eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. II
 

Anna Bojarska

 

 

 

CZĘŚĆ DRUGA

 

 

ŻYCIE INTELEKTUALNE

KRZYSZTOFA PALIWODY

 

 

Aktor teatru Meyerholda zjawiał się na scenie ucharakteryzowany na poczciwego mieszczucha, w meloniku, z laseczką — i zanim jeszcze padło pierwsze słowo, opierał laseczkę na ramieniu jak karabin, przemierzał scenę marszowym, pruskim krokiem, z mocnym wyrzucaniem nóg, z werblem obcasów, aby zaraz po tej krótkiej chwili, po tej małej prawdzie powrócić do poprzedniej postaci: laska była znów laską, melonik melonikiem, mieszczuch mieszczuchem. Ale sala wiedziała już, kogo ma przed sobą Wiedziała o nim więcej od bohaterów sztuki, znała jego poglądy, osobowość, więcej: znała jego duszę. Tę pantomimę, to avant-jeu, tę „przedgrę”, poprzedzającą wkroczenie do akcji, przejął Meyerhold z teatru chińskiego.

Jakie będzie avant-jeu tego mężczyzny w brązowej kurtce, w ciemnych okularach, z papierosem w ustach, czekającego — w dziewięć lat po śmierci Estravadosa — aż głośniki na warszawskim lotnisku obwieszczą odlot samolotu do Paryża?

Zamszowa kurtka, paczka papierosów, zapalniczka. Błysk płomyka, smak dymu. Walizki z kolorowymi nalepkami. Paszport, obojętnie podany w okienku. Przejście przez kabinę, w której fotokomórka sprawdza, czy nie ma przy sobie broni: nie ma. Zapalające się na tablicach informacyjnych napisy, którym się — spacerując — przygląda. Bangkok, Wiedeń, Nowy Jork. Zamglony, tęskny głos przez megafony powtarza te nazwy: Bangkok, Wiedeń, Nowy Jork. Za oszkloną ścianą lądujący samolot zamiata światłami ciemną płytę lotniska. Gładkość świeżo wygolonego policzka pod dłonią. (I drobna, krótkowzroczna dziewczyna w celi więziennej, zakuta w beton, dziewczyna, którą widzi! Aż przygryzł usta. Zatrzymał się na chwilę, patrzy na nią, na dziewczynę zakutą w beton. I znów spaceruje. Pali papierosa. Lewą rękę włożył do kieszeni kurtki).

To było wejście na scenę. A oto avant-jeu.

Przysiada nagle na lśniącym, czerwonym fotelu. Jego ręka wynurza się powoli z kieszeni: trzyma notes. Druga ręka wyjmuje długopis z kieszonki na piersi. Rozejrzał się dokoła: jak lękliwie! Czy nikt go nie podgląda? Czy nikt nie patrzy mu przez ramię? Otwiera notes, zapisuje parę słów. I oto znów wstał, znów spaceruje, paląc papierosa, przyglądając się koniakom w bezcłowym sklepiku, strząsając popiół do rozłożystej, metalowej machiny. Ale widownia już wie, już nie da się oszukać: to skryba.

Krzysztof Paliwoda żył zawsze wyłącznie życiem intelektualnym.

Może jeden widz na milion nie wolałby, aby to było życie seksualne — li tylko i wyłącznie — a może nie znalazłby się nawet jeden. Ale skoro to hierarchia wartości Krzysztofa Paliwody się liczy, niczyja inna, czy można w ogóle wspominać o podobnej błahostce? Przed trzema laty Krzysztof Paliwoda uświadomił sobie, że z drżeniem bierze do rąk już tylko ulotki odbite na powielaczu, nie pisma pornograficzne, i poczuł radość, jakby uwolnił się spod władzy szaleńca, on także. Owszem, było inaczej. Owszem, i w ciągu tych ostatnich trzech lat genitalia Krzysztofa Paliwody nie spoczywały w kasie pancernej, klucz od której złożono w bankowym sejfie, kombinacja literowo-cyfrowa AB197787. Ale dla człowieka, który nie jest gotów przedzierać się przez zasieki z drutu kolczastego, byle pochwycić kolorowy, błyszczący zeszycik pełen zdjęć porno, seks jest już sprawą nieistotną i przebrzmiałą, cokolwiek przydarzałoby się jeszcze jego genitaliom. Krzysztof Paliwoda ziewa, biorąc do rąk kolorowy, prześliczny, najlepszym offsetem odbity fotoreportaż ze zbiorowego gwałtu, popełnionego pod batutą fachowca na jasnowłosej, skrofulicznej skautce przez trzynastu wytatuowanych Murzynów, a opis poczynań wampira z Dusseldorfu w opasłym, solidnym dziele kryminologicznym wywołuje w nim tylko odrazę — ergo, Krzysztof Paliwoda od spraw seksu odgrodzony jest murem grubszym od chińskiego. Nawet wspominać o tym nie warto.

Więc może życie uczuciowe? Jeżeli wierzyć arcydziełom literatury i artykułom w prasie młodzieżowej, sublimacje popędu płciowego, mniej lub bardziej wzniosłe, rządzą światem, a ludzie są stworzeni do życia parami; ale Krzysztof Paliwoda nie jest postacią ani z arcydzieła literatury, ani z artykułu. Ma trzydzieści lat; kto byłby w stanie ulegać w tym wieku uczuciom, podszytym pragnieniem znoszenia w dziobku trawek i patyczków na budowę nikomu niepotrzebnego gniazda? Podobne uczucia mogą zjawić się później, jak żałobna opaska po przegranym, spartaczonym istnieniu, jak symbol klęski, a nie ma rzeczy od klęski wstrętniejszej. Krzysztof Paliwoda mieszka z matką w wygodnym, po stropy zawalonym książkami mieszkaniu, i ani innego mieszkania, ani innej w nim obecności nie może sobie nawet wyobrazić. Wrodzona jakoby skłonność do przeżywania wzniosłej i podszytej gromadzeniem trawek sublimacji, skierowanej nieomylnie do niespokrewnionej osoby innej płci w akceptowanym społecznie wieku, w jego wypadku okazała się nie bardziej wrodzona od równie naturalnej jakoby skłonności do wiary w Boga. Wychowany areligijnie, nigdy tej wiary nie miał.

Więc może życie towarzyskie, może przyjaźń? Ale Krzysztof Paliwoda nie należy do ludzi, których stać na tracenie czasu. Śliski jak piskorz, od wielu lat wymyka się z każdej sieci. Jeżeli wyjątkowo telefon jego nie jest właśnie popsuty, jeżeli ktokolwiek podniesie w ogóle słuchawkę, można pójść o gruby zakład, że Krzysztofa Paliwody nie zastanie się w domu, choć z całą pewnością nie będzie go także gdzie indziej. Jeżeli zaprasza się go gdziekolwiek, rozsądnie będzie założyć z góry, że jego matka— staruszka najpewniej znów złamała nogę i nie ma jej kto podać szklanki wody, bądź że w odrapanym mieszkaniu odbywa się kolejny, comiesięczny remont. (A jednak jak często, od ilu już lat, Krzysztof Paliwoda musi informować zapomnianych niemal, a nadal nie dających za wygraną znajomych o remontach i złamanych nogach, anginach i zamówionych wizytach u dentysty! Albo jest zatem obdarzony niewiarygodnym urokiem — ewentualność, której ani przez chwilę nie brał pod uwagę, albo też przekora stanowi najmocniejszy, niezniszczalny motor ludzkich czynów i wystarczy kogoś odtrącać, by nie móc się go pozbyć — ewentualność, ku której się skłania). Jeżeli dodamy do tego fakt, iż Krzysztof Paliwoda nigdzie nie pracuje — w ciągu paru lat intensywnego chałturzenia zaraz po studiach zdołał zgromadzić oszczędności, sześć procent, od których (najwyższa możliwa akurat do uzyskania stopa dyskontowa) stanowi sumę równą dwóm trzecim średniego wynagrodzenia w sektorze państwowym (kwota, zważywszy dodatkowe, sporadyczne zarobki naszego bohatera, jego bezdzietność i nawyk odżywiania się ryżem na mleku, zupełnie zadowalająca) — trzeba będzie dojść do wniosku, że nie jest on istotą społeczną bądź jest nią w minimalnym stopniu. Nie da się ukryć, Krzysztof Paliwoda prowadzi wyłącznie życie intelektualne.

Zgodnie z powszechnym przekonaniem nie istnieje nic nudniejszego, nic także, o czym trudniej byłoby opowiadać. Jeżeli mówimy o dziecku, co w jego ubożuchnym życiu uznamy za interesujące? Zabawy z rówieśnikami, kłopoty z rodzicami i konflikty szkolne, rzecz jasna; bo przecież nie to, co czuł, dowiedziawszy się, że Ala ma Asa! Czyż warto więc zajmować się tu drobniutkim i nieistotnym szczegółem z biografii intelektualnej Krzysztofa Paliwody — jego atakiem histerii, gdy przeczytał w elementarzu wesolutki wierszyk o komarze, który z dębu spadł i złamał sobie w krzyżu gnat? Czy warto opowiadać, jak rzucał się z pięściami na trzęsących się ze śmiechu kolegów, w niepojętej furii, wywołanej odkryciem, że są ludzie — autor elementarza, dzieci, nauczycielka — dla których cierpienie istoty ze złamanym kręgosłupem stanowi zabawny temat, których ono rozwesela, dla których jest rozrywką? Tylko dlatego, że to nie człowiek! A przecież prosta droga prowadziła od gniewnej rozpaczy dziecka do cechy, która objawi się potem w życiu intelektualnym Krzysztofa Paliwody: do skupionego, podejrzliwego drążenia każdej teorii pod kątem jednego tylko pytania— kogo jej twórca obdarza pogardą? Do zrzędnego nadgryzania każdej utopii, każdej koncepcji społecznej, każdej religii, i do smakowania ich treści ze ściągniętymi nieufnie brwiami: a tutaj kto jest wydziedziczonym? Wszyscy są równi wobec prawa; a kogo prawo nie dotyczy, kogo przemilcza? Jeżeli wyciągniemy z biurka Krzysztofa Paliwody dolną szufladę po lewej stronie, znajdziemy tam gruby zeszyt z nakreślonym czarnym flamastrem tytułem: TRAKTAT O PRAWACH OBYWATELSKICH DZIECI, bezpośredni skutek wierszyka z elementarza. Podobnie jak mały szkic ZWIERZĘTA W OCZACH PRAWA. Jak ESEJ O RZEŹNIACH. Jak niedokończony szkic o dwudziestowiecznych instynktach stadnych i sposobach ich neutralizacji. Jak pożółkły plik kratek zapisanych przez piętnastolatka, a noszących dumny tytuł MOJA UTOPIA. I z tego samego powodu, z tych samych przyczyn, które kazały dziecku płakać nad komarem z elementarza, w życie intelektualne dorosłego Krzysztofa wkroczył któregoś dnia Pablo Estravados.

Wkroczył po śmierci. Małą wiadomością z gazety: że został zabity. Większą wiadomością z gazety, następnego dnia: że został zabity na jakimś kongresie, podejrzanym kongresie, w którym z nie wyjaśnionych powodów wziął udział. Czy raczej (jak tłumaczyły w kilka dni później tygodniki), na którym się zjawił, aby (wedle wszelkiego prawdopodobieństwa) rzucić nań anatemę. Ale nie dopuszczono do zabrania przez niego głosu. Autorytet tego człowieka był zbyt wielki, jego potępienie mogłoby przynieść żałosnej maskaradzie antykomunistycznych, faszyzujących grupek młodzieżowych „kontestatorów” nazbyt poważne konsekwencje. Dlatego właśnie nieznana ręka sięgnęła po broń, gdy zmierzał w stronę mikrofonu, aby wyjaśnić podnieconym burżujskim synkom (podjeżdżającym ojcowskimi limuzynami na swe „lewicowe” manifestacje, by dłońmi w drogich rękawiczkach wyrwać kamień z bruku i cisnąć nim w policjanta, a potem udać się do luksusowej restauracji na codzienną miseczkę kawioru), aby im wyjaśnić, aby wyjaśnić... Co, tygodniki nie pisały. To trzeba było jeszcze przemyśleć. To był temat dla miesięczników.

Miesięczniki wytłumaczyły zatem, że to, co tygodniki nazywały jeszcze — mimochodem, półgębkiem, tak, żeby nie przytłoczyć tym pochwał pod adresem zabitego, człowieka wielkiej odwagi i czystych intencji, jednakże, niestety... — błędem Pabla Estravadosa, dużym teoretycznym błędem, w gruncie rzeczy nie może być tak jednostronnie potępione. To prawda, Estravados był zwolennikiem walki zbrojnej, tego się nie da ukryć, prowadził taką walkę, organizował partyzantkę, której starał się nadać charakter globalny, przed którą stawiał (duży błąd taktyczny!) wzór Brygad Międzynarodowych, ale trzeba wziąć pod uwagę realia. Wiara w niemożność pokojowego, reformistycznego (tego słowa prasa nie używała, ale o to chodziło) przejścia do Ustroju Sprawiedliwości Społecznej, w niemożność pokojowej i legalnej walki o ten ustrój w ramach wyznaczonych przez ustrój panujący, byłaby w Europie — trudno użyć słowa słabszego — ZBRODNIĄ. Mamy tego przykłady. Ale realia Trzeciego Świata są inne, a przecież Estravados, syn hiszpańskiego republikanina, większą część życia spędził w Ameryce Łacińskiej, czyli w Trzecim Świecie właśnie, w warunkach zacofania, nędzy, głodu, ciemnoty i gospodarki postawionej na głowie, możemy więc uznać, że tylko Trzeci Świat miał na myśli, że tylko do niego odnosił swe słynne „Ktoś musi zacząć”. A skoro tak — jest poniekąd usprawiedliwiony. Podjęcie na pewną skalę (na pewną skalę!) działań zbrojnych przeciwko krwawym dyktaturom i juntom wojskowym można — a la rigeur — uznać za wytłumaczalne. Nawet wtedy, gdy pretendują one do miana działań „lewicowych”. Słowem, Estravados był jednak bohaterem pozytywnym. Mało tego: w pewnym stopniu był wręcz bohaterem, całkiem po prostu i bez niepotrzebnych przymiotników!

Po wyjaśnieniu tego jedna ze szkół podstawowych w dzielnicy, w której mieszkał Krzysztof Paliwoda, została uroczyście nazwana Szkołą Imienia Estravadosa.

W kilka lat później, zgodnie z cyklem produkcyjnym wydawnictw i drukarń, ukazały się nawet dwie książki o Estravadosie i jego dziennik — nieszczęsne zapiski, które znaleziono przy trupie i w pokoju przez trupa opuszczonym. A kiedy się to stało, Krzysztof Paliwoda zobaczył w autobusie chłopca, stojącego na stopniu, z ręką uczepioną metalowego uchwytu, i w tłoku, w ruchu, w nagłych szarpnięciach i zatrzymaniach, czytającego ten dziennik. Małą książeczkę z brodatą twarzą Estravadosa na okładce. Chłopiec płakał.

Trudno w to było uwierzyć, i nikt prócz Paliwody nie zwrócił na płaczącego chłopca uwagi. On sam nie opowiadał o tym nikomu: nie uwierzono by mu.

Wrócił tego dnia do domu w niewytłumaczalny sposób wstrząśnięty, raz jeszcze powtarzając sobie zdarte jak zbyt często przesłuchiwana płyta zdanie: „Muszę coś zrobić z moim życiem!” Ale co właściwie miałby z nim zrobić?

