Wrzesień, 1936 rok,
trwa przyjęcie. Pierwsza rocznica ich ślubu, pierwszy syn. Cała rodzina
świętuje urodziny pierworodnego, Krzysia. Beniaminka rodu.
Dom, późniejszy powojenny przytułek, był wówczas dwa, a może trzy razy
większy. Pięć przejrzystych pokoi. Jeden w amfiladzie. Ściany pomalowane
olejną farbą po szczyt. Pomiędzy ścianą a sufitem, szerokie, ozdobne
różami szlaczki. Tremo odbijało olejne obrazy z tańczącymi nimfami i
Cygankami. Kto tu wtedy mieszkał? Mój dziadek Piotr, babka Helena i
Stefka — ich córka. Nazywano ją Kociubina. Jej brat Kazik z młodą,
piękną żoną, Helenką z Grochowa. Oni.
Obszerny pokój z balkonem zdobią portrety narodowych wieszczów. Tutaj, w
tym pokoju codziennie spotykali się wszyscy. Pewnie na pierwsze urodziny
syna przyszła cała rodzina. Przynieśli naręcza kwiatów z domowych
ogrodów. Na pewno byli też ci z drugiej strony rzeki. Matka chrzestna
Krzysia — beniaminka, Tozia. Jedna z najelegantszych dam Warszawy. Był
też Tofek, jej szarmancki brat w złotych binoklach. Anielka, uwielbiana
przez warszawiaków tancerka kabaretowa. Albina, jej matka, ogromna jak
zeppelin. Ciotka Albina, chcąc odwrócić uwagę od swoich ogromnych
piersi, brzęczała i świeciła naszyjnikiem z pereł. Piękni, pachnący,
koronkowi, aksamitni. Uśmiechnięci. Czas świetności.
Czas życia domostwa, a może i świata, odliczają porcelanowe zegary. Gra
patefon. Dużo piór i łabędziego puchu. Rozkosz. Radio nadaje nowiny. Na
stole w kryształowych szkatułkach piętrzą się pralinki. Warszawskie
klimaty.
Tak było, zanim to wszystko się stało.
Urodziny wnuka, a babka swoje, o tym, jak to kiedyś siedzieli razem z
mężem przy stole, a on z żarliwą powagą swojej wiary, wczytany w Biblię,
snuł marzenia o wolnej Polsce. O tym, jak Maryś, ich piękna córka,
pisała listy do ukochanego kapitana wojsk carskich. Krótkie to było
pisanie. Zabrała ją epidemia. Kiedy zmarła, a może usnęła, On, Złocień,
poszedł za swoją Maryś, tam do Boga. Zastrzelił się na jej pachnącym
jaśminami grobie. Zanim doszło do radości urodzinowej, wszyscy, którzy
odeszli na drugą stronę, musieli być wspomniani. Babka przywoływała
duchy swoich córek: Maryś i przedwcześnie dojrzałą córkę Natalkę, która
bezwstydnie wyginała się przed lustrem, tańczyła i tańczyła, zaplatała i
rozplątywała swój miedziany warkocz. Opętana gorączką i przedśmiertnym
skowytem opuszczając ten świat i pokoje, szła do Jeszui jako Maria
Magdalena.
Tak było. Babka moja ze złością patrzy na ocalałą od febry i duru
najstarszą córkę, Stefkę. W potoku gorzkich wspomnień zatrzymuje
spojrzenie na obrazach albo na tekturowych zdjęciach dziewcząt. Huśtając
na kolanach pierworodnego wnusia, szepcze: — Będziesz ty dziecino
marszałkiem, poetą, będziesz ty, będziesz niebożątko moje...
A potem czas nagle przyspieszył. To wspomnienie sprzed wojny, wessane w
popękane od bomb i kul ściany, nie dawało się zatrzeć, zamalować. Było
do zapomnienia.
Wszyscy znali mnie tutaj. Przez witrynę sklepu widziałam swój dom i
balkon, który wisiał w niebie. Pani w papierniku też głaskała mnie po
głowie, mówiąc znane już i miłe słówka: sierotka-stokrotka. Był
czerwiec. Bzy opadły, tylko ten dziki pachniał na podwórku razem z
duszną maciejką. Jedna z sąsiadek, jedna z tych, które podobnie jak mój
tato i ciotka nigdy nie wychodziły na podwórko, wezwała mnie do siebie,
mówiąc:
— Będę szyła ci białą, długą suknię.
