eGNOSIS

Małgorzata Bocheńska - absolwentka polonistyki UW. W stanie wojennym współpracowała z Komitetem Helsińskim. Od 1984 r. prowadziła Salon 101, w którym odbywały się spotkania elity intelektualnej (gł. opozycyjnej) i artystycznej. Do odzyskania niepodległości w 1989 działała jako reporter filmowy podziemia, filmując najważniejsze wydarzenia związane z działalnością „Solidarności”. W latach 1990-92 była redaktorem naczelnym Redakcji Społeczno-Politycznej TVP (autorskie programy: Zapis, Dziennikarze ujawniają). 1993-95 tworzyła program dla emigracji Studio Kontakt w TVP Polonia. Od 1995 jest doradcą w TV Polsat. W 2001 r. zainicjowała akcję Dnia Dobrej Wiadomości (8 września).
Jest autorką wielu filmów dokumentalnych m.in. kultowego Mistrz życia, biografia o. J. M. Bocheńskiego (1987) oraz książek: Dar intuicji (1994) oraz Ruchomy świat (2017). Fragmenty tego tomu pamiętników, zamieszczamy obok.​

 


Książka została wydana w serii bibliofilskiej Salonu 101, a dostępna jest w księgarni „Tarabuk”.

Ruchomy świat 
fragmenty I

Małgorzata Bocheńska

 

Wrzesień, 1936 rok, trwa przyjęcie. Pierwsza rocznica ich ślubu, pierwszy syn. Cała rodzina świętuje urodziny pierworodnego, Krzysia. Beniaminka rodu.
Dom, późniejszy powojenny przytułek, był wówczas dwa, a może trzy razy większy. Pięć przejrzystych pokoi. Jeden w amfiladzie. Ściany pomalowane olejną farbą po szczyt. Pomiędzy ścianą a sufitem, szerokie, ozdobne różami szlaczki. Tremo odbijało olejne obrazy z tańczącymi nimfami i Cygankami. Kto tu wtedy mieszkał? Mój dziadek Piotr, babka Helena i Stefka — ich córka. Nazywano ją Kociubina. Jej brat Kazik z młodą, piękną żoną, Helenką z Grochowa. Oni.
Obszerny pokój z balkonem zdobią portrety narodowych wieszczów. Tutaj, w tym pokoju codziennie spotykali się wszyscy. Pewnie na pierwsze urodziny syna przyszła cała rodzina. Przynieśli naręcza kwiatów z domowych ogrodów. Na pewno byli też ci z drugiej strony rzeki. Matka chrzestna Krzysia — beniaminka, Tozia. Jedna z najelegantszych dam Warszawy. Był też Tofek, jej szarmancki brat w złotych binoklach. Anielka, uwielbiana przez warszawiaków tancerka kabaretowa. Albina, jej matka, ogromna jak zeppelin. Ciotka Albina, chcąc odwrócić uwagę od swoich ogromnych piersi, brzęczała i świeciła naszyjnikiem z pereł. Piękni, pachnący, koronkowi, aksamitni. Uśmiechnięci. Czas świetności.
Czas życia domostwa, a może i świata, odliczają porcelanowe zegary. Gra patefon. Dużo piór i łabędziego puchu. Rozkosz. Radio nadaje nowiny. Na stole w kryształowych szkatułkach piętrzą się pralinki. Warszawskie klimaty.
Tak było, zanim to wszystko się stało.
Urodziny wnuka, a babka swoje, o tym, jak to kiedyś siedzieli razem z mężem przy stole, a on z żarliwą powagą swojej wiary, wczytany w Biblię, snuł marzenia o wolnej Polsce. O tym, jak Maryś, ich piękna córka, pisała listy do ukochanego kapitana wojsk carskich. Krótkie to było pisanie. Zabrała ją epidemia. Kiedy zmarła, a może usnęła, On, Złocień, poszedł za swoją Maryś, tam do Boga. Zastrzelił się na jej pachnącym jaśminami grobie. Zanim doszło do radości urodzinowej, wszyscy, którzy odeszli na drugą stronę, musieli być wspomniani. Babka przywoływała duchy swoich córek: Maryś i przedwcześnie dojrzałą córkę Natalkę, która bezwstydnie wyginała się przed lustrem, tańczyła i tańczyła, zaplatała i rozplątywała swój miedziany warkocz. Opętana gorączką i przedśmiertnym skowytem opuszczając ten świat i pokoje, szła do Jeszui jako Maria Magdalena.
Tak było. Babka moja ze złością patrzy na ocalałą od febry i duru najstarszą córkę, Stefkę. W potoku gorzkich wspomnień zatrzymuje spojrzenie na obrazach albo na tekturowych zdjęciach dziewcząt. Huśtając na kolanach pierworodnego wnusia, szepcze: — Będziesz ty dziecino marszałkiem, poetą, będziesz ty, będziesz niebożątko moje...
A potem czas nagle przyspieszył. To wspomnienie sprzed wojny, wessane w popękane od bomb i kul ściany, nie dawało się zatrzeć, zamalować. Było do zapomnienia.