Oczywiście, wiadomości w krajowych dziennikach, tygodnikach i miesięcznikach, a także trzy wydane po kilku latach książki nie były jedynymi źródłami wiadomości Krzysztofa Paliwody. Gdy tylko znalazł w gazecie wiadomość o śmierci Estravadosa (pierwsza myśl, już przy tytule: „Dlaczego nie zainteresowałem się tym wcześniej? Dlaczego dopiero teraz, kiedy już jest po wszystkim?”), rzucił się do radia. A z radia, z jakiejś francuskiej rozgłośni, wy— buchnęło nagle skandowane: ON NE NOUS AURA PAS! Potem inne rozgłośnie, inne głosy, inne komentarze.

Jak gdyby coś przegapił. Bezpowrotnie, nieodwołalnie.

Nie mógł spać. On, człowiek żyjący wyłącznie życiem intelektualnym. Nocami leżał bezsennie pod litografią przedstawiającą wymarsz z Oleandrów, rok 1914 wybijał rytm nad jego głową butami szaleńców, romantyków i terrorystów, których kazano mu czcić odkąd wyszedł z pieluch, rozeschnięte meble skrzypiały w ciszy, w zielonym kręgu światła małej lampki kipiała niedopałkami popielniczka, a życie uciekało od niego, uciekało przegapione, zmarnowane, bezużyteczne. Przez dziewięć lat!

Nie chodziło już tylko o Estravadosa. To był początek, punkt wyjścia.

 

Ale tymczasem na tablicy pojawił się nowy świetlny napis, zamglony głos odczytał przez głośniki kolejny komunikat, czekający rzucili się w stronę wyjścia nr 4, ustawili w kolejce, podają do kontroli swoje bilety, wsiadają do małych autobusów, podjeżdżają do samolotu, do którego dostawiono już schodki, wręczają francuskiej stewardessie karty pokładowe, pędzą do środka, żeby zająć najlepsze miejsca... Samolot nie jest pełny, na szczęście, i Krzysztof Paliwoda bez trudu znajduje fotel przy okrągłym okienku, w ogonie, wystarczająco daleko od skrzydeł, żeby nie wdzierały się one w pole widzenia i nie zasłaniały widoku. Dwa miejsca obok niego pozostają wolne, co za radość! Na zewnątrz jest ciemno, zupełnie ciemno. Nieruchome, żółtawe, rażące światła w oddali.

Długa chwila pustki i ciszy przed odlotem. A potem wzbierający, nasilający się warkot, samolot toczy się po płycie lotniska, odrywa od niej, już jest w powietrzu. Krzysztof Paliwoda odpina pasy bezpieczeństwa, zapala papierosa, sięga po książkę — mały, podniszczony tomik w zielonej okładce, „Pour epater la classe ouvriere” Raymonda Wienera — ale nie może jej czytać, nie teraz. Przegląda więc gazetę, pije sok pomarańczowy, ustawia przed sobą tacę z kolacją, wyjmuje plastikowe sztućce z foliowego opakowania, smaruje masłem kawałki białej bułki, kroi plasterki wędliny, zajada sałatę w sosie vinaigrette i oliwki, otwiera małą buteleczkę bordeaux: najprzyjemniejsza część podróży, chwała lotnictwu pasażerskiemu! Jeszcze trochę bułki i camembert, jeszcze kawa ze śmietanką i ciastko z plastrem ananasa na przesyconej ponczem powierzchni... Cóż za święto dla człowieka nawykłego do ryżu i umiejącego się nim zadowolić, a przecież w głębi serca smakosza, żarłoka nawet! W dole są Niemcy.

Przykrywa je mrok, nie widać pól o nieskazitelnych kształtach ani dróg o idealnej nawierzchni, ani czystych miasteczek, ani lasów, w których dla wygody zmęczonych poustawiano ławki, nie widać niczego prócz świateł, świateł rozrzuconych, świateł zbierających się w gęste, migotliwe plamy, świateł ruchomych i świateł zastygłych w miejscu — a jednak Krzysztof Paliwoda pochmurnieje nagle, odsuwa nie dokończone ciastko i sięga po swój notes. Na czystej kartce notuje szybko, niewyraźnie (przepisze to potem):

„Moniko, najdroższa moja! Piszę to w samolocie, przelatującym właśnie nad twoim krajem, i myśl o tobie, gdzieś w dole, o tobie w więziennej celi...”

Dokończy później. W Paryżu.

Samolot wylądował. Schody i korytarze, korytarze i schody. Orły. Ruchomy bęben wyrzuca, obraca przed podróżnymi ich bagaże. W momencie, w którym Krzysztof Paliwoda chwyta swoją walizkę, ktoś dotyka jego ramienia:

— Christophe? To ty?

Odwraca się. Stoi przed nim niski, łysiejący, wąsaty mężczyzna w komisarskiej kurtce z czarnej skóry, w komisarskich butach, wysokich i lśniących. Kto by go nie znał? Nie uświadamiał sobie tylko, że jest taki niski, ta żywa legenda, człowiek, na którego rękach skonał Estravados, jego wierny uczeń, jego mściciel!

— Michael — mówi.

Ściskają sobie ręce. A dookoła rozlegają się niesłyszalne werble, błyskają niewidzialne flesze: Krzysztof Paliwoda wkracza do historii.

— Masz wszystko? — pyta Michael. — Więc chodź ze mną.

 

*

 

Hotel „Lenox”, me de l'Universite.

Większą część pokoju zajmuje ogromne, kwadratowe łóżko. Szafa, parę krzeseł, stolik. Malutki przedpokój prowadzi do łazienki, lśniącej od białych kafli, oślepiającej wypolerowanym lustrem.

Będzie ci tu wygodnie — mówi Michael. — Zapłaciłem na razie za tydzień. A teraz dam ci na bieżące wydatki, poczekaj. Sięga po portfel, wyjmuje z niego duże, kolorowe banknoty.

Też na razie — uprzedza Michael. — Będę ci dawał po sto franków dziennie, gdybyś po trzebował więcej, wystarczy, że mi powiesz. Tylko bez obiekcji, między towarzyszami...

Krzysztof nie ma obiekcji. Składa banknoty i wsuwa je do kieszeni.

Znasz kogoś w Paryżu? — pyta Michael.

Nikogo. — I szybko, żarliwie: — Myślałem, że może ty pomożesz mi poznać... czy tu są ludzie mający coś wspólnego z... no, z nimi? Ze „Stammheim”?

Michael unosi brwi.

— Ależ skąd! Słuchaj, ustalmy na początek jedno. Ja naprawdę nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego. Uważam ich działanie za prowokacje. A ich samych... to są maniacy, obłąkani! Odważni, tak, ale odwagą obłąkanych. Nie mają żadnego prawa powoływać się na idee Pabla. My unikamy takich kontaktów, w to musisz uwierzyć. Działamy legalnie. O mnie wiadomo wszystko, całe moje życie jest jawne, wszystko na wierzchu... nawet policji od trzech lat znudziło się węszenie. Nie wierzysz mi?

Oczywiście, postąpił głupio. Ale nie zamierza postępować inaczej.

— Słuchaj, Michael. Ja wiem, że mnie uważasz za szpicla... albo przynajmniej podejrzewasz, że mogę być szpiclem... wiem, że mi nie ufasz...

Czy w takim razie bym cię zaprosił? Chris, ja nie prowadzę z tobą żadnej gry. Chciałem cię poznać jako przedstawiciela Nowej Lewicy za żelazną kurtyną, chyba mówię jasno? Pierwszy człowiek, wyznający tam poglądy Nowej Lewicy, o jakim słyszałem... dlatego cię zaprosiłem. Poznam cię z ludźmi z Nowej Lewicy, z ludźmi, z którymi jestem blisko. Ale to nie są terroryści. Z terrorystami nie mam żadnych kontaktów i nie chcę ich mieć, nie wierzysz mi?

Michael — mówi Krzysztof; oczywiście, że mu nie wierzy! — Słuchaj, Michael, kiedy na pisałem do ciebie, od razu w pierwszym liście... napisałem, że koresponduję z Moniką Weber. Nie mogę pisać wszystkiego, listy są cenzurowane...

Jak to? A tajemnica korespondencji?

Krzysztof śmieje się uprzejmie, z wysiłkiem. Marny żart.

Słuchaj — mówi, znów nabierając żarliwości, znów pełen nadziei. — Pamiętasz, co Es— travados pisał o upodabnianiu się opozycji do władzy, i o tym, że trzeba ten mechanizm przełamać, żeby zwyciężyć? Przecież ty teraz... ty naśladujesz metody władzy, mentalność władzy! Władza nikomu nie ufa... więc i opozycja też nie? Mamy tak mało czasu, czemu nie zaufać sobie od razu, po co to przewlekać? Wiem, że zachowuję się jak dureń... no i może jestem, durniem, ale nie szpiclem! Przecież to widać!

To samo mogę powiedzieć tobie. Dlaczego tak się uparłeś uważać mnie za kłamcę? Mówię ci całą prawdę. Jestem przeciw terroryzmowi. A to, że burżuazyjna prasa... niemiecka prasa, żadna inna... uparła się przyklejać mi taką etykietkę, to nie moja wina. Jeżeli szukasz kontaktów z nimi, nie będę mógł ci pomóc. W innych sprawach tak, w tej nie. Rozumiesz?

— OK, wierzę ci.

Sięga po papierosy.

— Wiesz co, Chris... — Michael jest nieco zakłopotany. Czy jesteś bardzo zmęczony? Po podróży i w ogóle?

— Nie, niespecjalnie. Dlaczego?

Bo kiedy cię pytałem, czy znasz tu kogoś... no, słowem, powinienem dziś wpaść na jedno przyjęcie. I myślałem, że może pójdziesz ze mną.

Ależ oczywiście. Jeżeli myślisz, że mogę...

Więc weź może prysznic, po podróży... a ja tu na ciebie poczekam.

Przebrać się? Co trzeba włożyć?

Ależ skąd! Chodź tak, jak jesteś, dziś nikt nie wkłada na przyjęcie fraka!

Prysznic po podróży! Jak gdyby przyjechał tu koleją transsyberyjską, okryty kurzem i pyłem! Przed snem, to co innego. Ale po to, żeby zaraz włożyć na siebie to samo ubranie... A jednak posłusznie wstaje i rusza do łazienki.

Gdy zamyka za sobą drzwi, Michael woła:

— Kochasz się w niej?

Trudno o coś bardziej nieoczekiwanego.

–W kim?

— W Monice Weber.

Krzysztof nieruchomieje. Potem wzrusza ramionami.

— Czy ja wiem?

— Więc czemu akurat ona? Co cię z nią łączy? To ta, która zastrzeliła sędziego, tak? Schwytana w Londynie? Ale to drugi garnitur terrorystów, żadna Ulrike Meinhof... chociaż to niby prawda, po śmierci wszystkich przywódców nie bardzo można mówić o pierwszym garniturze.

Rzuca mu przenikliwe spojrzenie; okulary zapalają się nagle od światła lampy.

— Czy o to chodzi? Ta dziewczyna gra tam teraz jakąś rolę? Tyle się mówi o tym systemie, o kierowaniu akcjami z więzienia...

— Nic o tym nie wiem. Oczywiście, ona jest z głównej grupy, innych nie zamykają w Stammheim, tam siedzi elita...

Ile ona dostała? Dożywocie?

Tak.

A ile ma lat?

Teraz dwadzieścia siedem.

— No tak... Ale, słuchaj, dlaczego akurat do niej napisałeś, nie do kogokolwiek innego z tej twojej elity? Masz ich tam na pęczki, w Stammheim, w Moabicie, w Bochum... a Włosi? Włosi z Czerwonych Brygad? Oni cię nie interesują?

Krzysztof Paliwoda ciągle jeszcze stoi w otwartych drzwiach łazienki. Ręczniki przewiesił sobie przez ramię.

Widzisz — mówi powoli, z namysłem — pomyślałem, że mamy ze sobą dużo wspólnego, ja i ona. Czytałem o niej, dużo o niej czytałem, kiedy ją złapał i... i potem, podczas procesu...

Masz jej zdjęcie? Ja jej nie pamiętam.

Proszę.

Wyjmuje z portfela fotografię. Patrzy na nią jeszcze przez chwilę, zanim poda ją Michaelowi. Drobna, szczupła twarz, oczy zmrużone — na co dzień nosi okulary, wielkie okulary o przydymionych szkłach — i podkrążone; krótkie, ciemne włosy byle jak obcięte, kilka prostych pasemek spada na wysokie czoło. Widać wzorzysty kołnierzyk zapiętej pod szyją sukienki czy bluzki, zaskakująco prywatny, cywilny — lato, wolność, szerokie chodniki, ulice, fontanna, łąki, wiatr — w zestawieniu z tym słowem: dożywocie. I to dożywocie w najnowocześniejszym i najcięższym więzieniu świata, w superwięzieniu dla politycznych: po co tam komu wzorzysty kołnierzyk?

— Taak — mówi Michael. — Miła dziewczyna, nieładna, ale miła. — Odwraca fotografię, czyta napis na odwrocie: „Chrisowi — Monika. Stammheim”, ten napis, z którego jego gość jest tak dumny! — No dobrze, weź teraz prysznic. Poczekam tu na ciebie.

„Weź prysznic!” Terror czyścioszków!

Rozpinając pasek, ściągając spodnie, Krzysztof zastanawia się — z nagłym lękiem — czy jest możliwe, czy w ogóle jest możliwe... Nie, to nie pedzio, wykluczone! A przede wszystkim wykluczone, by sprowadzał go tu w takich celach, to nonsens. Chłopaczka z baletu, ale nie kogoś takiego, jak on. Więc po co?

 

 

*

 

Michael wysiada z samochodu, kiwa na Krzysztofa.

— Chodź, to tutaj.

Obskurna, stara kamienica; ciemna, wilgotna brama. W bramie, po prawej, niskie, nie malowane drzwi, jak do stróżówki. Czy to żart?

Drzwi się otwierają. I bucha z nich muzyka.

Są w dużym mrocznym pokoju. Jak w puszce sardynek. Ludzie stoją jeden przy drugim, stłoczeni, opierają się o siebie plecami i ramionami, z twarzą przy twarzy. W spranych, poplamionych dżinsach, w dziurawych i połatanych swetrach, w rozciągniętych podkoszulkach, z petami przyklejonymi do warg. A między nimi przepychają się nieliczni dumni i pełni godności wytwornisie w białych smokingach. To kelnerzy!

Krzysztof nie może powstrzymać się od śmiechu. Michael patrzy na niego zdziwiony.

Co cię bawi?

Kontrast.

Nie tłumaczy tego bliżej, nie ma nawet czasu. Michael przeciska się przez tłum. Całuje w rękę jakąś brudną, rozczochraną kobietę w luźnym, czarnym golfie, w połatanych spodniach, w okularach zasłaniających pół twarzy.

— Droga hrabino — mówi.

Czy to żart? Ależ nie, nie! Skądże!

To mój przyjaciel z Polski — recytuje Michael, i Krzysztof pochyla się, również całując rękę hrabiny; może to rzeczywiście hrabina? Chyba tak!

Lubi pan muzykę południowoamerykańską? — pyta hrabina z twarzą tuż przy jego twarzy, z badawczym, owadzim spojrzeniem tuż przy jego spojrzeniu, ściskając mocno jego łokieć; głos ma donośny, niski, tubalny.

Ta-ak.