Zdziwiło mnie to. Dlaczego moja pierwsza biała suknia miała być uszyta w
domu bez balkonu? Zrozumiałam później, to miała być poważna tajemnica.
Wtedy zresztą wszystko było tajemnicze. Mój koralik z naszyjnika ciotek,
dzięki któremu mogłam pomagać smutnym ludziom, znikanie papy, jaskółki
latające z wielkim krzykiem i wbijające się w balkonowe okna, szlaczek
malowanych olejnych róż, który pamiętał naruszone dziewice i babkę
Helenę, pęcherzyki z krwią gołębia. Ileż spraw i światów tu zastałam.
Nie miałam prawa dziwić się, że białą suknię szyć mi będzie pani
Zaleska.
Mówiono później, że po mojej balkonowej stronie kamienicy, nie można
szyć białych sukienek. Że to zły znak. Ta pani mierzyła mnie dziesiątki
razy. Wbijała szpilki w szyfonowy śliski materiał. Kazała mi trzymać w
zębach nitkę, żebym nie „zgłupła”. Stałam na stołku i nienawidziłam tych
przebieranek. Nie były po mojemu. Ale wszystkiego pilnowała ciotka
Stefa, więc stałam. Patrzyłam z góry, jak ciotka Stefa ukradkiem wyciera
swój czerwony od płaczu nos i szepcze:
— Oj, sirotka, sirota.
Kiedy suknia była już gotowa, jakaś motylkowa forma wyłoniła się z
materiału. Wsadzono mnie do środka jak kukłę i kazano się kręcić,
klękać. Potem obce kobiety zapakowały ją do papieru i sukienka zniknęła.
Było gorąco, tak gorąco, że nawet mleko skwaśniało szybciej. Ciotka
powiedziała, że wybieramy się na zakupy. To też było dziwne. Ciotka
kulała na jedną nogę i nie wybierała się daleko od kamienicy, chyba że
do budy u Rokitowej. Wyjść na zakupy, to znaczy przejść podwórko, bramę
i stracić z oczu dom.
— Idziemy po białe pantofelki na świętą komunię — powiedziała.
Buciki, buciki. Nigdy nie założyłam tych amerykańskich bucików. Bałam
się, że jak je założę, to mój tato umrze w sali numer 17. Poszłam do
komunii w za dużych sandałach Elki Obary.
I miałam rację. Nie zostałam sierotą. Na mojej głowie tego pamiętnego
dnia wyrósł wianek z białych stokrotek. Nigdy nie dowiedziałam się,
kiedy kwiatki z mojej łąki przyszły, żeby ułożyć się w moich włosach.
Tato siedział w kuchni przy stole. Miał spokojną twarz, czytał Pismo,
jak jego ojciec. Niekiedy ciężko wstawał, żeby wypić jajko na surowo.
Białko łagodziło ból po operacji, którą miał w pokoju nr 17.
Mijały miesiące i nikt już nie pamiętał, że nie przyjęłam komunii
świętej. Uczyłam się od ciotki Stefy wróżyć z kart. Żyjąc w domu pełnym
duchów i książek, zdobywałam tajemną wiedzę.
Gra w milczenie, to zabawa dorosłych z pokoleniową tradycją. Pradziadek,
kiedy trzeba, milczał. Babka, choć wyrzucała z siebie całe symfonie
okrągłych zdań z wykrzyknikami, nic nie mówiła. Dziadek nie odpowiadał
na żadne pytania, zasłaniając się modlitewnym szeptem. Matka wiodąc
podwójne, a może i potrójne życie, milczała albo o jednym, albo trzecim,
niekiedy o drugim. Ojciec, odkąd wypalili mu struny głosowe, nie mówił
nic. Bracia mówili przy okazji, nic nie mówiąc. Mówiły liczby i litery.
Przemawiały zdjęcia i obrazy. Opowiadały zapachy. Ja, dorastając do
swoich ról, utajniałam to, co wiem. Swoje wiem, a jak już wiem, to nie
powiem. Taka tradycja. Może dlatego, a przede wszystkim dlatego, mając
dwadzieścia pięć lat, zostałam żoną młodego mężczyzny, który — czego by
o nim nie mówić — milczeć umiał. I to było wszystko, co miał mi do
powiedzenia. Każdy z czegoś czerpie swoje przemilczenia.