Wszyscy znali mnie tutaj. Przez witrynę sklepu widziałam swój dom i balkon, który wisiał w niebie. Pani w papierniku też głaskała mnie po głowie, mówiąc znane już i miłe słówka: sierotka-stokrotka. Był czerwiec. Bzy opadły, tylko ten dziki pachniał na podwórku razem z duszną maciejką. Jedna z sąsiadek, jedna z tych, które podobnie jak mój tato i ciotka nigdy nie wychodziły na podwórko, wezwała mnie do siebie, mówiąc:
— Będę szyła ci białą, długą suknię.
Zdziwiło mnie to. Dlaczego moja pierwsza biała suknia miała być uszyta w domu bez balkonu? Zrozumiałam później, to miała być poważna tajemnica. Wtedy zresztą wszystko było tajemnicze. Mój koralik z naszyjnika ciotek, dzięki któremu mogłam pomagać smutnym ludziom, znikanie papy, jaskółki latające z wielkim krzykiem i wbijające się w balkonowe okna, szlaczek malowanych olejnych róż, który pamiętał naruszone dziewice i babkę Helenę, pęcherzyki z krwią gołębia. Ileż spraw i światów tu zastałam. Nie miałam prawa dziwić się, że białą suknię szyć mi będzie pani Zaleska.
Mówiono później, że po mojej balkonowej stronie kamienicy, nie można szyć białych sukienek. Że to zły znak. Ta pani mierzyła mnie dziesiątki razy. Wbijała szpilki w szyfonowy śliski materiał. Kazała mi trzymać w zębach nitkę, żebym nie „zgłupła”. Stałam na stołku i nienawidziłam tych przebieranek. Nie były po mojemu. Ale wszystkiego pilnowała ciotka Stefa, więc stałam. Patrzyłam z góry, jak ciotka Stefa ukradkiem wyciera swój czerwony od płaczu nos i szepcze:
— Oj, sirotka, sirota.
Kiedy suknia była już gotowa, jakaś motylkowa forma wyłoniła się z materiału. Wsadzono mnie do środka jak kukłę i kazano się kręcić, klękać. Potem obce kobiety zapakowały ją do papieru i sukienka zniknęła.
Było gorąco, tak gorąco, że nawet mleko skwaśniało szybciej. Ciotka powiedziała, że wybieramy się na zakupy. To też było dziwne. Ciotka kulała na jedną nogę i nie wybierała się daleko od kamienicy, chyba że do budy u Rokitowej. Wyjść na zakupy, to znaczy przejść podwórko, bramę i stracić z oczu dom.
— Idziemy po białe pantofelki na świętą komunię — powiedziała.




Buciki, buciki. Nigdy nie założyłam tych amerykańskich bucików. Bałam się, że jak je założę, to mój tato umrze w sali numer 17. Poszłam do komunii w za dużych sandałach Elki Obary.
I miałam rację. Nie zostałam sierotą. Na mojej głowie tego pamiętnego dnia wyrósł wianek z białych stokrotek. Nigdy nie dowiedziałam się, kiedy kwiatki z mojej łąki przyszły, żeby ułożyć się w moich włosach.




Tato siedział w kuchni przy stole. Miał spokojną twarz, czytał Pismo, jak jego ojciec. Niekiedy ciężko wstawał, żeby wypić jajko na surowo. Białko łagodziło ból po operacji, którą miał w pokoju nr 17.
Mijały miesiące i nikt już nie pamiętał, że nie przyjęłam komunii świętej. Uczyłam się od ciotki Stefy wróżyć z kart. Żyjąc w domu pełnym duchów i książek, zdobywałam tajemną wiedzę.