Tam można posłuchać — hrabina wskazuje na coś w kącie pokoju, nie zauważył tego od razu, to zejście na dół, do piwnicy. — A poważne rozmowy tam.

Ruch ręką w drugą stronę: kręte schody, prowadzące na pięterko.

Ach, dziękuję.

A ty, Michael, chodź ze mną. Mam do ciebie parę słów...

Michael i hrabina, jak podwójny korkociąg wkręcają się, wśrubowują w żywy mur, znikają.

Cóż, czemu nie miałby posłuchać muzyki południowoamerykańskiej?

Po drodze wykwintniś w smokingu, balansując jak cyrkowa foka uniesioną nad głową tacą, oferuje mu drinka: whisky, wódka, gin, wino, czerwone, białe, coctail? Chwila wahania. Nie, woli być trzeźwy. Bierze szklaneczkę soku pomarańczowego, do którego elegant srebrnymi szczypcami włożył dwie kostki lodu, i ostrożnie prześlizguje się dalej. Z każdym krokiem nabiera wprawy.

To prawdziwa piwnica, o ścianach z gołej, czerwonej cegły; czuć tu stęchliznę i perfumy. Ale betonowe klepisko przykryto skórami niedźwiedzimi, i człowiekowi, wnoszącemu tu trzydzieści lat schludnej pustki, trzydzieści lat życia wyłącznie intelektualnego, znów zbiera się na śmiech. Znajduje wolne miejsce i ostrożnie siada na brunatnym futrze, podciągając kolana pod brodę. Upija trochę soku i stawia szklankę obok. Przyćmione światło ma kolor krwi. Muzyka rozbija się o ściany, wiruje, zatacza koła, zalewa go, ogłusza: tango.

Obdartusy przycupnięte lub wyciągnięte obok słuchają tanga nabożnie, jak hymnu.

Po chwili jeden z nich podczołguje się do Krzysztofa, siada obok niego.

— Przyszedłeś z Michaelem Bernardem? — pyta.

Tak, przyszedł tu z Michaelem Bernardem. Przez trzydzieści lat nic się w jego życiu nie wydarzyło. Urodzony w mieście, które niedawno było gigantyczną kupą gruzu: gruzy uprzątnięto i wszędzie wzniesiono osiedla z półfabrykatów, blok przy bloku, otępiałe z nudów okna patrzą prosto przed siebie, w inne okna, ani na chwilę nie zmieniają kierunku spojrzenia. Jeździł tramwajami i autobusami, i pociągiem tak zatłoczonym, że gdy był dzieckiem, trzeba go było wpychać do wnętrza wagonu przez okno: dwanaście, czternaście godzin turkotania do piaszczystej górki i dwóch zmarniałych sosen. I znowu miasto. Chodził do szkoły — pokrajane nożami ławki, biały orzeł na czerwonym tle nad tablicą — uczył się matematyki i rozbiorów gramatycznych, fizyki i rosyjskiego, chemii i geografii, skoków przez kozioł i chodzenia po równoważni. Studia, praca. Obrzydzenie przy pierwszej kobiecie, zachwyt przy piątej, rutyna przy ósmej, znudzenie przy dwunastej. Jakieś kawiarnie, restauracje, okienka kasowe, przeliczanie banknotów; maszyna do pisania i pranie koszuli; przejście przez park, w którym kwitną drzewa, i przymierzanie butów, które kupował, i które przez pięć lat gniotły w palcach; pustka, pustka, pustka. Czytał, pisał. Nie miał czasu na muzykę południowoamerykańską i nigdy w życiu nie widział niedźwiedziej skóry ani smokingu. Kupował cienkie koperty z czerwonymi paskami przy brzegach i z napisem AIR MAIŁ, wkładał do nich zapisane kartki, naklejał znaczki. Któregoś dnia położył przed sobą dwa tomiki, kupione w księgarni wydawnictw importowanych przy Placu Trzech Krzyży, pięć numerów „Temps Modernes” i plik wycinków. Przejrzał to wszystko solennie, raz jeszcze, i napisał długi list do Michaela Bernarda. Michael Bernard mu odpowiedział. On odpowiedział Michaelowi Bernard. Potem Michael Bernard przysłał mu zaproszenie i pieniądze na drogę. I jest tutaj; czy to nie głupie?

Tak — mówi.

Ile masz lat?

Tyle, co Hamlet.

Chcesz papierosa?

Czemu nie? Sięga do podsuniętej mu paczki gauloiseów, bierze jednego, pochyla się nad płomykiem zapalniczki.

Mój ojciec jest księciem.

No, no. Krzysztof patrzy z ukosa na twarz obdartusa, oświetloną przez moment rozżarzonym końcem gauloise'a.

W zasadzie ja też jestem księciem — rozgaduje się obdartus. — Albo postawmy sprawę inaczej: mój ojciec też nim nie jest. Skoro władza sowiecka skasowała tytuły...

Jesteś Rosjaninem?

A jakże. Już mój dziadek, biedaczysko, był byłym księciem. Znasz exodus arystokracji rosyjskiej? Przez Konstantynopol do paryskiej taksówki?

Któż tego nie zna.

O, to, to! Moja rodzina zawsze ulegała stereotypom. Dziadek, biedaczysko, został taksówkarzem. Pomińmy tatusia i przejdźmy od razu do mnie. New Left, my dear! MARKS, ENGELS, LENIN, TROCKI, ROSA! Biały książę, wnuk taksówkarza, syn sklepikarza! bum! bum! a bas! long live! down! Nasz sztandar płynie ponad trony! I co ty na to?

Krzysztof unosi brwi i nie odpowiada, co mógłby odpowiedzieć? Facet nie robi wrażenia pijanego, skądże, ani trochę.

— Kuzyn ojca, książę Wiazemski, ożenił się z córką tego lokajczuka klechów, Mauriaca — paple dalej obdartus. — Aż jego córką ożenił się Godard, Jean-Luc Godard, takie mamy teraz drzewo genealogiczne, takie koneksje, lubisz filmy Godarda?

Bardzo.

Księżniczka Wiazemska grała w jego „Chince”. To jest film, przyjacielu! Nie film, a bomba! Księżniczka Wiazemska zagrała lewaczkę pierwszej klasy, cała reszta była już tylko naśladownictwem. Księżniczka Wiazemska, moja kuzyneczka, pod światłym kierownictwem małżonka dała nam prototyp terrorystki, kiedy nikomu się nawet o terroryzmie nie śniło!

No — oponuje Krzysztof — terroryzm jest wieczny.

Ale ten nowy, ten nasz! Co kogo obchodzi historia? Mój pradziadek kochał się w Wierze Zasulicz, a propos: uwierzyłbyś? Nosił zawsze przy sobie jej fotografię. No, Hamlecie, egzamin: kogo próbowała usunąć z tego świata Wiera Zasulicz?

Policmajstra Trepowa, w 1878 — odpowiada Krzysztof z uśmiechem: podoba mu się ten człowiek, podoba mu się o wiele bardziej niż Michael, ta żywa legenda, to sztywne pudło. A nikogo prócz nich dwóch przecież nie zna.

Brawo, Hamlecie! — Obdartus dwukrotnie z namaszczeniem uderza w dłonie. — Serio, nie sądzę, żeby w tych salonach — ruch ręki dokoła i w górę — znalazł się ktoś drugi, kto by słyszał o Wierze Zasulicz. Lewica ma też swoich nuworyszów, i to jakich! Co, przyjacielu, nie warto by o tym napisać? O nuworyszach lewicy? Wyskoczyło to wszystko spod ziemi wczoraj lub onegdaj, ani chwili wcześniej! Twój Michael również. Zdradzę ci wielką tajemnicę, Hamlecie: oni nie mają przodków! I to ich zgubi. To jest z wódką?

— Co?

Twój soczek.

Nie, czysty.

Coś takiego! Ty też nie pijesz! Przyjacielu!

Książę kwiczy z radości, młócąc piętami w niedźwiedzią skórę.

Skąd o mnie wiesz? — pyta nagle Krzysztof. — I co właściwie wiesz?

Ależ nic. Że jesteś stamtąd. Zza żelaznej. Ach, człowieku, serce mi taje na widok każdego stamtąd, i zawsze, zawsze źle na tym wychodzę! Jesteś z Warszawy, Priwisliańskij Kraj, znam, znam, a jakże. Niemal z ojczyzny! Dawno przyjechałeś?

Dziś wieczorem.

Coś takiego! I nikogo nie znasz? Poza Michaelem?

Nikogo.

No, no. — Książę pochyla się ku niemu, poważniejąc nagle: młoda, podłużna twarz w czerwonym świetle, sczerwieniały od światła jasny lok, unoszący się zawadiacko nad czołem.

Dam ci dobrą radę, Hamlecie: nie daj mu się opętać. Wiem, wiem: stary Michael po śmierci Estravadosa, świeć Panie nad jego duszą, rzucił bombę pod samochód szefa policji, i wprawdzie bomba nie wybuchła, ale wszyscy ludzie o czystych sercach będą go za to kochać do końca swoich dni. Czy można było mieć piękniejszy i szlachetniejszy odruch, powiedz sam, Hamlecie? Jeżeli się jest synem barona tekstyliów, a po kądzieli wnukiem angielskiego lorda, nie można było, w żadnym wypadku, Hamlecie, wykluczone. I pełne cztery lata w mamrze, chociaż bomba nie wybuchła, co za okrucieństwo! Takie delikatne stworzenie, takie płomienne serduszko, potomek lordów i tekstyliów — w mamrze! To oczywiste, że od wyjścia stamtąd a wszyscy interweniowali w obronie naszego lordziątka, wszyscy byli nim wzruszeni — siedzi na złotym tronie w carskiej koronie, i panuje. Feruje wyroki, chwali, rzuca anatemy. Poczciwy, stary Michael! Car Nowej Lewicy, dzięki jednej bombie, która nie wybuchła!

— O, jesteś tu, Chris!

Michael stoi nad nimi, opanowany, spokojny: jego łysina płonie czerwonym światłem. Czy coś słyszał? Choćby nawet, i tak nie zmieniłby wyrazu twarzy.

Mam jeszcze z kimś do pogadania na górce — mówi. — Wpadnij tam. Potem chyba pójdziemy, co? Musisz być zmęczony po podróży.

Dobrze.

Michael wspina się już po drabinie, prowadzącej na górę — bo to zwykła drabina, nie schody. Książę opadł na wznak na niedźwiedzie futro, jedną rękę podłożył pod głowę, drugą sięgnął do kieszeni.

Domyślam się, że musisz teraz pędzić za swym przyjacielem, Hamlecie. Weź chociaż moją wizytówkę. Odwiedź mnie, nie będziesz tego żałował. Ale nie mów lepiej swojemu carowi, że ci to dałem.

W porządku, książę.

Krzysztof chowa wizytówkę do kieszeni i niepewnym, błazeńskim ruchem schyla głowę przed leżącym, który wyciąga się wygodniej i przymyka oczy. Dopiero teraz ogarnia wzrokiem całą piwnicę, widzi ich wszystkich, niewyraźnych, purpurowych, mężczyzn i kobiety, na jednej z głów zawój w drobną kratkę, jak u Arafata: Arab? Mniejsza o to.

W głównej sali bierze sobie z tacy kanapkę z kawiorem, bierze też kieliszek białego wina i rusza na „górkę”.

Tu też podłogę pokrywają skóry niedźwiedzie, ale białe. Poza tym nie ma niczego. Parę osób leży, parę siedzi w kucki z plecami opartymi o ścianę.

— Ach, jesteś, Chris. Zaraz idziemy.

Michael rozmawia ze szpakowatym mężczyzną w tweedowym garniturze, całkiem już niepasującym do tej hrabiowskiej bohemy. Przykucnął pod ścianą, jak należy, ale jest mu niewygodnie, wierci się, z trudem utrzymuje równowagę.

— To mój przyjaciel z Polski. A to Raymond Krivitzky.

— Ach!

Raymond Krivitzky — to on przemawiał na chwilę przed śmiercią Estravadosa, jakże by Krzysztof mógł o tym nie wiedzieć? — ożywia się nagle. Z Polski? Rozpieprzyli u was ruch trockistowski, a tak się już ładnie kiedyś zapowiadał! Jak pan myśli, mógłby być odbudowany? Macie dużo dysydentów, prawda? Macie KOR! Wielka, wielka rzecz! Ale jaka jest baza? Jakie nastroje? No, jak tam u was jest? Jak?!

Krzysztof przysiada na białym futrze, sięga do podsuniętej mu przez Krivitzky'ego papierośnicy.

— Jak u nas jest? — zastanawia się głośno. — Dębowe boazerie i telefony z nefrytu. Wille z basenami i perskie dywany. W sklepie wyrywają kalece kule i biją go nimi po głowie, bo kupił ostatni ochłap mięsa. Kolejki zabiedzonych staruszków przed aptekami. Szycha z Prokuratury Generalnej po pijanemu strzela do trzyletniego dziecka, zabija i dostaje wyrok z zawieszeniem. Baba handlująca starzyzną na bazarze jeździ najnowszym modelem BMW. Profesor uniwersytetu zatłoczonym tramwajem. Oficjalny regulamin więzienny, dostępny w każdej bibliotece, przewiduje tortury. Także dla ciężarnych do piątego miesiąca. Tortura „twardego łoża”, tortura „pasów”... to grozi paraliżem. A to tylko tortury oficjalne, kary dyscyplinarne za drobne przewinienia!

— No, policja wszędzie torturuje — mówi niechętnie Michael Bernard.

Ale Krivitzky już mu przerywa:

A ideologia? Ideologia? W końcu to inny świat, inny system! Socjalizm! Co wy tam, teraz, uważacie za socjalizm?

Ba! — wzdycha Krzysztof. — Dam panu przykład. Niedawno w pewnym tygodniku...

Partyjnym?

Tak, partyjnym... ukazała się taka definicja socjalizmu: jest to ustrój, który zapewnia godziwe warunki bytowania dla wszystkich, dla bogatych i biednych.

Być nie może! — woła Krivitzky. — I nie ukazało się nic, żadne sprostowanie, polemika, nic?

— Nic.

Ale o co tu chodzi! — pyta, niczego nie rozumiejąc, Michael Bernard. — Co w tym jest nie tak?

Michael, człowieku! — woła Krivitzky, uderzając się otwartymi dłońmi w podciągnięte kolana. — Przecież to jest definicja kapitalizmu, współczesnego kapitalizmu, kapitalizmu z sektorem socjalnym, to niebywałe! A więc — widzisz, Michael, my jedni zawsze to mówiliśmy — a więc tworzymy jeden świat, jedno piekło, żelazna kurtyna między piekłem a rajem to mit, i paryżanin, i moskwianin żyją w piekle, takie to proste, a wy, durnie, nie rozumiecie! Różnice ustrojowe to mit, piekło jest wspólne.

Tylko że wy żyjecie w jego pierwszym kręgu, a my w szóstym czy siódmym — mówi kwaśno Krzysztof Paliwoda (siedząc na niedźwiedzim futrze, nad cocktailem, wołać, że żyje się w piekle... jakież to, mimo wszystko, niestosowne!). Krivitzky na szczęście nie protestuje, nie bredzi, że bójka z kaleką w pustym sklepie (na wystawie zamiast towaru czerwone chorągiewki, widać znów zbliża się jakieś święto) jest chociaż dowodem posiadania DUSZY, duszy gubionej i traconej bezpowrotnie w tej części piekła, gdzie podaż góruje nad popytem... Krivitzky nie protestuje, więc Krzysztof dorzuca jeszcze:

— I do tego w tym waszym pierwszym kręgu ludzie walczą! Walczą z piekłem! A u nas...