Ciszę najbardziej słychać, kiedy pada śnieg. Widać ją wszędzie. Panoszy
się, panuje i czeka. Wszystko, co się w niej wydarzy, jest jak
tchnienie, katharsis. Z wielkiej ciszy powstał nasz świat.
Te litery i liczby, żeby nie były ogniem wypalane, pięknie ozdabiałam
kwiatkami, serduszkami i niezliczoną ilością kropek, kwadracików, kółek
i trójkątów. Każdy znaczek, a nawet kleks, miał swoje znaczenie. Mój
tajny szyfr. Były też różne krzyżyki i gwiazdy. Rysowałam świecowymi
kolorowymi ołówkami, papier był taki trochę pergaminowy. Pachniał
jabłkami albo kaszą gryczaną, jakoś tak. Mogę zawsze, o każdej porze
dnia i nocy wyrecytować liczby i odszyfrować koślawe litery. Między
licznymi mrocznymi kleksami odnaleźć opowieści starej kobiety.
Moje zapiski wyglądały tak:
Jeden tysiąc siedemset siedemdziesiąt cztery 1774, dodać jeden, daje
tysiąc siedemset siedemdziesiąt pięć — 1775, dodać jedenaście, to jest
1786 dodać pięć 1791, dodać trzydzieści dziewięć — 1830. To równa się
8956, to się równa 28. Dwa dodać osiem to jest 10. Zero się nie liczy,
to jest jeden. Tutaj jest liczba 44, która się nie dodaje ani nie
odejmuje. I potem wszystko od początku. 1914 dodać trzy to jest 1917,
dodać jeden 1918, dodać dwa to jest 1920, dodać sześć 1926, dodać
dziewięć to jest 1935, dodać cztery to jest 1939, dodać pięć 1944, dodać
jeden to jest 1945. Razem 19 314 to jest, 1 dodać 9, dodać 3, dodać 1,
dodać 4 to jest 18, jeden i osiem jest razem 9, dodać 1 dziewięć to jest
10. Zero się nie liczy, to jest 1.
— Tu zapisane są dzieje tego, co było i tego, co będzie — wyrecytowałam
kiedyś ciotce.
Zobaczysz synku ten piękny świat. Zobaczysz. Poznasz ty zaśpiew
jaskółek. Zapadać się będą słońca i księżyce, a potem pójdziesz górą, a
ja doliną, ty będziesz różą, a ja kaliną. Nie! Będzie inaczej.
Dostaniesz dużo kolorowych farbek, pędzelki i ołówki świecowe. Śpiewać
będą chóry i znajdę dla ciebie światło pierwszej gwiazdy. Zamalujesz
wszystkie pejzaże, staniesz na brzegu oceanów i oswobodzisz kolorowe
ryby, zamienisz je na ptaki. Pamiętaj synku, nie używaj czerwieni.
Błękit, trochę fioletu, kolor żółty, pomarańczowy. Nad oceanem jednym
ruchem rozciągnij tęczę. Taki jest świat, synku. Taki jest świat.
Wszystko tu ma kolor tęczy. To drżąca woda. Zobaczysz.
Spętano mnie niezliczoną ilością bandaży, zastrzyk jeden, drugi.
Rozpoznanie. Pacjentka w szoku poporodowym. Może być niebezpieczna. Nie
rozpoznaje bliskich. Na pytanie: „Jak się pani czuje”, mówi tekstami:
„Coraz to dalsze życie mi się zdaje, a to, co znikło znów się prawdą
staje”. Robi jakieś figury, jakby z kimś tańczyła. Mówi językami, potem
coś liczy. Ona jest chora, szalona znaczy. Trzeba ją odizolować. Mamy
wolny pokój numer osiem. Moim zdaniem to nie potrwa długo. Kuracja sześć
tygodni, mleko przestanie działać. Dojdzie do normy. Trzeba unieruchomić
w niej życie! Te cholerne mleczne pędy, domagają się dziecka. Hormony,
dać jej hormony! Zlikwidować pamięć.
W tym zamieszaniu bezboleśnie urodziłam maleńką, jesienną córeczkę.