Gra w milczenie, to zabawa dorosłych z pokoleniową tradycją. Pradziadek, kiedy trzeba, milczał. Babka, choć wyrzucała z siebie całe symfonie okrągłych zdań z wykrzyknikami, nic nie mówiła. Dziadek nie odpowiadał na żadne pytania, zasłaniając się modlitewnym szeptem. Matka wiodąc podwójne, a może i potrójne życie, milczała albo o jednym, albo trzecim, niekiedy o drugim. Ojciec, odkąd wypalili mu struny głosowe, nie mówił nic. Bracia mówili przy okazji, nic nie mówiąc. Mówiły liczby i litery. Przemawiały zdjęcia i obrazy. Opowiadały zapachy. Ja, dorastając do swoich ról, utajniałam to, co wiem. Swoje wiem, a jak już wiem, to nie powiem. Taka tradycja. Może dlatego, a przede wszystkim dlatego, mając dwadzieścia pięć lat, zostałam żoną młodego mężczyzny, który — czego by o nim nie mówić — milczeć umiał. I to było wszystko, co miał mi do powiedzenia. Każdy z czegoś czerpie swoje przemilczenia.
Ciszę najbardziej słychać, kiedy pada śnieg. Widać ją wszędzie. Panoszy się, panuje i czeka. Wszystko, co się w niej wydarzy, jest jak tchnienie, katharsis. Z wielkiej ciszy powstał nasz świat.




Te litery i liczby, żeby nie były ogniem wypalane, pięknie ozdabiałam kwiatkami, serduszkami i niezliczoną ilością kropek, kwadracików, kółek i trójkątów. Każdy znaczek, a nawet kleks, miał swoje znaczenie. Mój tajny szyfr. Były też różne krzyżyki i gwiazdy. Rysowałam świecowymi kolorowymi ołówkami, papier był taki trochę pergaminowy. Pachniał jabłkami albo kaszą gryczaną, jakoś tak. Mogę zawsze, o każdej porze dnia i nocy wyrecytować liczby i odszyfrować koślawe litery. Między licznymi mrocznymi kleksami odnaleźć opowieści starej kobiety.

Moje zapiski wyglądały tak:
Jeden tysiąc siedemset siedemdziesiąt cztery 1774, dodać jeden, daje tysiąc siedemset siedemdziesiąt pięć — 1775, dodać jedenaście, to jest 1786 dodać pięć 1791, dodać trzydzieści dziewięć — 1830. To równa się 8956, to się równa 28. Dwa dodać osiem to jest 10. Zero się nie liczy, to jest jeden. Tutaj jest liczba 44, która się nie dodaje ani nie odejmuje. I potem wszystko od początku. 1914 dodać trzy to jest 1917, dodać jeden 1918, dodać dwa to jest 1920, dodać sześć 1926, dodać dziewięć to jest 1935, dodać cztery to jest 1939, dodać pięć 1944, dodać jeden to jest 1945. Razem 19 314 to jest, 1 dodać 9, dodać 3, dodać 1, dodać 4 to jest 18, jeden i osiem jest razem 9, dodać 1 dziewięć to jest 10. Zero się nie liczy, to jest 1.
— Tu zapisane są dzieje tego, co było i tego, co będzie — wyrecytowałam kiedyś ciotce.




Zobaczysz synku ten piękny świat. Zobaczysz. Poznasz ty zaśpiew jaskółek. Zapadać się będą słońca i księżyce, a potem pójdziesz górą, a ja doliną, ty będziesz różą, a ja kaliną. Nie! Będzie inaczej. Dostaniesz dużo kolorowych farbek, pędzelki i ołówki świecowe. Śpiewać będą chóry i znajdę dla ciebie światło pierwszej gwiazdy. Zamalujesz wszystkie pejzaże, staniesz na brzegu oceanów i oswobodzisz kolorowe ryby, zamienisz je na ptaki. Pamiętaj synku, nie używaj czerwieni. Błękit, trochę fioletu, kolor żółty, pomarańczowy. Nad oceanem jednym ruchem rozciągnij tęczę. Taki jest świat, synku. Taki jest świat. Wszystko tu ma kolor tęczy. To drżąca woda. Zobaczysz.

Spętano mnie niezliczoną ilością bandaży, zastrzyk jeden, drugi. Rozpoznanie. Pacjentka w szoku poporodowym. Może być niebezpieczna. Nie rozpoznaje bliskich. Na pytanie: „Jak się pani czuje”, mówi tekstami: „Coraz to dalsze życie mi się zdaje, a to, co znikło znów się prawdą staje”. Robi jakieś figury, jakby z kimś tańczyła. Mówi językami, potem coś liczy. Ona jest chora, szalona znaczy. Trzeba ją odizolować. Mamy wolny pokój numer osiem. Moim zdaniem to nie potrwa długo. Kuracja sześć tygodni, mleko przestanie działać. Dojdzie do normy. Trzeba unieruchomić w niej życie! Te cholerne mleczne pędy, domagają się dziecka. Hormony, dać jej hormony! Zlikwidować pamięć.