Idziemy, Chris — mówi Michael, wstając. Krivitzky też wstaje, łapie Krzysztofa za rę kaw, nie pozwala mu odejść.

A u was?

U nas? Polowanie na foki — mówi Krzysztof, wyrzucając to z siebie wreszcie, dziewięć lat pod tupotem butów z wiszącej nad łóżkiem litografii, dziewięć lat uciekających — polowa nie na foki! Myśliwi wchodzą w stado, zabijają pałkami, walą pałkami po łbach, żeby nie uszkodzić futra, a inne foki widzą to, patrzą, i nawet nie drgną... Och, u nas nic się nie ruszy, u nas nie będą walczyć! Proszę pana, czytałem ostatnio raport o stanie naszej gospodarki, nielegalny oczywiście, wstrząsające, wszystko się wali, jeszcze parę miesięcy — i przepaść, palce gryzłem ze złości nad tym raportem, bo jeden jest tylko ratunek, bunt powszechny, po wstanie, ale u nas nie powstaną, nie wierzę w to, stłamszeni, zduszeni, polowanie na foki, opozycja to bohaterowie, ale nie zdziałają niczego, bo ludzie się nie ruszą, nigdy! Tylko wy, w waszym pierwszym kręgu, w waszym luksusowym piekiełku... Jestem w rozpaczy, niech mi pan wierzy, w rozpaczy. Przyjechałem do was, żeby zobaczyć ludzi, którzy walczą! Albo chociaż popierają tych, którzy walczą! Bo u nas...

Idziemy, Chris.

Niech pan do mnie zadzwoni — mówi Raymond Krivitzky, sięgając do kieszeni, mały biały kartonik przechodzi z rąk do rąk. — Mamy tyle wspólnych tematów!

Chodź, Chris.

Biały kartonik wsuwa się w głąb kieszeni dżinsów, ocierając się tam o inny, kremowy, o wizytówkę księcia. I znów schody, niepewne, kręte, drabiniaste schody, i sala główna, która nie przypomina już puszki sardynek, raczej talerz z rozrzuconymi, rozmazanymi na dnie resztkami; drzwi — i brama, i zaparkowane na chodniku samochody, i ten ślizg naprzód, po mrocznych, lśniących ulicach, w smugach kolorowego światła, neony, witryny, „La Coupo— le”, mówi Michael, i „La Rotonde”, i „Deux Magots”, mijają wszystkie te miejsca, o których czytał, słyszał, wiedział, i które już nie wywołują oszołomienia, nie czuje triumfu, tęsknota umarła, za późno! Dawny Paryż, pachnący fiołkami na wiosnę, z pieczonymi kasztanami jesienią, nowy Paryż, przez cały rok pachnący benzyną, to tylko tło, dekoracja, tektura. Reżyserom znudziła się realistyczna scenografia: toż wszystko można zagrać, posługując się ciemną kotarą, niczego więcej nie potrzeba! Oto twoja ciemna kotara: noc. Po proscenium sunie samochód z Michaelem Bernardem, tą Wierą Zasulicz płci męskiej, tym łysym komisarzem z milionami, i z Krzysztofom Paliwoda, skrybą wchodzącym do historii: samochód czy konik wystrugany z patyka, jaka to różnica? Struga rozmazanych świateł, rozmazanych barw dokoła, nic więcej. „To już Saint Germain”, mówi Michael, i kotara wzdyma się na chwilę, opada, i znów jest jak przedtem.

Odbiera klucz w recepcji. „Trafisz na piętro?” — pyta Michael. — „Tam jest winda. Jutro koło południa zadzwonię”. Uścisk ręki. I do windy, i w górę, i przekręcić klucz, i światło. Nareszcie sam.

Wciąż oszołomiony, niewprawnie rozbiera obco, po francusku zasłane łóżko. Myje się. A przed zaśnięciem wyciąga jeszcze raz z portfela zdjęcie Moniki Weber, patrzy na nie. Inaczej niż dotąd. I skurcz współczucia w gardle jest inny niż dotąd; dlaczego?

Zamyka oczy. I wyobraża ją sobie, widzi ją, lepiej niż przedtem, ostro: orkiestra kończy uwerturę, purpurowa kurtyna ze złotym szlakiem rozsuwa się uroczyście, reflektor wyławia z mroku jedną postać, podchodzącą wolniutko do rampy, w przydymionych okularach, we wzorzystej sukience, z ciemnymi kosmykami spadającymi na czoło: Monika!

 

 

2

 

Punkt kontaktowy: wimpy bar „Kentucky” na New Oxford Street.

Drobna, szczupła dziewczyna w wielkich, przydymionych okularach, które przysłaniają połowę jej twarzy, w rozpiętym płaszczu, w długim szaliku w biało— czerwone pasy, niesie swoją tacę do stolika w głębi sali, pod samym lustrem. Siada na kanapce obitej czerwoną skórą (lub jej imitacją, co za różnica?), ustawia przed sobą talerz i filiżankę, sięga po widelec. Ma stąd widok na całe „Kentucky”, dobry widok. Jedząc hamburgera z frytkami, popijając go herbatą zabielaną mlekiem, patrzy na inne stoliki, na oszkloną ścianę od ulicy, na ulicę za szkłem. Po New Oxford Street suną samochody, ktoś macha ręką i zatrzymuje wysoką, czarną taksówkę.

Przeczucie! To bzdura. Akurat wtedy, kiedy ma się coś stać, nie ma się żadnych przeczuć. To zwykły lęk, taki jak zawsze.

Weszła!

Stoi właśnie w drzwiach, w brązowej, skórzanej kurtce, z jasnymi włosami kłębiącymi się wokół pogodnej, okrągłej twarzy. To mądra dziewczyna, ta Susanne, musiała wiedzieć, że nie ma ogona, musiała się upewnić. No i OK. Czego się boisz?

Susanne skinęła jej ręką. Stanęła w kolejce, wzięła tacę. Nałożono jej na nią kawałek brojlera i frytki. Przesunęła się teraz do kobiety, od której bierze się napoje i której się płaci. Aż do stolika przed lustrem dobiega niezmiennie wesoły, żwawy, rubaszny głos kobiety: „And for you, Ma'am?” Susanne prosi o coca— colę, podaje kilka monet, dostaje dwie inne, wrzuca je do kieszeni...

Idzie już w stronę stolika pod lustrem. Stawia swoją tacę. Siada.

— Wszystko OK?

Susanne kiwa głową.

Łapczywie wypija kilka łyków coli, odstawia szklankę, nożem i widelcem — jak szablą i bagnetem — atakuje kurczaka.

— Jak to czuć rybą! — mówi, marszcząc nos. — Naprawdę, to koszmar, karmić kurczaki mączką rybną. Smakują jak ryby, pachną jak ryby, koszmar!

— Widziałaś...

— Za chwilę.

Jakiś mężczyzna wychodzi z toalety. Mija ich stolik, machając ręką do kogoś przy wejściu. Jednocześnie podnosi się człowiek przy stoliku z lewej.

To staje się zbyt nagle, żeby mogło dotrzeć do świadomości.

Nagle obaj są przy nich, nad nimi, błysk, krzyk, słowo „policja”, ktoś chwyta ręce Susanne, trzymające sztućce... Ale już je upuściła na talerz, wyrwała prawą rękę, zdołała sięgnąć do kieszeni. I wtedy ten huk.

Krzesło przewraca się, stolik też, Susanne pada na ziemię, uderza głową o kant kanapki po drugiej stronie. Ludzie krzyczą. Dopiero teraz — gorąca, płomienna plama na ramieniu. Dopiero teraz to dociera: gorąco, ból. Ciężar na przegubach, ciężar łączący dłonie: kiedy go zatrzaśnięto?

Coś białego rozprysnęło się wokół głowy Susanne. Zgina się wpół, żeby to zobaczyć, i uderzenie natychmiast odrzuca ją do tyłu, prawie przewraca. Zobaczyła jednak.

To mózg! To, co rozprysnęło się po podłodze. Mózg Susanne!

 

*

 

Punkt kontaktowy: szalet publiczny przy Soho Square.

A. siedzi na jednej z ławek otaczających skwer, pod szarym, pochmurnym niebem. Je pa— stries, popija jogurtem z tekturowej szklaneczki. Zwykły obrazek, nic w nim nie ma podejrzanego.

W. przed zejściem po schodach, prowadzących do szaletu, rozkłada jak na próbę parasol, składa go ponownie, poprawia zapięcie: dopiero teraz idzie na dół.

Zatem wszystko OK. Ale trzeba poczekać.

Jedząc pastries, A. rozgląda się spod na wpół opuszczonych powiek. Na Soho Square nie ma prawie nikogo. Ani w uliczce. Parę osób przeszło i zniknęło. Niczego się nie czuje, niczego podejrzanego.

Zjadł. Wypił. Minęło osiem minut. Może już zejść.

Na dole jest pusto. Przy pisuarach, przy umywalkach nikogo.

Wchodzi do jednej z kabin, odczekuje chwilę.

Gdy wychodzi, W. myje ręce. Myje je płynnym mydłem, a potem uruchamia elektryczną suszarkę. Stojąc obok niego, A. robi to samo.

— No i jak?

W. patrzy na niego z ukosa; jest roztrzęsiony, teraz to widać.

Zabili Susanne — mówi. — I mają Monikę.

Niemożliwe! Jak to? Bobbies?

Jacy bobbies, nasi! Niemcy.

Pozwolili na taką akcję? Anglicy pozwolili? Na swoim terenie?

A jakże. Teraz słuchaj. Będzie ekstradycja. Trzeba kablować do Starego...

Anglicy...

Tylko nie powtarzaj tych bzdur, nie ma czasu, jasne, że się zgodzą na ekstradycję, już się zgodzili. Ale niech Stary robi kampanię przeciw, z miejsca. Niech wyciąga staruszka Sartre'a i co tam trzeba. Sam będzie wiedział. To i tak nie pomoże, ale...

Nie można jej z tego wyciągnąć?

To też do decyzji Starego. Nie sądzę.

Na schodach słychać kroki. W. rusza w górę, parasol przełożył do lewej ręki, prawą trzyma w kieszeni. A. czeka. Czeka na strzały.

Nie padły. Ze schodów gramoli się zgarbiony Chińczyk, nawet na niego nie spojrzał. Wyłączyć suszarkę. Iść.

 

*

 

Stammheim.

Wchodzi do najsławniejszego więzienia świata, do Bastylii dwudziestego wieku, onieśmielona jak dziewczynka po raz pierwszy przyprowadzona do szkoły, przerażona i dumna, jakby szła na pierwszy bal, jakby szła odbierać medal; idzie milczącym korytarzem pełnym duchów, korytarzem siódmego piętra.

Za plecami ma kabinę z kuloodpornymi szybami, przez które obserwują, rejestrują każdy jej ruch dwie kamery. Przed sobą — biurko, za którym siedzi jakiś człowiek; dalej, w końcu korytarza, jest jeszcze jedno, z taką samą żelazną lampą, przy tamtym nie ma nikogo. Po obu stronach — drzwi. Ostre, martwe światło. Dwaj strażnicy, którzy ją prowadzą, zamieniają parę słów z człowiekiem przy środkowym biurku. Potem zawracają. Otwierają drzwi po prawej stronie. Wchodzi. I drzwi zamykają się za mą, jest sama.

To miejsce, w którym ma spędzić resztę życia: sześćdziesiąt lat? siedemdziesiąt? Nagie ściany, pomalowane na jasnożółto. Wysoko, pod samym sufitem umieszczone okienko. Stół, krzesło, pusta etażerka, umywalka, sedes, parawan. Za parawanem — łóżko, porządnie złożony koc. Nad łóżkiem żelazna, biurowa lampa umocowana w ścianie. Dziewięć metrów kwadratowych. Sztuczne światło, padające z góry, przez kratę, nie można go zgasić. Nie można także dostać się do okienka pod sufitem; może, gdyby dostawić taboret... ale po co wyglądać?

Wiadomo, co jest na zewnątrz! Betonowy plac, otoczony zaporami z drutów kolczastych i wysokim murem. Potężne reflektory oświetlają każde zgięcie drutu, każdą rysę na murze — gdyby tu mogły istnieć jakiekolwiek rysy! Każdy centymetr muru, drutów, podwórza obserwowany bezustannie przez kamery. W górze, nad dziedzińcem — mocna siatka: wróg nie dotrze tu ani z ziemi, ani z powietrza. Po prawej stronie ulicy budynek sądu, postawiony specjalnie na proces ich organizacji, za 13 milionów marek: ze stalobetonu, bez okien. Po lewej — budynek kontroli odwiedzających. Każdego człowieka, każdy przedmiot bada się tam elektronicznym detektorem. Urzędnicy grzebią w rozporkach adwokatów, oglądają i ostukują zdejmowane buty, rozkręcają długopisy, obmacują każdy papieros, każdą zapałkę, odbierają spinki do włosów i spinacze, łączące akta obrony. Kontrollraum łączy się z Intensivstation; dalej, za tym niskim szerokim gmachem, wznosi się drugi, wąski, ośmiopiętrowy. Stalobeton i fotokomórki, kamery telewizyjne i kraty, szyby pancerne i płyty tłumiące dźwięki. Więźniów wypuszcza się na korytarz — na razie, dopóki ich apelacje nie zostały jeszcze rozpatrzone, a wyroki, które zapadły, nie są ostateczne; spacerów po podwórzu tu nie ma. Dawniej kazano im chodzić w kółko po korytarzu ósmego, najwyższego piętra: dach jest tam z pancernego szkła, wpada więc trochę dziennego światła; ostatnio podobno już się tego nie stosuje. Życie więźniów płynie przy świetle elektrycznym, a miejscem, w którym mogą odbywać swe namiastki spacerów, mało tego — w którym wolno im rozmawiać, jest korytarz, którym Monika szła przed chwilą. Na to właśnie czeka — jak na pierwszy taniec na balu, jak na pierwszą lekcję w szkole, przerażona, zachwycona. Za chwilę ich zobaczy — ich, żywe legendy, ich, których zna tylko z fotografii, ich, za których gotowa była umrzeć, nie ona jedna. Dzięki ośmiu strzałom z pistoletu Smith and Wesson, kaliber 9, model 39/2, dzięki tym strzałom weszła do elity żywych upiorów, stała się jedną z największych, przeszła do historii! A także dzięki temu, że w barze „Kentucky” kajdanki zamknęły się na jej przegubach zanim zdążyła się zorientować, o co chodzi: gdyby miała szybszy refleks, zginęłaby jak Susanne, nie zobaczyłaby ich nigdy — ich, siedzących w celach wokół tego samego korytarza, ich, największych!

Zna już regulamin. Włączanie światła i wstawanie o 6.30. O 7.30 śniadanie. Od 10 do 12 wolny czas, spotkania na korytarzu; powrót do cel, obiad. Od 14 do 16 znów na korytarzu. I do cel. O 17 kolacja, o 23 gaszenie światła. Dawniej nie gaszono go nigdy, dodatkowa tortura. Wolno dokupić żywności za 250 marek miesięcznie. Wolno mieć do 250 książek, telewizor, adapter. Najbardziej luksusowe i najbezpieczniejsze więzienie świata!

Jest dziewiąta rano. Za godzinę otworzą cele. Czy i tę także? Czy ich dziś zobaczy?

Niecierpliwość. Powolność tej godziny, pierwszej z setek tysięcy.