Dostała na imię Maja. Złuda, Iluzja. To specjalne imię, ochronne. Złuda
obroni się, zmyli Anioła Samaela! Podczas kołysanek słyszałam, jak wyją
tłumy. Manifestują. Wszyscy manifestują. Anty manifestują, mają zamiar
zamanifestować. Żywi i umarli są manifestem. Nic nie jest obojętne.
Odwaga wspólnej obecności naznaczała miejsca. Kościoły i place pełne
rozmodlonych ludzi. Nikt nie pyta, czy wierzą. Manifestują
przynależność. Zbiorowa komunia.
Ciotka Stefa osłupiała ze zdumienia i energicznie zajęła swoje centralne
miejsce w kuchni. Spojrzeniem filtrowała obcego. Iluzja krążyła wokół
nas i porozrzucanych pakunków. Wreszcie usadowiła się przy akwarium ze
śniętymi rybkami. Ni stąd, ni zowąd wyciągnęła jedną z nich i głaszcząc
jak kota, zapytała przybysza:
— Po co masz takie głupie skrzydła? Brzydkie są! — Naburmuszona schowała
się w chuście ciotki.
— Kto to jest? — spytała ciotka.
— Pustynny tropiciel.
— Kto? A zresztą, co ma być, to będzie — dodała bez przekonania.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, hrabia czmychnął na pokoje. Nie
panowałam nad sytuacją. Usiłowałam coś wytłumaczyć ciotce, bez sensu
wymyślając niestworzone historie o przeznaczeniu, o wizjach, w których
wyświetliło mi się jego życie. Ciotka swoim zwyczajem kręciła laską,
jakby chciała odkręcić moje widziadła. Uciekłam od jej zaklęć. Podeszłam
bezszelestnie do wielkich drzwi pokoju, za którymi dzieje się tamten
świat duchów i przez szparę podglądałam tropiciela. Tak zwyczajnie,
podglądałam. Paradował przed lustrem. Był wyraźnie sobą zachwycony.
Ustawiał się w pozach do walki, robił jakieś przysiady, wygięcia. Miał
napięte zmarszczki, wypuczone policzki, zakrwawione oczy. Zaciśnięte
zazwyczaj usta wykrzywiały się i wyrywał się z niego bezgłośny ryk.
Lustro ledwo utrzymywało naprężone mięśnie. Potem zastygł w triumfalnej
pozie i wpadł w coś w rodzaju katatonii. Powietrze wokół niego
gęstniało, cały pokój zdawał się we mgle czy smogu. Stał nieporuszony, a
jego odbicie w lustrze kręciło się, sapało jakieś zaklęcia. Szarpnęłam
drzwi.
— Już po wszystkim — wykrzyknął triumfalnie na mój widok. Jednym haustem
wypił szklankę wody, po czym raptownie zgniótł ją w dłoni.
— Sztuczka, bezkrwawa sztuczka — wykrztusił.
Nadchodziła noc, nasza pierwsza wspólna, wiosenna noc. Noc adoracji.
Zostaliśmy sami z tamtym lustrzanym odbiciem. Ja i ich dwóch. Tej
szczególnej nocy zdobyłam się na zamknięcie pokoju na klucz. Miałam
naiwną wiarę, że tym sposobem wszystkie sprawy między nami pozostaną
ukryte. Zapaliłam woskowe świece i obnażona wędrowałam pomiędzy nimi.
— Światła! — krzyknął. — Otwórz drzwi. Obudź mnie, obudź! Duszę się. Oni
tu są. Wszyscy razem. Ich oczy, rozwalone bebechy, smród. Piach. Pali
mnie piach. Ścierwo ściąga mnie w dół.
Wtuliłam się w jego napięte ciało. Jakaś kołysanka w nieznanym mi języku
wyrwała się ze mnie. Mój zaśpiew okrążył jego prześladowców. Zgasły
świece i zgasło lustro. Zostaliśmy zupełnie sami. Na chwilę wyciszył
się. Uroczyście wstępowaliśmy w nasze światy. Hrabia wplątał się w moją
kołysankę, docierał do mnie pełen czułości.