W tym zamieszaniu bezboleśnie urodziłam maleńką, jesienną córeczkę. Dostała na imię Maja. Złuda, Iluzja. To specjalne imię, ochronne. Złuda obroni się, zmyli Anioła Samaela! Podczas kołysanek słyszałam, jak wyją tłumy. Manifestują. Wszyscy manifestują. Anty manifestują, mają zamiar zamanifestować. Żywi i umarli są manifestem. Nic nie jest obojętne. Odwaga wspólnej obecności naznaczała miejsca. Kościoły i place pełne rozmodlonych ludzi. Nikt nie pyta, czy wierzą. Manifestują przynależność. Zbiorowa komunia.




Ciotka Stefa osłupiała ze zdumienia i energicznie zajęła swoje centralne miejsce w kuchni. Spojrzeniem filtrowała obcego. Iluzja krążyła wokół nas i porozrzucanych pakunków. Wreszcie usadowiła się przy akwarium ze śniętymi rybkami. Ni stąd, ni zowąd wyciągnęła jedną z nich i głaszcząc jak kota, zapytała przybysza:
— Po co masz takie głupie skrzydła? Brzydkie są! — Naburmuszona schowała się w chuście ciotki.
— Kto to jest? — spytała ciotka.
— Pustynny tropiciel.
— Kto? A zresztą, co ma być, to będzie — dodała bez przekonania.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, hrabia czmychnął na pokoje. Nie panowałam nad sytuacją. Usiłowałam coś wytłumaczyć ciotce, bez sensu wymyślając niestworzone historie o przeznaczeniu, o wizjach, w których wyświetliło mi się jego życie. Ciotka swoim zwyczajem kręciła laską, jakby chciała odkręcić moje widziadła. Uciekłam od jej zaklęć. Podeszłam bezszelestnie do wielkich drzwi pokoju, za którymi dzieje się tamten świat duchów i przez szparę podglądałam tropiciela. Tak zwyczajnie, podglądałam. Paradował przed lustrem. Był wyraźnie sobą zachwycony. Ustawiał się w pozach do walki, robił jakieś przysiady, wygięcia. Miał napięte zmarszczki, wypuczone policzki, zakrwawione oczy. Zaciśnięte zazwyczaj usta wykrzywiały się i wyrywał się z niego bezgłośny ryk. Lustro ledwo utrzymywało naprężone mięśnie. Potem zastygł w triumfalnej pozie i wpadł w coś w rodzaju katatonii. Powietrze wokół niego gęstniało, cały pokój zdawał się we mgle czy smogu. Stał nieporuszony, a jego odbicie w lustrze kręciło się, sapało jakieś zaklęcia. Szarpnęłam drzwi.
— Już po wszystkim — wykrzyknął triumfalnie na mój widok. Jednym haustem wypił szklankę wody, po czym raptownie zgniótł ją w dłoni.
— Sztuczka, bezkrwawa sztuczka — wykrztusił.
Nadchodziła noc, nasza pierwsza wspólna, wiosenna noc. Noc adoracji. Zostaliśmy sami z tamtym lustrzanym odbiciem. Ja i ich dwóch. Tej szczególnej nocy zdobyłam się na zamknięcie pokoju na klucz. Miałam naiwną wiarę, że tym sposobem wszystkie sprawy między nami pozostaną ukryte. Zapaliłam woskowe świece i obnażona wędrowałam pomiędzy nimi.
— Światła! — krzyknął. — Otwórz drzwi. Obudź mnie, obudź! Duszę się. Oni tu są. Wszyscy razem. Ich oczy, rozwalone bebechy, smród. Piach. Pali mnie piach. Ścierwo ściąga mnie w dół.
Wtuliłam się w jego napięte ciało. Jakaś kołysanka w nieznanym mi języku wyrwała się ze mnie. Mój zaśpiew okrążył jego prześladowców. Zgasły świece i zgasło lustro. Zostaliśmy zupełnie sami. Na chwilę wyciszył się. Uroczyście wstępowaliśmy w nasze światy. Hrabia wplątał się w moją kołysankę, docierał do mnie pełen czułości.