Nareszcie. Drzwi się otwierają, strażnik poleca jej gestem opuścić celę.

Co jej powiedzą? Jak ją przyjmą?

Wychodzi na drżących, uginających się nogach. Korytarz jest pełen ludzi. Zielone mundury. Stoją pod ścianami, założyli ręce na piersi: jest ich tak wielu? A wśród mundurowych kilka osób po cywilnemu. Nikt nie zwraca na nią uwagi, są podnieceni, mówią coś, krzyczą.

Wysoki przystojniak w dżinsach i podkoszulku, w okularach z błękitnymi szkłami — to Ba— ader! poznaje go! to Baader! — podchodzi do kilku mężczyzn w mundurach.

— Spieprzajcie stąd! — krzyczy. — Co tu robicie?

Nie odpowiadają mu, nie zwracają na niego uwagi. Wszyscy więźniowie są w dżinsach i podkoszulkach. Monika poznaje wysoką, chudą blondynkę — tak, poznaje ją, mimo tych włosów, tych skróconych włosów, ciemniejszych, niż na dawnych zdjęciach: to Gudrun Ensslin. Ten drugi wysoki, to Jan-Carl Raspe, a to Helmut Pohl, a ta wielkooka dziewczyna? Ingrid Schubert, na pewno, a ten to Wolfgang Beer, a ta z grzywką? Irmgard Möller, chyba tak... nikogo z nich nie zna, ona, z drugiej generacji, ona, stojąca teraz na trakcie weteranów, na trakcie bohaterów, ona, której czyn był aktem zemsty — za nich. Za tamtą, powieszoną w celi... Zbliża się do nich, mówi cicho: „Cześć!”, spojrzeli, otoczyli ją nawet, ale zajęci są czym innym, o czym innym myślą, to widać. „Jesteś Monika Weber?” — pyta Raspe. — „Cześć, przyszłaś w fatalnej chwili!”

Baader podchodzi do niej — tak, podchodzi do niej! — z kubkiem kawy w ręku; upija jeden łyk i patrząc w inną stronę, mówi półgłosem: „Że też cię tu dzisiaj przysłali! Coś się szykuje, może być gorąco. Nigdy nie siedziałaś?”

Nigdy — mówi Monika.

Nawet w areszcie? No, to masz dobre wejście. Słuchaj, na wszelki wypadek. Kładź się pod drzwiami, przez szparę można coś usłyszeć. Płyty nie są całkiem szczelne.

Teraz? — pyta Monika, nie rozumiejąc niczego, ogłupiała.

Skąd, w celi. W razie izolacji. I sama krzycz przez szparę, leżąc na ziemi. Nocą nikt nie słyszy, świnia siedzi w cockpicie, widzi cię tylko na ekranie, jego sprawa. Hej, Gudrun!

Gudrun Ensslin robi szybki ruch w jego stronę, niedokończony. Bo nagle cały korytarz wypełnia się mundurami. Ile ich jest? Dziesiątki, dziesiątki. Jeden z tych, którzy stali tu przedtem, krzyczy przenikliwie: „Zamknąć drzwi, nie gadać! Jazda!”

Baader nie patrzy już na Monikę. Patrzy na tamtego.

— Szukasz guza? — pyta, nie podnosząc głosu.

Więźniowie już się przegrupowali, są wszyscy w końcu korytarza, pod otwartymi drzwiami z lewej, kiedy to zrobili? Zwarli się w czworobok, ramię przy ramieniu, Baader zmierza w ich stronę, nie spiesząc się, nonszalancko, ciągle z kubkiem w dłoni. Monika nie wie, co robić, postępuje za nim — i widzi, jak ogromny facet, gigantyczna bryła z mięsa i muskułów, rzuca się na jednego z więźniów; drugi — to Jan, Jan Raspe — czepia się jego ramienia, krzycząc: „Czego właściwie chcecie? Zostaw go! Czego chcecie?” Słychać trzask pięści, biją kogoś; Baader nagle chlusta na mundurowych swoją kawą, potem ciska sam kubek, który odbija się od ściany — i teraz widać już tylko kłębowisko, wyjące kłębowisko, mundury, dziesiątki mundurów, muskularne ramiona, rozkraczone dla lepszej równowagi nogi; ależ oni ich rozszarpią! Rozszarpią!

Ciągle oszołomiona — to samo, co było w „Kentucky”, zwolniony refleks, nie rozumie jeszcze, co się stało, zresztą, kto by to zrozumiał? Monika widzi Baadera, masakrowanego przez sześciu policjantów, widzi innych, chwytanych za ręce i nogi, widzi, jak uderza się ich głowami o mur, widzi Gudrun leżącą na ziemi, jeden z napastników klęczy na niej, dwóch ciągnie za nogi, ktoś ściska jej twarz rękami, z całej siły, unosi głowę i uderza nią o beton; nie! Monika rzuca się do nich, dopiero teraz, nie rozumie sama, co robi, co się z nią dzieje — i czuje żelazne palce, wbijające się w jej ciało, policjanci chwytają i ją, za ręce i nogi, unoszą, rozkołysują — i ciskają z rozmachem, wszystko wiruje, przez mgnienie, tylko przez mgnienie. Pękł jej kręgosłup. Wie o tym, jest tego pewna; krzyczy. Te twarze nad jej twarzą, olbrzymie, purpurowe. Te unoszące się i opadające buty. Kopią. Raz po razie, w brzuch, między nogi; podrywa się (jednak! miała na to dość siły?), a wtedy coś zasłania światło, ten olbrzymi facet, widziała go przedtem, to ten największy, siada na jej głowie, to koniec, zmiażdżył ją, zmiażdżył, to koniec — nie, uwalnia ją, chwyta za włosy i wali jej głową o podłogę, raz po razie. Słyszy krzyk, ale nie rozumie słów, nieartykułowany ryk policjantów i wycie jakiejś kobiety, kto to jest? Ona sama? Szarpią ją za włosy, wyrywają całe pasma, ktoś pluje jej w twarz, czuje to, czuje ściekającą po twarzy ślinę — a w chwilę później znów zostaje uniesiona i ciśnięta przez otwarte drzwi, prosto na ścianę, odbija się od ściany, a teraz leży na podłodze, w celi, to ta sama cela; drzwi są zamknięte, cisza. Nigdy nie było takiej ciszy!

Pierwsze, co czuje, to cisza. Zaraz potem mdłości. Nie może się podnieść, odczołgać; wymiotuje na podłogę, to jest czerwone, z krwią. Jest jej zimno. Trzęsie się z zimna. Nagła ciemność przed oczami. I znów widzi. Jeszcze raz ciemność. Ból w każdym nerwie, ból całego ciała. W głowie ma jakiś kruchy, chybotliwy przedmiot, który kołysze się przy każdym poruszeniu i sprawia ból: uchronić go! uchronić przed poruszeniem, przed oderwaniem!

Potem drzwi się otwierają, strażnik wnosi tacę. Milczy. Spojrzał na nią, ciągle leżącą na podłodze, w krwawych wymiotach, zostawił tacę, wyszedł. W jakiś czas później zjawia się, żeby zabrać tacę, nietkniętą. Teraz się odezwał.

— Co? — Pyta — głodóweczka? Ty też? Ładnie zaczynasz.

Dopiero wieczorem podnosi się jakoś. Zaczyna chodzić po celi. Papierem toaletowym sprząta wymioty. Pije trochę wody.

Kiedy gaśnie światło, przypomina sobie to, co mówił Baader. Kładzie się pod drzwiami. Rzeczywiście, jest tu szpara. Monika nasłuchuje. Cisza.

Po jakimś czasie — nieskończoność! — słyszy głos, stłumiony, niewyraźny. Ktoś woła do niej, leżąc pod drzwiami celi naprzeciwko, pod drzwiami uszczelnionymi na noc dźwiękochłonną płytą. „Monika!” — woła głos — „MO-NI-KA!”, a ona odpowiada: „Jestem!”

Ciało ma w krwawych sińcach, zdartą skórę z nogi, pękniętą wargę, naderwane ucho. Prawa ręka, na którą ktoś nadepnął, spuchła, nie można nią poruszyć. Ale odezwał się głos, wołający ją po imieniu. Głos tłumaczy — po wielokroć wykrzykując każde słowo, żeby zrozumiała — co się dziś stało. Prowokacja. Od kilku dni się tego spodziewali. Zarzucą więźniom rzucenie się na strażników, to jasne. Żeby tym uzasadnić wprowadzenie pełnej izolacji. Odpowiedź: strajk głodowy, od zaraz — aż do przywrócenia dawnych warunków. Żądaj rozmowy z adwokatem. Trzymaj się!

Monika odsuwa się od drzwi, siada na podłodze, lewą ręką ostrożnie obejmuje potłuczone kolana. Jest bardzo ciemno. Dopiero w tej ciemności, dopiero teraz, uświadamia sobie, że potłuczono jej okulary, spadły, kiedy ją pochwycono, a to chrupnięcie, ten dźwięk tłukącego się szkła... Ktoś je przydeptał. Co ona zrobi bez okularów? Siedząc na podłodze, martwi się swoimi okularami i przez chwilę tylko tym, martwi się, tak bardzo się martwi...

Jakiś błysk przesunął się przez okienko: poruszono reflektorem, reflektor łowi cień, złudę, upiora — na murze? na podwórzu? w siatce drutów kolczastych?

Tak mija jej pierwsza noc w Stammheim.

 

*

 

Trzeciego dnia głodówki sterylna, martwa cela zaczyna pachnieć. Wszystkie przedmioty wydzielają zapachy. Ostry zapach farby, którą pomalowano ścianę. Miękki, coraz bardziej żywiczny, coraz bardziej leśny zapach stołu i krzesła. Piwniczny — betonu. Głęboki, wilgotny, zimny zapach żelaza. A woń środków dezynfekcyjnych! Kawałka mydła, leżącego na umywalce! Natartych płynem do golenia policzków strażnika!

O zapachu jedzenia, które strażnik wnosi trzy razy dziennie, nie warto nawet wspominać. Trzeba wyłączyć węch, trzeba go zatrzasnąć, nauczyć się tego: jak się zatrzaskuje okno. Piątego dnia zaczyna się tego uczyć. Szóstego umie.

Głód już nie przeszkadza. Głód został unicestwiony, głód już nie jest problemem. Problem — to śnieżyca. Mróz. Mróz dostaje się aż do kości, mięso nie jest dla niego przeszkodą. Dreszcze. Siniejące paznokcie. Ból zębów, jak wtedy, gdy w upalny dzień zbyt łapczywie spróbuje się lodów. To podstęp: to oni specjalnie obniżają temperaturę w celi, chcą ją w ten sposób wykończyć, ich chcą wykończyć; ale te białe płatki? Jakim cudem miałby tu padać śnieg? Następnego dnia płatki czernieją, w celi jest pełno sadzy, to drapie w gardle, dusi; a po paru godzinach znika. Teraz wzrok obejmuje prowadzenie, wzrok się wyostrza tak samo, jak przedtem węch, widzi rzeczy niedostrzegalne, przenika mury, wślizguje się do wnętrza przedmiotów, obrysowuje i oświetla każdy szczegół. Drobinki piasku w murze, w głębi muru: jak różne mają kształty! Prostopadłościany i graniastosłupy, i kule spłaszczone na jednym końcu, i stożki; między nimi jest mgła. Gęsta, biała. A słoje drewna w stole i w krześle! A struktura żelaza: jak można było kiedykolwiek wyobrażać ją sobie jako pełnię, nie dostrzegać tych przerw, szczelin, przepaści? Później wzrok biegnie jeszcze dalej, od małości przeskakuje w ułamku sekundy do ogromu: gwiazdy, słońca, planety! I: grube, mięsiste liście drzewa rosnącego na bezludnej wysepce gdzieś na Morzu Karaibskim, drzewo trwa najdłużej, rozrasta się, traci jedne liście, wyrastają mu inne; drzewo kwitnie, przekwita, porusza korzeniami w ziemi, wysuwa końce korzeni coraz dalej, maca nimi ciemność, ostrożnie, jak ślepiec...

Ale teraz ożył i słuch. Szybko, w ciągu dwóch godzin, pozostawił za sobą szmery poruszających się w ścianie ziarenek piasku, jęk przy duszonej w nodze od krzesła drzazgi, śpiew nieruchomej szyby; w godzinę uporał się z krokami strażnika na korytarzu, z wizgiem opon samochodów, przejeżdżających ulicą przed budynkiem sądu, z oddechem śpiących w innych celach — nie w sąsiednich, sąsiednie na wszelki wypadek są tu zawsze puste, w tych dalszych, i w tej z przeciwka, w tej, z której ktoś wołał... Słuch nie jest już wyostrzony, słuch oszalał. W celi rozlegają się głosy. Ktoś krzyczy po ciemku, z bliska. Ktoś szepcze. W celi słychać burzę na innym kontynencie i kroki kogoś, kto skrada się za parawanem, i ocieranie się sznura o wnętrze jego dłoni, i świst przeciętego powietrza, gdy sznur zostaje zarzucony na szyję słuchającej, żeby ją udusić. I własny krzyk, nie wydany, a jednak ucięty. Potem słuch umiera. Wszystkie zmysły umarły po kolei, został tylko dotyk; ale jaki kaleki, jaki niemrawy, nieudolny!

Dotyk śledzi opuchliznę, miękką, rozkisłą obrzmiałość przykrywającą kości. I poruszenia zębów w równie obrzmiałych dziąsłach. I gładką krawędź łóżka. I gładką powierzchnię ściany.

Pod tym wszystkim pobrzękująca nudno, nieustanna świadomość: to można przerwać. Przerwać i cofnąć, jak taśmę magnetofonową. Gdyby się potrafiło. Ale kto by to potrafił?

Któregoś dnia Baader dostaje gryps. Podczołguje się do drzwi i woła przez szparę, do celi po drugiej stronie korytarza:

— Od zaraz żremy!

Hasło obiega cele, jedną po drugiej. Do tej nie dociera. Stąd nikt nie odpowiada, tu jest cisza.

 

*

 

Nienawiść niedołęgi do własnej słabości — to potęga.

To zdanie napisała Monika Weber na pierwszej stronie kalendarza z adresami i telefonami, który znaleziono w jej torebce po aresztowaniu: i adresy i telefony były zakamuflowane, zamiast liczb ich logarytmy — zawsze była dobra w matematyce — i to w zmienionym porządku, zamiast nazw skojarzenia z nazwami, jej własne; rozszyfrowano to, oczywiście, ale po jakimś czasie, nie do końca zresztą, mechanizm prywatnych skojarzeń nie poddaje się specjalistom od szyfrów — a zanim to zrobiono, wszystkie zapiski stały się nieaktualne. Nikt nie wpadł przez nią. Zdanie z pierwszej strony zostało zanotowane, kiedy jej tylko przyszło do głowy, w wagonie metra, miała je potem rozwinąć, w myśli już szykowała czyste, białe kartki; nie zdążyła.

Nienawiść niedołęgi do własnej słabości — to potęga.

Tak samo, jak Krzysztof Paliwoda, i ona żyła zawsze wyłącznie życiem intelektualnym.