Wszystko na Nowej Ziemi było zamierzone i opanowane. Wszystko. Moja
kariera, miejsce, facet, dom z psem i gadającą papugą. Tylko brać. Moja
Żelazna Kurtyna okazała się jednak trwalsza niż Los Angeles z karierą,
facet z San Diego i dom w San Francisco. Opierała się pomrukom Pacyfiku
i wspaniałym przestrzeniom Wielkiego Kanionu. Była jednym z owych
czterech kontynentów zapowiedzianych przez losik. Ten kontynent
pokonałam samolotami, autobusami. Odetchnęłam dopiero na
betonowo-szklanym lotnisku w Nowym Jorku. Pusta, nocna poczekalnia. Poza
starym człowiekiem sprzątającym plastikowe butelki, nikogo.
Najlepiej czuję się w miejscach niedoskonałych, niedokończonych,
niezrealizowanych, jakoś zawieszonych. Tym miejscem był
hrabia-tropiciel.
Oddychałam głęboko, szybko. Tak jak zalecono. Miałam w trakcie tego
dyszenia przywołać Nic, a potem coś zwizualizować, zobaczyć. Wywołać w
sobie obrazy strachu. Nic nie przyszło. Obok mnie starsza kobieta
rzucała się padaczkowo. Jej ciało dygotało, a ona piszczała, mamrotała:
— Nie, Nein, Nie. — Rogers z asystentką pochylili się nad nią i wzywali
do powrotu. Piana jej szła z ust, zmoczyła się, ale rytmicznie biegła,
biegła z nogami w górze. Biegła za swoim oddechem. — Nein! Nein! —
krzyczała.
Nikt nie wiedział, od czego uciekała. Stanęli wokół niej bezradnie.
Chcieli coś zrobić, ale nie wiedzieli, co. Wezwali tłumaczy. Zrobił się
ścisk. Prawdziwy workshop. I tylko słuchałam, jak tłumaczą przypadek:
— To jest udręka. Cierpienie. Syndrom pooświęcimski. W trakcie
hiperwentylacji tamto „Nein”, wróciło. Trzeba ją przywołać. Ktoś
potrafi? — Temblak na złamanej ręce pięknej asystentki profesora
rozluźnił się. Uciekła. Starsza w spazmach turlała się po podłodze,
dalej kręcąc młynka nogami.
— Niech nikt nie wstaje, please. To jest terapia indywidualna. Zajmujcie
się swoim światem. Oddychać rytmicznie i głęboko.
Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Leżeliśmy na karimatach, kocykach,
zajęci swoimi powrotami. Regresing. Oczyszczająca siła powrotu. Kontakt
z podświadomością. Starsza rzuciła się na mnie. Przylgnęła. Spojrzała
pustymi oczyma, uśmiechnęła się łagodnie i opadła całym ciałem. Teraz ja
krzyknęłam:
— Nie! Nein! — Asystentka Rogersa szła w naszym kierunku z młodą
kobietą. Niosły jakieś buteleczki z płynami. Po chwili starszą
namaszczały czymś tajemniczym, ostro pachnącym. Olejki. Ktoś wziął ją na
ręce i zniknęli w wielkim domu. Nie było jej w kręgu wspólnoty.
— Nie każdy powrót oczyszcza. — skomentował jakiś głos. Starsza,
więźniarka obozu koncentracyjnego, została stałą pacjentką zakładu
psychiatrycznego.
Żyję tak intensywnie, mocno żyję, że powroty mojej pamięci wydają mi się
jakąś konfabulacją. Mam wrażenie, że pomieszane wątki mojego i
nie-mojego życiorysu, wiążą się w jakąś opowieść, niemającą ze mną nic
wspólnego. Nie mogę dotrzeć do Nic. Pływam, fruwam po powierzchni
zdarzeń. A gdybym tak biegła, uciekała, jak ta starsza, to od czego?
Boleli mnie poranieni ludzie i poranione domy. Na widok zepsutej zabawki
dostawałam kiedyś histerii. Bolał mnie mój milczący, jakby zza grobu
milczeniem, Tato. Bolała mnie Mama. Zdążyła mnie urodzić, ale słuch o
niej zaginął. Uciekałam z podwórka. Uwierał mnie mój piękny brat poeta,
przymus w szkole i pochody pierwszomajowe, kościelne. Bałam się widoku
ludzi na krzyżu, ale to nie neuroza, to nie obsesja. To bunt
zbliźniaczony ze strachem. Bałam się tej starszej, która skamlała obok.
 |