Wszystko na Nowej Ziemi było zamierzone i opanowane. Wszystko. Moja kariera, miejsce, facet, dom z psem i gadającą papugą. Tylko brać. Moja Żelazna Kurtyna okazała się jednak trwalsza niż Los Angeles z karierą, facet z San Diego i dom w San Francisco. Opierała się pomrukom Pacyfiku i wspaniałym przestrzeniom Wielkiego Kanionu. Była jednym z owych czterech kontynentów zapowiedzianych przez losik. Ten kontynent pokonałam samolotami, autobusami. Odetchnęłam dopiero na betonowo-szklanym lotnisku w Nowym Jorku. Pusta, nocna poczekalnia. Poza starym człowiekiem sprzątającym plastikowe butelki, nikogo.
Najlepiej czuję się w miejscach niedoskonałych, niedokończonych, niezrealizowanych, jakoś zawieszonych. Tym miejscem był hrabia-tropiciel.




Oddychałam głęboko, szybko. Tak jak zalecono. Miałam w trakcie tego dyszenia przywołać Nic, a potem coś zwizualizować, zobaczyć. Wywołać w sobie obrazy strachu. Nic nie przyszło. Obok mnie starsza kobieta rzucała się padaczkowo. Jej ciało dygotało, a ona piszczała, mamrotała:
— Nie, Nein, Nie. — Rogers z asystentką pochylili się nad nią i wzywali do powrotu. Piana jej szła z ust, zmoczyła się, ale rytmicznie biegła, biegła z nogami w górze. Biegła za swoim oddechem. — Nein! Nein! — krzyczała.
Nikt nie wiedział, od czego uciekała. Stanęli wokół niej bezradnie. Chcieli coś zrobić, ale nie wiedzieli, co. Wezwali tłumaczy. Zrobił się ścisk. Prawdziwy workshop. I tylko słuchałam, jak tłumaczą przypadek:
— To jest udręka. Cierpienie. Syndrom pooświęcimski. W trakcie hiperwentylacji tamto „Nein”, wróciło. Trzeba ją przywołać. Ktoś potrafi? — Temblak na złamanej ręce pięknej asystentki profesora rozluźnił się. Uciekła. Starsza w spazmach turlała się po podłodze, dalej kręcąc młynka nogami.
— Niech nikt nie wstaje, please. To jest terapia indywidualna. Zajmujcie się swoim światem. Oddychać rytmicznie i głęboko.
Nie wiedzieliśmy, co będzie dalej. Leżeliśmy na karimatach, kocykach, zajęci swoimi powrotami. Regresing. Oczyszczająca siła powrotu. Kontakt z podświadomością. Starsza rzuciła się na mnie. Przylgnęła. Spojrzała pustymi oczyma, uśmiechnęła się łagodnie i opadła całym ciałem. Teraz ja krzyknęłam:
— Nie! Nein! — Asystentka Rogersa szła w naszym kierunku z młodą kobietą. Niosły jakieś buteleczki z płynami. Po chwili starszą namaszczały czymś tajemniczym, ostro pachnącym. Olejki. Ktoś wziął ją na ręce i zniknęli w wielkim domu. Nie było jej w kręgu wspólnoty.
— Nie każdy powrót oczyszcza. — skomentował jakiś głos. Starsza, więźniarka obozu koncentracyjnego, została stałą pacjentką zakładu psychiatrycznego.

Żyję tak intensywnie, mocno żyję, że powroty mojej pamięci wydają mi się jakąś konfabulacją. Mam wrażenie, że pomieszane wątki mojego i nie-mojego życiorysu, wiążą się w jakąś opowieść, niemającą ze mną nic wspólnego. Nie mogę dotrzeć do Nic. Pływam, fruwam po powierzchni zdarzeń. A gdybym tak biegła, uciekała, jak ta starsza, to od czego? Boleli mnie poranieni ludzie i poranione domy. Na widok zepsutej zabawki dostawałam kiedyś histerii. Bolał mnie mój milczący, jakby zza grobu milczeniem, Tato. Bolała mnie Mama. Zdążyła mnie urodzić, ale słuch o niej zaginął. Uciekałam z podwórka. Uwierał mnie mój piękny brat poeta, przymus w szkole i pochody pierwszomajowe, kościelne. Bałam się widoku ludzi na krzyżu, ale to nie neuroza, to nie obsesja. To bunt zbliźniaczony ze strachem. Bałam się tej starszej, która skamlała obok.

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich powrót do strony eGNOSIS