Zawsze — z półtoraroczną przerwą, podczas której stało się wszystko, co tylko stać się miało, w której skupiły się wszystkie fakty, ma ich starczyć na osiemdziesiąt, na dziewięćdziesiąt lat, na stalobeton, na reflektor szukający upiorów. Prymuska i niedojda. Mieszkająca z matką w ciasnym mieszkanku z oknem na podwórze. Najgorsza na lekcjach gimnastyki. Jedyna z całej klasy, która nie zdołała zrobić prawa jazdy. Była zbyt nerwowa, zbyt pełna dobrych chęci. Na egzaminie (to i tak cud, że dopuszczono ją do egzaminu po czterdziestu pięciu godzinnych lekcjach, po zmianie sześciu instruktorów) w ciągu pierwszych trzech sekund, ruszając z miejsca, zdołała władować się na przejeżdżającą cysternę. (Co za triumf potem, kiedy to ona prowadziła samochód na dwóch udanych akcjach! Nikt z nich, z tych silnych, nie zdołałby sobie tego triumfu nawet wyobrazić!).

Nieśmiała, milczek, okularnica. Nie zapraszana na prywatki, nie znająca dyskotek. Wieczorami, kiedy inni tańczyli, czytająca z wypiekami na twarzy Mao i Scotta Fitzgeralda, Es— travadosa i Prousta. Pisząca sztuki teatralne, które odgrywała sama przed sobą, czytając wszystkie role, wykonując wszystkie gesty, zmieniając głos, podczas gdy pokoik od podwórza rozrastał się, gubił ściany i sufit, zaczynał pachnieć farbą, lakierem, dyktą i kurzem, gdy ze wszystkich stron napływały fale światła, a w miejscach, których światło nie dotknęło, tłoczyli się wzruszeni i przejęci ludzie o dłoniach dygoczących z pragnienia oklasków. Ale nienawiść niedołęgi do własnej słabości... I przyszła ta potęga, nie mogła nie przyjść.

„Jeden palec możecie złamać, pięć palców to pięść”, pisali ludzie z Frakcji Czerwonej Armii w Agitce 883.1: „Unicestwij to, co unicestwia ciebie”. To było hasło!

Co mnie unicestwia? Wystarczy zadać sobie takie pytanie, zamiast wychodzić od dogmatów, od uogólnień, od analiz społecznych! Co mnie unicestwia? Moja własna słabość. Czy słabość jest zjawiskiem psychologicznym czy politycznym? Jeżeli to drugie...

Droga Moniki Weber do unicestwienia własnej słabości była prosta: łatwa, usłana różami droga drugiej generacji. Adres można było znaleźć w gazetach: Komitet Obrony Więźniów Politycznych. Wystarczyło się zgłosić i ofiarować. Reszta ułożyła się sama.

Ludzie, których tam spotkała, byli do niej podobni. Niedołęgi, nienawidzące własnej słabości. Mózgowcy. Inteligenci. Kto inny mógłby się przejmować torturowaniem więźniów? I to było ważne, to było najważniejsze! Ta selekcja, na samym początku, selekcja naturalna. Kto, usłyszawszy, że przeciwnikowi rządu, przeciwnikowi systemu postanowiono usunąć część mózgu, żeby go „uspokoić”, uzna, iż — jeżeli to się stanie — on sam nie ma prawa żyć? Kto postanowi zapobiec temu lub zginąć? Mięczak, mól książkowy, nikt inny. Słabeusz i niedołęga. To było jasne, pewne, oczywiste, potwierdzone przez fakty. Idź do bibliotek, poczytaj książki, gazety, poczytaj historię! Tylko tacy, nikt inny. Trzeba być słabym, żeby walczyć z przemocą, żeby walczyć z nią w pojedynkę, w każdym układzie sił, zawsze i wszędzie. Niedołęga z grubym tomem pod pachą: kto inny byłby gotów oddać życie za ludzi, z którymi się nie zgadza, nawet za ludzi, których potępia — tylko dlatego, że przez ciała tych ludzi przepuszcza się prąd elektryczny? To jest punkt wyjścia, to na pewno jest punkt wyjścia, i gdyby tak mieć trochę czasu, trochę ciszy, można by nawet zrozumieć, do czego; ale już za późno. Świat się otworzył, ściany i sufit uciekły w przestrzeń, już ich nie widać.

Pięć palców to już prawie pięść. Pięciu niedołęgów, nienawidzących własnej słabości, to komando.

Przedtem nie spotykała ludzi podobnych do siebie. A przecież musieli istnieć. Teraz nie spotyka już ludzi od siebie różnych. I wszystko staje się proste. Fakty z archiwów policyjnych. Przyłączenie się do Komitetu. Pierwsza akcja: propagandowa. Wszyscy, którzy wzięli w niej udział, są już obfotografowani, opisani, wszyscy mają swoje miejsca w kartotekach. Więc zejście w podziemie. Pierwsza akcja zbrojna: skok na bank, stary, tradycyjny sposób zdobywania funduszów. Druga akcja zbrojna: zamach na sędziego Sądu Najwyższego, błogosławiącego torturujących, sterującego nagonką. Potem już tylko zacieśniająca się obława. Aresztowanie, ekstradycja, Stammheim.

A jednak zrobiła to, zrobiła! Jeżeli się jest na dnie, jeżeli się niczego nie potrafi, niczego nie osiągnęło, można zrehabilitować się tylko tym jednym: niczego nie umiem, ale mogę zabić. Nic mi się nie udaje, ale to tak: zabijam.

Na dnie, na zupełnym dnie.

 

*

 

Coś przyciska twarz. Coś, co cuchnie gumą, ugniata, dusi: maska. Chcesz ją zerwać. Ale ręka się nie unosi, ręka jest przywiązana. Druga też. Szarpnięcie całym ciałem, bez skutku. Ciało unieruchomione na żelaznym łóżku, przymocowane do niego, obezwładnione. A w ustach knebel. Nie, to nie knebel. Bo nagle z tego, co wciśnięto do ust, do gardła, wydostaje się gorąca ciecz, papka, to parzy. Wlewa się do żołądka, najprostszą drogą, niezawodną. Ale nie tylko do żołądka: nos też jest tego pełny, poraniony od wewnątrz, pokaleczony; a potem jakiś ruch i papka dostaje się do tchawicy, oczy wyskakują z orbit i uderzają o ścianę, skóra pęka, pękają płuca, mózg eksploduje i tryska uszami, dziurkami od nosa; ciemność.

Ciągle przywiązana. Najgorsze, co może spotkać człowieka. Te więzy! Ale tym razem twarz ma wolną, pustą. Nad nią, trochę z lewej, nieforemna, szklana butla, w której porusza się przejrzysty płyn: płyn ścieka przez rurkę do igieł, wbitych w jej opuchniętą rękę, do żył. Zastanawia się, co to jest, jak się nazywa. Ach, kroplówka!

Ktoś wchodzi, pochyla się nad nią.

— Nie poznaje mnie pani?

Poznaje. To adwokat: widziała go tylko raz, przed wejściem do Stammheim, przed bójką na korytarzu, przed izolacją, przed głodówką. Co się stało, że nie odsunięto go jeszcze od sprawy, że nie łupnięto go Berufsverbotem5, jak tylu przed nim — jak każdego, prawie każdego obrońcę z wyboru?

Kilka osób w białych fartuchach stoi pod ścianą, nie spuszczając z nich oczu. Mogą ich widzieć, ale chyba nie słyszą. Adwokat ścisza głos i mówi szybko, jak gdyby bał się, że zaraz mu przerwą.

— Moniko. Słuchaj. Głodówka skończona. Słuchaj...

Łapie się na tym, że mówi do niej „ty”, robi niepewną, przepraszającą minę, i zaraz zostaje uspokojony ruchem jej powiek: ależ tak, proszę. To dobry adwokat, ich adwokat, zaufany... wszyscy są ze swoimi obrońcami na ty, jak w komunie. Oczywiście, proszę tak mówić.

— Zaraz po skończeniu głodówki przerwano izolację, dlatego tu jestem. Ale w każdej chwili mogą ją wznowić. Nie wiadomo, na jak długo. Więc słuchaj uważnie, bo możemy się więcej nie zobaczyć. Musisz natychmiast zacząć jeść. Nabrać sił. Wstrzykiwali ci już glukozę, jesteś mocniejsza... nie ma sensu bawić się z nimi w sztuczne odżywianie, to tortura. Wiesz dobrze. Oni to specjalnie tak robią, żeby to była tortura. Więc jedz. A jeśli wznowią izolację, nie podejmuj głodówki, nikt tego zresztą nie zrobi. Musicie być silni. Nawet gdyby cię przenieśli gdzie indziej. Czekaj z decyzjami do zobaczenia się ze mną. Rozumiesz?

Powieki opadają na oczy i natychmiast się podnoszą: tak. A potem z trudem wydobyty z pokaleczonego gardła głos:

— A... inni?

— Wszyscy żyją. Gudrun też tu była, w szpitalu, ale już ją odesłali do celi. Powiedzieć im, że będziesz jeść? Odwiążą cię.

Potakujący ruch powiekami.

— Jeżeli wróci izolacja, nie bój się. Informacje jak dotąd. A może... w każdym razie spróbujemy cię zawiadomić, co i jak.

Jakiś ruch pod ścianą. Adwokat porusza dłonią: już idzie.

— Zapamiętaj coś — mówi szybko, prawie szeptem. — Jemen Południowy, Wietnam, Algier. Słyszysz? Trzymaj się.

Co to znaczy?

Ach, zrozumie potem.

 

*

 

Ostatnia noc.

Wszystko już było: przed samochód wiozący przestępcę wojennego, ex— esesmana, szefa pracodawców niemieckich, Schleyera, pchnięto nagle wózek dziecinny, samochód zahamował, z jadącej obok furgonetki padły strzały, w wózku była lalka, Schleyer wciągnięty do furgonetki, list z żądaniem wypuszczenia więźniów z RAF, według listy: mają zostać odesłani do kraju, który wybiorą; kiedy to się stanie, zwalniamy zakładnika. Tygodnie wojny nerwów, powołanie Sztabu Kryzysowego, przetarg. Od momentu porwania — w trzy dni po przerwaniu głodówki — pełna izolacja więźniów. Ale zjawia się urzędnik z kwestionariuszami: czy więzień zgadza się na odesłanie go do innego kraju, jakiego. Miejsce na wpisanie tych nazw: Jemen Południowy, Wietnam, Algier, tamci wiedzieli, co mówią. Dowód ostateczny: jesteś na liście. Natychmiast po odebraniu kwestionariuszy minister spraw zagranicznych leci samolotem do krajów które wymieniono: za wszelką cenę wytargować od nich odmowę przyjęcia więźniów, przedłużyć pertraktacje. Sprawa się przeciąga. Na pierwszych stronach gazet zdjęcie zakładnika, w rozpiętej koszuli, pod emblematem: czerwona gwiazda i czarny pistolet, litery RAF. Któregoś dnia porywacze przekazują prasie inne zdjęcie. Obok gwiazdy, pod starym napisem Commando Siegfried Hausner, drugi, cieńszy, zrobiony w pośpiechu: Commando Martyr Halimeh. Błąd! Co za fatalny błąd!

Poprzedniego dnia czwórka Arabów porwała niemiecki samolot pasażerski, lecący z Palmy na Majorce do Frankfurtu. Żądają uwolnienia kilkunastu więźniów politycznych: w Izraelu, Turcji, Niemczech. Jeśli chodzi o Niemcy, powtarzają po prostu listę podaną przez tych, co porwali Schleyera: solidarność.

To wszystko wiadomo. Wołanie, nocą, z celi po drugiej stronie korytarza, przez szparę pod dźwiękoszczelną płytą. Ale nie tylko to.

Któregoś dnia strażnik przynoszący jedzenie pokazuje Monice maleńki papierowy kwadracik leżący na talerzu, pod kromką chleba. Uniósł na moment kromkę i położył ją z powrotem, nic więcej. Pierwszy gryps, który tu dostała! Dotąd nie mieli dojścia przez strażników: czyżby je załatwili? Prowokacja?

Ale treść grypsu uspokaja; a zresztą, trzeba ryzykować. Kiedy strażnik przychodzi po tacę, pod talerzem, na którym był chleb, leży już odpowiedź.

Wiadomo więc, co się dzieje. Dawno nie było takiego zachłyśnięcia nadzieją. A tuż obok — niewiara. To się udało raz, tylko raz. Pięcioro więźniów odesłano samolotem do Jemenu. Ale zakładnik był szefem opozycji, a działo się to tuż przed wyborami: rząd nie mógł postąpić inaczej. Czy raczej mógł, ale z trudem. Wolno szafować swoimi ludźmi, nie cudzymi. Teraz...

Gryps Moniki Weber do Baadera:

„moim zdaniem to fatalny błąd — dopisać do commando hausner comando halimeh — to wzięcie na siebie odpowiedzialności za tamtą akcję — należało traktować ją jako akcję solidarnościową — zakłócenie naszego image'u — nigdy nie uderzaliśmy w ludność cywilną — i teraz też nie — po co się pod tym podpisywać?

to było w naszej obronie, ale nie przez nas zrobione — wdzięczność, ale nie utożsamienie — co o tym myślisz?”

Gryps od Baadera:

„teraz to już nie ma znaczenia.

eskalacja posunęła się zbyt daleko — możemy się bronić tylko w sensie najbardziej fizycznym, żadnym innym — to, że commando martyr halimeh jest autonomiczne, bije w oczy — jeżeli prasa pomija nawet fakt, że należy ono do SAWIO, że to commando arabskie czego możemy się spodziewać? zrozum i zapamiętaj: te formalne drobiazgi nic już nie znaczą— tu nie ma czystej gry.

na kilka miesięcy przed naszym aresztowaniem popierał nas co piąty Niemiec — co siódmy był gotów udzielić nam schronienia przed policją — w ciągu pół roku ilość tych, którzy uważali nas za działaczy politycznych, nie kryminalistów, skoczyła z 18 do 40% — w krajach związkowych, w których na każdym kroku wisiały nasze listy gończe, 10% ludzi określiło samych siebie jako naszych zwolenników. — wiesz, ile analiz rządowych temu poświęcono — znasz główny cel od tej pory: odizolować nas, zohydzić, na koniec unicestwić. — przez sześć lat robili co mogli i mają sukcesy — a ty trzęsiesz się jeszcze nad naszymi błędami taktycznymi? — pod tym względem jesteśmy chwilowo bez szans!

nikt przy zdrowych zmysłach nie może uważać commando halimeh za odłam lub przybudówkę RAF — jeżeli gest SAWIO nikogo nie poruszył, jeżeli doszło do identyfikacji — dowodzi to tylko ich sukcesów w praniu mózgów.

w tej sytuacji nie ma co liczyć na efekty propagandowe — chodzi o wyrwanie się stąd, obojętne za jaką cenę. — potem trzeba zacząć od nowa, inaczej.

nie przejmuj się imagem RAF. — przetrwa to.

trzymaj się

andreas”

 

*

 

Wiadomo, co się dzieje, wiadomo dlaczego. I drżenie z niepokoju, z podniecenia. Nie można opanować trzęsących się rąk.

W każdej chwili mogą przyjść i zabrać ich stąd. Wpakować do samolotu, wypuścić na wolność. Mogą też...

Nie myśleć o tym!

To, co nad nimi wisiało. Od początku.

Tak przychodzi ta noc.

Nie można spać. Kto mógłby spać, kiedy rozstrzyga się jego los?

W Somali, w Mogadiszu. Tam się rozstrzyga. Na afrykańskim lotnisku.

Tej nocy mija termin ultimatum. Kolejny termin. Przesuną go jeszcze raz, jeśli to będzie konieczne.

Chodzi po celi. Kładzie się pod drzwiami, nasłuchuje. Dwukrotnie sama woła. Nikt jej nie odpowiada.

W którejś chwili słychać samochody, zajeżdżające przed gmach. I znów cisza.

