogów, syntetyczne religie tatuowane radioaktywnym proszkiem w miejsce zdeformowanych filozofii.
gdy rozpada się klosz, w którym utknęłam bez ciała, mocno mnie przytul, aż poczuję miłość.

 

 

diamentowy obrót w dolinie krzemowej.
z utkwionych w oku boga opiłkach z obróbki brylantów w podziemiach antwerpii. miliardy szlifowanych drobin, pylistych szlaków zatopionych w powierzchnię skóry palców. ławki europy wyciera moja zmęczona dupa załadowana bateryjką duracell; naświetlone wkłady kadmu perorują brzękiem zwarcia elektrycznego, jaki kojarzy burzowe zapisy emitowane w ucho. połączeniem zwarto-szeregowym, z efektownym przeskokiem z mostku. ścięcie białka w podwyższonej szokiem termicznym temperaturze. zielona mila narkotycznych symfonii, w krzesło elektryczne zbudowana w pasach skórzanych na łydkach i tre - molo przejścia. mielone przeżycia śmierci. reanimacja niewinnych komórek tętnic bijących krwią spuszczoną. liften, liften, lifter. anhalter. chuja znad morza w Tczewie. siedzę i przypominam Stasiuka w fazie wspomnień. na dziewięć u: utrecht.
fascynujący utrecht.
wydech wybuchu krtaniowych zbitek spółgłosek wymarłych w słowiańskim języku. bombardowana bombonarda. nadęta flecistym suwistym dźwiękiem pojedynczego „a”. Turcja, Niderlandy. i nowe kraje wysp ameryki łacińskiej. w grodziach przebijających wodne wstążki. związane w mokry supełek, który przypomina się. wszystko wiem o koloniach Holandii. filmach almodowara. obniżonych krtaniach kobiet hiszpańskich. stranselskualizowanych Balearach, bale arach. papuzich barwach. pomarańczowych lampach rozwieszonych w pralniach, by suszyć bębnowo. flaszki w Bordeaux - whisky, winno, puszkowe piwo. konina z socjalu, ostrygi w cytrynowym soku, który zakwaszał substancję żołądkową. lecę. rowerem dwuśladowym. z podwyższonym standardem. zagram to hip chłopem. hip - huopem, hoopem. doktor Lepper w taxi station. stadion. stado polskiej reality.

 

 

spacerówka elektryczna
na silniku mozzarella. zjazdem rowerowym z odbezpieczonych części miasta. przepięciem amperów wyjada słomkowy kolor ze spektrum widzenia. natężenie masy wodnej przepływu energii współczułe z ułamkowaniem przestrzennym. w wielopunkcie skrzyżowanych listewek, podłożoną jakością muzycznych interwałów. niezmienne moce wibrują w mięsistym ekosystemie. czułe klatki w przeźroczach wydzielają kwadratowe epikurium, orzechowych struktur słojów, zapach słoneczników omywanych królewskim widmem. przeciśnięte przez winogrona smukłe wątki kądzielnych sieci. z babiego lata, wysnute, pełgają ogniście z łańcuchem płaszczyzny emitującej złudzenia. upojenia mocą erotycznych przyciągań. wyszukanych podrywów wolnej woli. przerwy w dostawie energii trans forują oznaki przepięcia. wyładowanie mocy. by odpoczywać w cieniu traw drzew. nerwowym zakończeniem liści drzew starzejących się z wiekiem. rozłożyście penetrujących zakręty powietrznych wgłębień, które wygryza krętek złośliwy. chochlik, diabelskie nasienie. czarcie ziele. nago w burzy, gadam z liściem świecącym fosforem. space land, murzyński bubble gum. balonówy. prima balonówy.
mam do odsprzedania 30-letnie komiksy.

 

 

Struna mol
Ostukiwana młoteczkiem owiniętym suknem.
Koncertowo
wywrotowo
balansuję na krawędzi cyrku i religii.
Cyrkulacja.
Znaczy spowszednienie śmiechowiska.
Pijana małpa.
Nawet, kiedy trzeźwa.
Chciałabym unikać przymiotników.
Banalnie robią w uchu dźwięk molowy.
Smut-
smut.

I przeskakuje miarowo na drugi koniec baru. Bo to barowe ćmy.
Ćmy.
Tak lubię patrzeć, kiedy doznają prawa przylegania rozpłaszczone na szkle. Mokre szkło najsilniej wiąże. Bruderszafty. Potem landszafty. Niemiecka dolina. A my stoimy na górze. Patrząc z góry na jarmark. Pluję na elipsy para-solek.
Para-stopni.
Paraboli. Boli?
Czasem. Gdy nie-dotykasz.
Dlatego barujemy. Jak psy wiernie? Wierni do końca. Spalając się w żarze ogników papierosa. Świetlanej perspektywy poprzez szkło butelek. Barmani mają doskonałe wyczucie żonglerki słownej. Ale mnie to nie dotyczy.
Wrzucam amerykańskie monety do szafy. [bo tylko takie pasują. w starym stylu. Modnie jest?] Wybierz sama. Ja mam nadwątlone samostanowienie dziś. Wklejam się ukradkiem w postaci wokół mnie. Niezauważalnie dorysowuję historie dla nich samych niepojęte. Ale prawdziwe. Bo zmyślane bez mrugania powieką. Bezbłędnie. Mam czuły węch.
Stępiony dymem. Wentylacja jest atrapą użycia życia. Podróbką. Bezmetkowce. Beztlenowce. Nie masz? Odejdź, bo nie dajesz rady mojemu wyczuciu tempa. Jestem, bezwzględna, bo ochłodziłam się do temperatury zera bezwzględnego. Opór i oto jako nadprzewodnik myśli. Przewijam wam w mózgach historię mieszania energetycznych strategii w ciałach poza wyobraźnią. Poza rozumem. I poza wiarą.

powrót do strony eNa Górze Helikonu    powrót do strony eGNOSIS