Samochody? Tutaj?

Wspina się do okienka. Nie widzi niczego. A potem tak: jakiś odblask. Część maski samochodu, czarny lakier, połyskliwy od reflektorów.

Światła nie łowią dziś upiorów. Zastygły, znieruchomiały.

Nie mogła jeść kolacji, z przejęcia. Zaschło jej w gardle.

Pije trochę wody. Chce teraz podejść do drzwi, znów nasłuchiwać przez szparę pod dźwiękoszczelną płytą. Ale nagle, nieoczekiwanie, nie ma na to siły.

Pada ukosem na łóżko, w ubraniu; w ostatniej chwili ruchami stóp zsuwa pantofle.

Kiedy się budzi, jest dzień.

Strażnik przynosi śniadanie o godzinę spóźniony, nie patrzy na nią, drga mu nerwowo kącik ust: to coś znaczy, ale co? Zapytała nawet: co się stało? Milczenie, trzaśniecie drzwi.

Kiedy wraca, żeby zabrać nietkniętą tacę, otwiera usta i zaraz je zamyka, patrzy na nią ukradkiem, odwraca wzrok... Wreszcie mówi cicho prawie nieruchomymi wargami:

— Odbiliśmy ten samolot w Mogadiszu. Wszyscy pasażerowie żyją.

Dreszcz, w całym ciele, gwałtowny jak przy wstrząsach elektrycznych. Ale to przecież nie wszystko, widać, że nie wszystko.

 

*

 

Za drzwiami słychać kroki, niezliczone kroki. Słychać głosy, okrzyki, przenoszenie ciężkich przedmiotów.

W głębi korytarza, w jego końcu, ktoś woła: „Wyciągnijcie go trochę! Jeszcze trochę! Nogi mogą tam zostać, ale głowę dajcie na korytarz!”

Korytarzem niosą aparaty fotograficzne. Na korytarzu robią zdjęcie rentgenowskie czyjejś głowy.

I znów stąpanie, znów głosy, znów przesuwanie się czegoś ciężkiego.

Baader leży na podłodze swej celi — ostatniej po lewej stronie korytarza — w wyschniętej już kałuży krwi. Leży wyciągnięty na plecach, zabity strzałem z pistoletu w potylicę, z twarzą zwróconą do sufitu, spokojną.

O dziewiątej wieczorem zostaje podniesiony. Przez korytarz przechodzą wolno ludzie niosący nosze.

Za nimi ludzie z drugimi noszami: położono na nich Gudrun Ensslin, powieszoną, ze śladami sznura na szyi, z sińcami na kolanach i piersi.

W kostnicy czeka trzeci trup: Raspe, z głową przebitą pociskiem.

Radio już doniosło, popołudniówki doniosły: ZBIOROWE SAMOBÓJSTWO W STAM— MHEIM!

Po tym, co się stało półtora roku temu — kiedy to z siódmego piętra wynoszono powieszoną Ulrike Meinhof — i po tym, co stało się dzisiaj, nie żyje już nikt z kierownictwa RAF. Wszystkich jej przywódców wyniesiono z cel, martwych.

 

*

 

Sześć lat temu Jerome Laventure, przyjaciel Estravadosa, jego wyznawca, karzeł ostrzeliwujący banki zza barykady z worków wypełnionych złotem, człowiek, który finansował Kongres, usłyszał dobiegający z ulicy, narastający hałas. Zobaczył pochód niosący portrety: szczupła, blada twarz, obramowana czarną brodą, wszyscy ją znają. I skandowany krzyk: POMŚCIĆ ESTRAVADOSA! Co się stało?

Cofnął się szybko w głąb pokoju, włączył radio, wahając się przez chwilę, czy nie lepiej wybiec na ulicę — ale radio już się odezwało, pada to samo nazwisko: Estravados nie żyje! Nagły płomień ogarniający gardło, od wewnątrz; i zaraz potem chłód. Estravados nie żyje; widzisz ten obraz: sala wypełniona oklaskami od miękkiej, czerwonej podłogi, od miękkich, czerwonych foteli po upstrzony światłami sufit, ten człowiek, mający salę za sobą, wchodzi na podium, i w chwili, gdy się na nim znalazł (jego uniesiona twarz, czarna broda, blask oczu, plik kartek w dłoni: tym razem wbrew zwyczajom miał notatki do przemówienia, przemówienie było zbyt ważne, jego precyzja zbyt potrzebna) — strzał, zza kulis, strzał z odległości dwóch metrów, bliski strzał, którego najgorszy osioł nie mógłby spartaczyć; Estravados nie żyje!

A potem?

Słowa, huczące w uszach Laventure'a, właśnie te słowa, nie wiadomo, czemu, te i żadne inne:

A potem niechaj Bóg króla Edwarda

Do swojej chwały powoła, a mnie

Ten świat zostawi, bym się nim pobawił!

Dziewczyna z celi siódmego piętra tego nie słyszy, skądże! A jednak słowa krążą wokół niej, wirują w powietrzu, odbijają się od żółtych ścian, huczą. Tylko te i żadne inne. Powróciły rykoszetem, przypłynęły z mrocznego pokoju Laventure'a — którego pięć i pół roku temu wyłowiono z Sekwany — pomrukują i brzęczą jak pszczoły, wzbijają się w górę nagłym, ostrym krzykiem:

... Ten świat zostawi, bym się nim pobawił!

To zawsze ta sama historia. Dla najczystszych i dla najbrudniejszych. Przed tysiącami lat i przed chwilą. Estravados odszedł i został zapomniany. Tłumy przetoczyły się ulicami ze swoim NOUS SOMMES TOUS..., i poszły do domów, Laventure'a wyłowiono z Sekwany, tłumy — och, mniej liczne! — przetoczyły się ulicami i poszły do domów. Z celi siódmego piętra wyniesiono martwą Ulrikę i tłumy wyległy na ulice z kamieniami, z żelaznymi prętami, cocktailami Mołotowa, nad grobem krzyczano o Stammheim — Oświęcimiu naszych czasów i o największej Niemce w historii, natężano głosy, by przedostały się przez huk krążących nad cmentarzem policyjnych śmigłowców, w tumulcie zwaliło się drzewo, pochody przeciągnęły ulicami — i poszły do domów. Teraz znów zapłoną niemieckie konsulaty i ambasady, fabryki i przedstawicielstwa handlowe, rozlegną się strzały, we Francji i Włoszech, w Grecji i Hiszpanii, na murach pojawią się napisy QUI A SUICIDE BAADER? i RAF: WIR LEBEN NOCH[1]; potem się to uciszy, potem się uspokoi: na krótko. Bóg króla Edwarda do swej chwały powołał.

A mnie... A mnie...

W dziesięć dni po tej nocy, po tym dniu, do celi Moniki Weber wniosą list od Krzysztofa Paliwody, człowieka żyjącego wyłącznie życiem intelektualnym, niedołęgi nienawidzącego własnej słabości. A po trzech latach samochód przemknie przez rozmazaną w ciemności kolorową strugę, orkiestra skończy uwerturę, purpurowa kurtyna ze złotym szlakiem rozsunie się uroczyście raz jeszcze, dokładnie tak samo jak tysiące razy przedtem, ale czyściej, ale wyraźniej, i reflektor zacznie szukać w mroku postaci, podchodzącej wolno do rampy.

 

 

3

 

Nienawiść niedołęgi do własnej słabości — to potęga.

Radość zespolenia z istotą, wymyśloną przez siebie, z marzeniem. Słoneczny poranek w Paryżu. Mężczyzna w brązowej kurtce, siedzący przy kawiarnianym stoliku, nad dużą filiżanką cafe-creme i dwoma croissantami, patrzący przez wielką szybę na ulicę, przeglądający „Le Matin”, zrywający celofan z błękitnej paczki gauloise'ów... Włóczący się po ulicach. Zaglądający do księgarń. Na jakimś skwerze dopisujący kilka zdań do listu — listu do swojej dziewczyny, uwięzionej w Stammheim. Wyrwany ze wszystkiego na ziemi, wolny. Wolny!

Wraca do hotelu o jedenastej, niechętnie. I, leżąc na posłanym łóżku, paląc jednego papierosa po drugim, czeka na telefon. Dzwonek odzywa się za pięć dwunasta.

Przyszedłem po ciebie, Chris. Czekam na dole.

Już schodzę.

W hallu hotelowym siedzi, śmiertelnie poważny i dostojny, jak poprzedniego wieczora, Michael Bernard, potomek lorda i tekstyliów. Nie jest sam. Na poręczy sąsiedniego fotela przycupnęła jakaś dziewczyna, wyższa od niego — o co nietrudno — nonszalancka, czarnowłosa; założyła nogę na nogę (podciągnięte w górę sprane spodnie odsłaniają pasiaste skarpety) i pali, wydmuchując kółka dymu w stronę sufitu.

— To jest Chris, mój przyjaciel z Polski. A to Conchita Estravados. Raz jeszcze rozlegają się werble, ale o wiele donośniejsze, a błysk tysiąca fleszów każe zamknąć na chwilę oczy: wkraczasz do historii, człowieku, teraz już naprawdę wkraczasz do historii!

To ona? Naprawdę ona?

Dziewczyna niedbale ściska mu rękę, przełożywszy papierosa do lewej dłoni.

Cześć, Michael mówił mi o tobie. Chcesz gumę do żucia

Ta-ak.

Ogłupiały, bierze od niej tabletkę gumy do żucia, wkłada do ust...

Idziemy?

Dokąd właściwie idziemy?

Na lunch. W sam raz jest pora.

Byłem na dziś umówiony na dejeuneur z Conchitą — tłumaczy Michael — a ona uparła się, że chce cię poznać.

Chodźcie szybciej.

Dziewczyna wychodzi przed nimi, z rękami w kieszeniach spodni, z papierosem w ustach: to poza, jasne, ale dobrze to robi.

— Nigdy nie byłeś w Paryżu? — pyta, kiedy idą ulicą do miejsca, w którym stoi samochód Michaela. — To może pójdziemy do Centrum Pompidou, do tej samoobsługi na dachu, co, Mickey? On przy okazji zaliczy zwiedzanie.

Samochód Michaela jest — dopiero teraz, przy świetle dziennym, widać to naprawdę, a zresztą wczoraj, w podnieceniu, i tak nie zwróciłby na to uwagi — poobtłukiwany ze wszystkich stron i zieje korozją.

— Kupiłem go za tysiąc pięćset — chwali się nieproszony Michael. — Grat, oczywiście, ogrzewanie też nie działa, i jedna szyba się nie opuszcza... ale czy to istotne? W końcu samochodu nie kupuje się ze snobizmu, żeby robić wrażenie... kiedy patrzę na ludzi, którzy traktują to jako symbol, symbol pozycji społecznej, niemal symbol swojej wartości, mdłości mnie biorą... wiesz, że w Maju demonstranci podpalali te luksusowe gabloty? I mieli rację, mówię ci, mieli rację...

— Och, Mickey, nie pieprz — przerywa Conchita. — Przecież masz poza tym Mercedesa. Ale, pomny doświadczeń Maja i dbały o swój image, mój nonkonformisto...

Michel usiłuje przerwać jej jakimś mruknięciem. Ale Conchita, ładując się na tylne siedzenie gruchota, kończy beztrosko:

— ... używasz go tylko poza Paryżem. Wsiadaj, Chris.

Kiedy toczą się już ulicami, z Michaelem wyłączonym ze wszystkiego za kierownicą, w hałasie zdezelowanego silnika, córka Estravadosa — córka Estravadosa! — zapala kolejnego gitane'a, częstuje i jego: siedzą na tylnym siedzeniu starego Citroena, paląc i żując gumę, podczas gdy asfalt ulic zmienia się w trampolinę, za którymś zakrętem wyrzuci ich prosto w historię, w nieśmiertelność...

— Nie — dziwi się córka Estravadosa — niemożliwe! Nie tylko w Paryżu, w ogóle na Zachodzie jesteś pierwszy raz? A wyglądasz ... nie, zachowujesz się, jakbyś się tutaj urodził! No, może jakieś szczegóły, głupstwo. I po francusku mówisz jak...

To Michael dosłyszał. I rzuca, nie odwracając głowy:

Właśnie: nie można uwierzyć, że nie był nigdy we Francji, prawda?

Ach, ty człowieku z duszą szpicla! Słuchaj! Słuchaj — mówi szybko, całym ciałem zwrócona do Krzysztofa — uważaj na niego. Na nich uważaj. Co za szowiniści! Tak naprawdę, to zawsze będą cię traktować jak dzikusa, skoro już jesteś stamtąd. I dziwić się, że nie przyjechałeś w spódniczce z rafii. A jednocześnie podejrzewać, że łżesz jak pies, że KGB i CIA naraz dziesięć lat cię szkoliły... no, bo skąd niby znasz tak dobrze język? I umiesz, dajmy na to, dać sobie radę w ich pieprzonym metrze, albo wiesz, co wisi w Luwrze? Pamiętam, jak mnie traktowali, kiedy tu przyjechałam... na pogrzeb ojca, dziewięć lat temu.

Mruży oczy, patrząc prosto przed siebie, na smużkę dymu unoszącą się pod sufit samochodu.

— Wiesz — dodaje lekko — ten pogrzeb, który się nie odbył, bo zginęły zwłoki. Zginęły i nigdy nie zostały odnalezione, dobre sobie! A potem dzielny Mickey rzucił swoją bombę... Więc słuchaj. Miałam dwanaście lat... nie młodniejemy, nie, czas nie czeka na nikogo — deklamuje to kpiąco i bez przejęcia. — I żebyś wiedział, ile razy mnie pytali, jakim cudem znam francuski, i to tak dobrzeją, dwunastoletnie latynoskie gówno...

— Daj spokój, Conchita.

Cicho, Mickey, mówię jak jest. Zwolennicy ojca twierdzili, że to geny, rozumiesz, jego genialny umysł, powielony w jedynym potomku, dał mu, temu potomkowi, nadprzyrodzoną moc odróżniania zaimka nieokreślonego od określonego mimo braku odpowiednich kursów... bo ja w dodatku byłam samouk, dwunastoletni latynoski samouk! A przeciwnicy byli już niemal gotowi robić mi trepanację czaszki i pogrzebać trochę w mózgu, jak Ulrice Meinhof... pamiętasz ten koszmar?

Conchita, przestań. Masz dość makabryczne żarty, nie zdaje ci się? Pamiętaj, że Chris. cię nie zna. Nie przejmuj się, Chris, ona zawsze tak gada.

Patrz, Chris, to jest Centrum Pompidou. Co za świnie te żabojady, zburzyć Hale, żeby coś takiego postawić na ich miejscu, nie? Stare poczciwe Hale! I dokąd mają teraz chodzić burżuje na zupę cebulową po Paris-by-night? No no, jest miejsce do parkowania, niesłychane!

Krzysztof stoi na placu, patrząc na budynek, wyzywająco opleciony z zewnątrz siecią pomalowanych na jaskrawe kolory rur — wszystko puścili na ściany zamiast do środka, taki chwyt architektoniczny, podoba ci się? pyta Conchita — na sunące również po zewnętrznej stronie, zygzakiem, ruchome schody, unoszące tłum ludzi: wolałby zobaczyć Hale, ma się rozumieć, że wolałby!

Michael, wprowadzając ich do gmachu niczym władca udzielny na swoje pałace, przyjmuje rolę przewodnika. Puchnie z dumy. Tu można kupić pocztówki i reprodukcje. Tu jest księgarnia. Wyżej galerie malarstwa... żałuj, że nie widziałeś wystawy Salvadora Dali, to była największa sensacja, ten cudak sam przybył na otwarcie, co on właściwie wtedy wymyślił, Conchita? ... czytelnia książek, czytelnia czasopism, restauracja... ale my jedziemy do tej, jak mówi Conchita, samoobsługi na dachu, tędy, Chris.

Jak mrówka, jak karaluch pnący się po frontowej ścianie, wśród czerwonych, zielonych, niebieskich rur kanalizacyjnych, za potomkiem lorda i tekstyliów, obok córki Estravadosa — aż na dach, na taras, pełen kwadratowych stolików, do stosu tac, do kolejki ciągnącej się wzdłuż wystawionych dań, do kasy: potomek tekstyliów płaci. Trzy razy avocado z zielonym sosem, trzy razy faux-filet, trzy razy truskawki ze śmietaną, trzy małe buteleczki bordeaux, camembert, chleb, mineralna, tu siadamy.

I zaczyna się przesłuchanie. Michael trzaska pytaniami jakby obsługiwał karabin maszynowy, zapala i gasi jaskrawą lampę, wycelowaną prosto w oczy Krzysztofa, który, zbity z tropu, grzebie łyżeczką w swoim avocado, potem rozgrzebuje faux-filet, zostawia połowę, odpowiada karnie i natychmiast, próbuje co jakiś czas kontry, odszczekuje się sam jakimś pytaniem, bezskutecznie: czy w Polsce macie truskawki? sery? prasę nie partyjną? autostrady? Jak żyjesz: z kobietą? solo? w komunie? Jak u was patrzą na homoseksualizm? gruppen-sex? nieślubne dzieci? Jak się zaczęła ta korespondencja z Moniką Weber? Co chcesz zobaczyć w Paryżu? Muzeum Grevin, co ty, oszalałeś? dlaczego? Słyszysz, Conchita, człowiek zza żelaznej kurtyny przyjeżdża tu z pragnieniem zobaczenia Muzeum Grevin, ależ tam chodzą dzieci! A ograniczenie szybkości na autostradach macie w Polsce? Jaki jest czarnorynkowy kurs dolara? Nie znasz nikogo w Paryżu? być nie może, człowiek z taką francuszczyzną! Conchita słucha tego w milczeniu, jedząc; potem nagle przerywa.

No, dość tego, Mickey. Zamknij się i daj mu chociaż zjeść deser. Nie przejmuj się, stary, on już taki jest, nasz Mickey, nudziarz pierwsza klasa. Ale to nie komisariat, wiesz? To samoobsługa na dachu Centrum Pompidou, gdyby ktoś nie wiedział. Pomyśl, Chris, na tym samym miejscu spoczywały kiedyś ta-a-a-kie góry kalafiorów. Woły ćwiartowano na miejscu, mięso pierwszej świeżości. A co za ryby! Co za owoce! Nieźle trącony był ten chuj, co to zniszczył, nie?

Chciałem się po prostu dowiedzieć czegoś o Polsce i w ogóle — mówi Michael z obrażoną miną.

Ale sam nie lubisz, jak cię wypytywać, co? Z miejsca uniki! Spróbuj, Chris, jakie to dobre. Jezu, jak ja lubię truskawki ze śmietaną!

I rzuca się na nie, z zachwytem. A zajadając truskawki, mówi o filmach, piosenkach, aktorach, lubisz teatr? kino? Chciałbyś się na coś wybrać? Możemy pójść razem. Bez Mickey, oczywiście, staruszek ma obowiązki, żonę, dziecko, nie słyszałeś o tym? doprawdy? Mickey trzyma ich na wsi, w końcu to rzecz wstydliwa...

— Przestań, Conchita.

Że też nie wpadł na to od razu. Oczywiście, że to kochankowie. I każde słowo ma tu jakiś podtekst, im tylko znany; a propozycja Conchity („Możemy pójść razem”) — och, to już na pewno. I Krzysztof Paliwoda smutnieje. Conchita odjechała na swoim żelaznym krzesełku na drugą stronę ulicy, miasta, świata. Zmęczenie. Nie ma jeszcze doby, ależ skąd, nawet dzień nie minął od jego przyjazdu, a już ogarnęło go zmęczenie: ta plątanina, ta sieć! Tysiące rąk, wyciągające się w jego stronę ze ścian, ze stolika, z podłogi; narastający szum głosów, klekot słów, z których każde znaczy nie to, co wypisano w słowniku, nazwiska, adresy, dzwonki telefonów! Jak ma się w tym połapać? Od czego zacząć?

— Ale Conchita ma rację, muszę dziś wieczór pojechać na dzień— dwa do... do żony i dziecka. Chyba nie zginiesz, co, Chris? W przyszłym tygodniu pojedziemy tam razem, to koło Aix-en-Provence, mam tam dom wiejski, odpoczniesz trochę po tym kołowrotku. Bo na razie wolałbyś pewnie poznawać Paryż?

Nie bój się, nie zginie. Słuchaj, Chris, dzisiaj będzie u mnie trochę ludzi, chcesz wpaść? Boję się tylko, że to cię znudzi...

Masz dzisiaj Palestyńczyków czy Latynosów, Conchita? — pyta Michael.

I jednych, i drugich. Słuchaj, wpadnij choć na chwilę, napiszę ci adres, to w piętnastce, tuż koło stacji metra, dwa kroki. Gdybyś nie miał co zrobić z wieczorem, albo nudził się, albo... no, nie wiem. Aż do drugiej możesz wpaść, kiedy ci się spodoba... a jeśli nie, to jutro do ciebie zadzwonię, albo ty zadzwoń, jak wolisz?

Podała mu kartkę, wyrwaną z notesu: chociaż ta jedna nie ma wizytówek! Adres, i które piętro, i która linia metra, i stacja, i numer telefonu.

Bo teraz muszę spływać.

Czekaj, my też już idziemy.

Raz jeszcze zjazd ruchomymi schodami wśród kolorowych rur, pożegnalny gest Conchity, jej odejście z rękami w kieszeniach — i wirująca mgła, zamęt. Kręci mu się w głowie. Nie spamięta wszystkiego, z czym się tu styka, nazwisk, adresów, twarzy, zdań; trzeba było zacząć notować już wczoraj, ale i to nic nie da. Jadą z Michaelem samochodem, potem idą pieszo, są w jakiejś redakcji, bardzo cichej i prawie pustej, cóż, to redakcja pisma poświęconego sztuce, Michael rzuca nazwę, a on natychmiast ją zapomina; wychodzi do nich wysoki, elegancki mężczyzna o siwych — nie, srebrnych! po raz pierwszy to widzi, naprawdę srebrnych — włosach, to malarz— surrealista, pada nazwisko i zaraz wylatuje z pamięci, współpracuje z tym pismem, a może je redaguje, czort wie. Witają się, wychodzą razem, już są w samochodzie...

Z jaką kobietą teraz jesteś? — pyta Michael, przekręcając kluczyk w stacyjce.

Ciągle z Caroline, to miła dziewczyna, miła, dobra dziewczyna, widuję ją ostatnio coraz częściej...

Tak — potwierdza Michael po solennym namyśle — sympatyczna dziewczyna.

I już jakiś dom, szerokie schody, malowidła na sufitach, ciężkie dębowe drzwi, malarz dzwoni, raz, drugi, trzeci; wreszcie drzwi się otwierają. Młoda kobieta w szlafroczku, o rudych, potarganych włosach, uśmiechnięta — to prawda, ma miłą twarz, nigdy w życiu nie widział tak miłej twarzy!

Zdrzemnęłam się — tłumaczy Caroline i prowadzi ich w głąb mieszkania, wielkie białe pokoje pełne słońca, obrazy na ścianach, olbrzymi wieloryb, z którego otwartego pyska wy chodzi po sznurowej drabince rząd więźniów w pasiakach, błękit, zieleń, brąz, dobrze namalowane — albo ta spękana plaża, nie, to ruchome piaski, z których wyłaniają się potwory... Caroline przyniosła wino, siedzą wszyscy w słońcu, Michael i surrealista rozmawiają o partyzantce miejskiej, kłócą się.

Ale pomyśl o naszych osiągnięciach! — woła Michael. — O demokracji! Nasz pierwszy obowiązek, to bronić demokracji, bronić swobód demokratycznych, największa zdobycz naszego świata, najważniejsze — to jej nie zaprzepaścić, a ci ludzie do tego zmierzają, świadomie czy nie, ale zmierzają...

Demokracja! — kpi surrealista. — O czym ty mówisz, Michael? Nazywasz demokracją system zdolny mordować bezbronnych więźniów!

Demokracja musi się bronić! To samoobrona, to konieczność!

Mówisz jak Strauss. Demokracja musi mieć zęby, musi kąsać? Ale wtedy przestaje być skarbem, który trzeba uchronić za wszelką cenę, dla mnie przynajmniej.

Nie możemy tolerować kidnappingu! Brania zakładników spośród cywilnej ludności! To jest straszliwe, przeciwko temu trzeba walczyć wszystkimi metodami...

Masz rację, to straszliwe. Tak uważali nawet ci, którzy to robili. Ale czy mieli inne wyjście? Mój drogi Michael, terroryzm to broń słabych. Pojawia się tam, gdzie ludzie zostali zdławieni do granic możliwości. Tam, gdzie nie ma mowy o innych środkach... cokolwiek byście głosili ex cathedra, wy, li-be-ra-ło-wie. Gdzie można tylko udowodnić, własnym życiem udowodnić, że się jest przeciw. W nadziei poruszenia tych zastraszonych na śmierć, albo i bez tej nadziei. Nie pamiętasz swojego mistrza? „Ktoś musi zacząć!”

Ludzie, zdolni podłożyć bombę w domu towarowym, na stacji metra, w kawiarni...

Mój miły, trzymajmy się tematu. Kto podkłada bomby? Nacjonaliści, nie bojownicy lewicowi. Nie udowodnisz tego lewicowcom!

Zaraz, zaraz! Był taki jeden wypadek, we Włoszech... nie pamiętam, ale możemy to znaleźć w prasie...

Caroline uśmiecha się do Krzysztofa, a on do niej. Patrzą na siebie przez długą chwilę, w ciszy. Tamte dwa głosy zostały stłumione. Ich dwoje, w słońcu. Potem Caroline dolewa mu wina, on dziękuje. Znów uśmiech.

Odkąd zamordowaliście Baadera, nie wierzę w demokrację! — woła surrealista. — Nie dam się już wziąć na ten lep, nigdy więcej!

Wolałbyś dyktaturę proletariatu? No, Chris, jesteś stamtąd, powiedz mu: czy lepsza jest dyktatura proletariatu?

Krzysztof przełyka ślinę. Tamci patrzą na niego jak na arbitra, w milczeniu.

Ani tu nie ma demokracji, ani tam dyktatury proletariatu — mówi wreszcie. — Tak myślę. Przerzucacie się słowami.

Tiens! — woła surrealista z zachwytem. — On ma rację, Michael, on ma rację! Dajesz się oszukać słowom, nazwom, szyldom! Och, oni umieją manipulować słowami. Wiesz, że smak cebuli i smak jabłka jest identyczny? O różnicy decyduje zapach. Wystarczy, że cię pozbawią węchu i zmienią nazwę. Och, Michael, gdybyś kupił puszkę groszku, na której naklejono etykietkę z puszki szparagów, byłbyś pewny, że jesz szparagi! Większość byłaby pewna! I tak się nami rządzi. Jesteśmy zdalnie kierowani — przy pomocy słów. Och, Michael!

Caroline znów patrzy na Krzysztofa i uśmiecha się: nigdy w życiu nie widział tak miłego uśmiechu.

A potem most. „To Pont-Neuf”, mówi Michael, i sypie okrągłymi zdaniami z baedekerów, „a to...” I przed Krzysztofem otwiera się najpiękniejsza ulica, jaką widział w życiu, to pierwsze, co naprawdę podoba mu się w Paryżu, to go zachwyciło, to jest wspaniałe!

Mijają pasaż, zastawiony klatkami: króliki o białych, puszystych futrach, ptaki, psy, raz na tydzień odbywa się tu targ, sprzedają zwierzęta, tłumaczy Michael i spieszy dalej, podczas gdy Krzysztof najchętniej pozostałby tu na zawsze, na wieki, odczytuje cenę umieszczoną przy klatce z najpiękniejszym, najbielszym, najbardziej puszystym królikiem, mógłby tę cenę zapłacić, nie zastanawia się nawet, po co, po diabła mu królik, co by z nim zrobił, to nie ma znaczenia, nagle, wielką falą, napłynęło dzieciństwo, przykryło go z głową, zatopiło, i to wszystko, czego nie miał, czego nie miał nigdy: dokoła dźwięczą piszczałki i bębenki, wiruje karuzela, psy aportują rzucone patyki, papugi powtarzają wyuczone słowa, oddziały ołowianych żołnierzyków toczą bitwę między szafą a biurkiem, klocki, z których można zbudować dom, wieżę, dźwig, biały królik gryzący liść sałaty, nigdy tego nie miał, nie miał niczego, pustka! Pustka trzydziestu lat, pustka całego życia! I oto wraca to, co było niedostępne, to, co zostało wygnane, wypełnia mu oczy, uszy, nozdrza, zalewa go barwami, zapachem, smakiem, burza porywająca i rzucająca przed niego wielkie, szerokie ulice, wybuchające w niebo fontanny, łąki pełne kwiatów, wzgórza, strumienie, obłoki, lody, lizaki, zwierzęta, rowery i łyżwy... a karuzela! Nigdy w życiu nie jechał na karuzeli, na łyżwach, na nartach, nie miał psa, papugi, królika!

— Idziesz, Chris?

Ależ tak, idzie. Ogłuszony i półprzytomny. Świat wiruje wokół niego, nagrzany słońcem, soczysty, rozbawiony, do diabła, świat, który jest wart wszystkiego! Nie da sobie wydrzeć tego, co teraz czuje. Nigdy, nikomu. Przemiana się dokonała, złuszczył się sam z siebie, sam siebie obrał z łupiny i w dwóch złożonych dłoniach podsunął słońcu: co za potęga!

W chwilę potem uspokaja się, zapomina. Czy prawie zapomina.

Co to za ulica? — pyta jeszcze.

Rue de Rivoli.

W porządku, wróci tu jeszcze.

 

*

 

Znów leży na posłanym łóżku, ręce podłożył pod głowę. Nie zdołał uporządkować, nie zdołał zapisać tego, co było potem: znów jakaś redakcja, w której Michael zostawił swój artykuł (i nazwiska, nazwiska ludzi, których tam poznał — nawet ich nie zdołał zapamiętać!), potem czyjeś mieszkanie, mieszkanie komuny, w którym zastali tylko bruneta o odstających uszach, przewijającego niemowlę, Żyda z Polski, a jakże (kawa, wino, co w Polsce, wrócimy tu jeszcze, Chris, przyjdziemy tu w poniedziałek, będą wszyscy), samochód, ulice, hotel... Ma przed sobą dwa, może trzy dni bez Michaela, to dobrze. Co powinien zrobić?

To, co przed Michaelem ukrył. Lepiej zrobić to natychmiast — spróbować w każdym razie. Zmęczenie ustąpiło. Tak, zrobi to zaraz. Stawia na łóżku telefon i, patrząc w notes, starannie nakręca numer.


 

[1] Qui a suicide... (fr.) nieprzetłumaczalna gra słów: Kto popełnił samobójstwo Baadera?; RAF: jeszcze żyjemy (niem).

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich