eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. III
 

Anna Bojarska

 

 

 

4

 

Za drzwiami słychać szczekanie, nisko, tuż nad podłogą: szczekanie, pisk, tupot krótkich łap. Potem kroki, stuk podwyższonych obcasów. Przesunięcie się klapki od judasza, brzęk łańcucha.

Służąca ma siwe, gładko zaczesane włosy, czarną sukienkę, biały fartuszek. Przynajmniej nie ma wątpliwości, że to służąca, wątpliwości — więc i okazji do strzelania gaf. Jamnik szaleje obok, popiskuje, szczeka, skręca się z podniecenia.

— Pan profesor czeka na pana.

I przejście przez długi przedpokój, minięcie kilkorga wysokich, białych drzwi, wreszcie jedne otwierają się po krótkim stuknięciu knykciami w lakierowane drewno, służąca i jamnik zostają z tyłu. Pomiędzy rzędami książek, zakrywających ściany aż po sufit, w stronę gościa kroczy stary człowiek z orlim nosem, z głową uniesioną wysoko nad wyprostowanymi plecami.

To pan? Proszę, niech pan siada. Proszę, tutaj. Dwa fotele w białym kręgu światła spod szerokiego abażura, w świetle stojącej lampy.

Zje pan u mnie kolację? — pyta profesor Wiener. — Nie, żadnego kłopotu, skąd, przyniosą nam tutaj... ale uprzedzam, jajem bardzo skromnie. Jakiś omlet, sałata... Więc za pół godzin ki, na razie porozmawiamy. Francine!

Ryknął to nieoczekiwanie, tak głośno, że gość aż podskoczył. Służąca zjawia się natychmiast z tacą, na której stoją butelki z wodą mineralną i sherry; potem znika. Profesor nabija fajkę, wielkodusznym gestem pozwala gościowi wyciągnąć papierosy.

Taaak — mówi. — Bardzo mnie zainteresował pański list, bardzo, gdyby nie to, że i tak miał pan właśnie przyjechać do Paryża, sam bym pana zaprosił. Ale uprzedził mnie, jak widzę, ten mały Mickey Bernard... ma pan dużo takich korespondencyjnych znajomości?

Trochę. Dla mnie to jedyna możliwość... poznawania ludzi, których chciałem znać, wie pan, jak trudno jest od nas gdziekolwiek wyjechać, to moja pierwsza podróż na Zachód...

Taaak — wzdycha profesor — niewesoło. A więc przyjechał pan na zaproszenie Mickey Bernarda. No, i co pan o nim myśli?

Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Znam go dopiero od wczoraj.

To nieciekawy człowiek — mówi profesor Wiener. — Bożyszcze naszych sfer intelektualnych, to prawda... uchodzi tu za jedynego intelektualistę, który połączył teorię z praktyką, myślenie z działaniem... ta jego bomba przed dziewięciu laty, to więzienie... i jeszcze to związanie raz na zawsze z mitem Estravadosa! Ale żeby przez tyle lat obcinać kupony od jednego porywu młodości...

No, brał udział w Kongresie — oponuje Krzysztof Paliwoda. — 1 na jego rękach...

Na jego rękach! Do Estravadosa rzucił się tłum... a wśród tego tłumu nasz Mickey, który siedział blisko, więc był jednym z pierwszych. Owszem, był świadkiem śmierci swojego bożyszcza, przejął się... szalał przez kilka dni, podczas których mówiono coraz głośniej, że zamach jest dziełem policji... aż w końcu rzucił bombę pod samochód komisarza. Ale zapomina pan, że w Kongresie brali udział ludzie różnych orientacji i różnych poziomów. Michael Bernard poza tym rzuceniem bomby nigdy nie dokonał niczego... i nie napisał także, nie powiedział ani jednego zdania, które warto byłoby zapamiętać. Jego mózg to minikserograf! Nic więcej! Ale niech pan sam powie, młody człowieku. Czy zafrapowało pana coś intelektualnie w Mickey Bernardzie?

To nie.

Poglądy Mickey Bernarda! — złości się profesor. — Wyszedł z więzienia z mózgiem jak z pralni chemicznej... choć i przedtem nie był to móżdżek nazbyt zbrukany, co to, to nie! No, jakie są jego poglądy? Że „Trzeci Świat” potrzebuje rewolucji, a Pierwszy i Drugi — demokracji, oczyszczonej z naleciałości „społeczeństwa konsumpcyjnego”... dobre sobie! Gdybyśmy tu mieli „społeczeństwo konsumpcyjne”, życie byłoby rajem! Ale nie, zdaniem Mickey już nam się żyje zbyt luksusowo... no, wie pan, to nie są poglądy, to cliches! Wszystko ozdobione kultem Estravadosa. Dajmy spokój!

To ciekawe — mówi Krzysztof Paliwoda, nalewając sobie trochę wody mineralnej — wszyscy, których spotykam, mówią o Michaelu krytycznie... a jednocześnie przypisuje mu się tak wielką rolę! To sprzeczność!

Nie, to nie sprzeczność, mój drogi. Ale skończmy z nim, nie wiem po co w ogóle tak się rozgadałem. Po prostu zastanowiło mnie to, że pan, człowiek, któremu Michael Bernard nie dorasta do pięt, mógł wejść w jego orbitę. Że pan też ulega kultowi pseudobohaterstwa! Czego?!

To służąca: zapukała do drzwi i pyta, czy ma już podawać kolację.

Za dziesięć minut. Coś panu powiem, mój drogi. Tuż przed tym słynnym Kongresem... wie pan, co mnie spotkało od ludzi pokroju pańskiego Mickey, jego koleżków? Napadli na mnie, kiedy wychodziłem z wykładów, potłukli mi okulary, połamali parasol, a twarz i ręce pomalowali czerwoną farbą... ponieważ byłem in-te-lek-tu-a-lis-tą. A zatem wrogiem! To mi dało do myślenia, wie pan...

Czy z tego... czy można powiedzieć, że z tego wynikło „Pour epater la classe ouvriere”?

W pewnym sensie. Zastanowiłem się po prostu nad zjawiskiem fałszywej świadomości... antyinteligenckość, a zwłaszcza antyinteligenckość, której ulegają inteligenci! Ruch „lewicowy” jako potężna, udana akcja rozbrojenia naszej klasy społecznej, mało rozbrojenia — zwrócenia jej przeciw sobie samej, pchnięcia do działań na własną zgubę! Zresztą zna pan moją książkę, zna pan moje poglądy. Mówi się, że wypływają z Marcuse’a — złości się znów — co za bzdura! Marcuse widział w inteligencji i pracownikach nieprodukcyjnych obecną siłę rewolucyjną, to prawda, ale dla kogo miała być ta rewolucja? Dla wszystkich? Dla klasy robotniczej? Ach, co za bzdury! Więc moje poglądy pan zna. Pomówmy raczej o tym, jak je pan rozwinął. To mnie zafrapowało, wie pan. Myślałem o moralnym wstrząsie, i indoktrynacji inteligencji, o jej uświadomieniu... liczyłem na moją książkę, na słowo mówione i pisane, klasycznie... no cóż, łudziłem się. Moja książka była wydarzeniem, i na tym koniec. Jednym z wielu wydarzeń. Natomiast pan wysuwa propozycję utworzenia nowej partii politycznej... pod moim patronatem! To zaskakujące, niezwykle zaskakujące, ale to jest myśl. No, dobrze już, Francine, można podawać.

Francine wnosi tacę. Omlety, sałata, wino, patera z jabłkami. „Uprzedzałem pana, że będzie skromnie” — mówi profesor, chwytając za nóż i widelec. — „A teraz niech pan mówi. No, proszę, niech pan mówi: jak pan sobie wyobraża tę partię, strukturę, program, wszystko? Jaką nazwę pan proponuje? R.P.I.?”

Krzysztof Paliwoda, nieco z początku zmieszany, zaniedbując z konieczności swój omlet, który stygnie na talerzu, a sałatą w ogóle wzgardziwszy, zaczyna referować potakującemu szybkimi ruchami głowy, pomrukującemu coś pełnymi ustami Wienerowi, swój plan.

Rewolucyjna Partia Inteligencji (RPI) ma wyrażać interesy najemnych pracowników nieprodukcyjnych en gros, a inteligentów sensu stricte — intelektualistów, ludzi pracy umysłowej o charakterze twórczym w szczególności. Jeżeli w grę wchodzi w ogóle kwestia potencjalnych sojuszników, Krzysztof Paliwoda szukałby ich — w momentach krytycznych, albowiem nie ma chyba możliwości sojuszu na dłuższą metę — wśród robotników, zwłaszcza sektora poligrafii (ten jest prawie pewny), ale i w różnych branżach przemysłu ciężkiego.

Jakie są zadania RPI? Zorganizować samoobronę pracowników nieprodukcyjnych. Określić metody tej samoobrony i pokierować nią. Tworzyć inteligencką świadomość klasową. Przełamać moralny szantaż, stosowany wobec inteligencji, unicestwić moralne obciążenia, doczepione do jedynych metod samoobrony, które są jej dostępne. („Wie pan, jaka jest reakcja publiczna wobec — na przykład — strajku lekarzy!” — wtrąca Krzysztof Paliwoda, podczas gdy profesor żywo potakuje ruchem głowy. — „Traktuje się go jak zbrodnię: ludzie, odpowiedzialni za cudze zdrowie i życie nie mają prawa bronić się przed wyzyskiem... ale nawet nauczycieli spotyka niemal to samo, każda próba strajku w którymś z zawodów inteligenckich spotyka się ze szczególnie silnym odporem, przy czym z reguły rzuca się przeciwko protestującym inny odłam tej samej klasy: dziennikarzy...”).

Strajki mają być jedną z proponowanych przez pana metod? — pyta profesor, przesunąwszy kęs omletu w kąt ust.

Skądże! Strajk jest w wypadku inteligencji metodą niezwykle trudną do zastosowania i mało skuteczną. Doskonale pan to wykazał w „Pour epater...” Po pierwsze nie jest to wystarczająco dotkliwe dla władz. Władze potrafią ocenić jedynie straty materialne i doskonale wymierne, przestój wielkiego pieca na przykład, ale nie...

— No, jasne.

Poza tym trudność organizowania się inteligentów. Akcje masowe są tu niemal niemożliwe. Sam system zatrudnienia! — gorączkuje się Krzysztof Paliwoda, odliczając na palcach. — Robotnicy bywają zgrupowani w ogromnych zakładach, strajk w jednej fabryce może mieć wymiar akcji wojskowej, a strajk jednego szpitala? Biura? Śmiechu warte. Łatwiej się wyłamać, trudniej zorganizować. Nie, metody robotnicze odpadają.

A więc?

Szeroko rozumiana propaganda i terror indywidualny. Właśnie o to mi chodzi! — Na policzkach Krzysztofa płoną jaskrawe wypieki, gestykuluje widelcem. — Ruch zapoczątkowany przez Estravadosa był nieświadomym ruchem samoobrony inteligencji. Działalność „terrorystyczna” po Estravadosie jest nieświadomym ruchem samoobrony inteligencji. RAF, Czerwone Brygady, Pierwsza Linia... Nieświadomym! Mało tego, obarczonym fałszywą świadomością! Wpływ marksizmu jest zbyt silny. Działalność inteligentów, popierana przez inteligentów — sympatycy terroryzmu należą do tej samej klasy, cały ruch terrorystyczny jest ruchem klasowym! — ten ruch posługuje się papuzimi hasłami, ściągniętymi z Marksa i Lenina, bo nie śmie wysunąć innych. Czy raczej obywa się bez haseł, głosi prymat Praxis... Ten ruch czeka na swoją prawdziwą ideologię i na swoją partię!

Dobrze, dobrze. Więc indywidualny terror polityczny?

— Terroryzm polityczny jest jedyną skuteczną bronią inteligencji, jak terroryzm ekonomiczny — jedyną skuteczną bronią klasy robotniczej. To moja główna teza, wszystko z niej wypływa...

Profesor skończył omlet, zjadł całą sałatę; popijając wino bierze teraz z patery jedno jabłko.

— Niech pan zje swój omlet, mój przyjacielu. Postaram się streścić to, o co panu chodzi. Krzysztof Paliwoda zabiera się niechętnie do wystygłego już omletu, podczas gdy profesor, odbijając rytm uniesionym palcem, jak w sali wykładowej, podlicza:

— Chciałby pan zatem, z moją pomocą, kreując mnie, jak widzę, na nowego Marksa, i zostając przy mnie nowym Engelsem...

Uśmiecha się. Krzysztof również, z zażenowaniem.

— ... dokonać rzeczy następujących. Powtórzyć zabieg, dokonany przez tamtych dwóch na heglizmie: odwrócić marksizm do góry nogami i rezultat oddać na usługi nowej uciemiężonej klasie. Nowość: będzie to nie cudza, lecz nasza klasa. Nie „awangarda proletariatu”, lecz nowy proletariat, niemogący istnieć bez swojej własnej awangardy. Dwa: organizacyjnie mamy powtórzyć zabieg z Pierwszą Międzynarodówką. Tworzymy RPI, partię ponadnarodową, której zaczynem, o ile rozumiem, mają być europejskie organizacje lewicowe, posługujące się strategią „partyzantki miejskiej”. A co te organizacje na to, nawiasem mówiąc? Czy zgodzą się na odrzucenie swojej „fałszywej świadomości”, swoich „marksistowsko-leninowskich” haseł, i na stanie się „zaczynem”?

Trzy cudzysłowy w jednym zdaniu, każdy kolejny wyraźniejszy i bardziej ironiczny od poprzedniego.

Jeśli chodzi o Niemców, mógłbym spróbować — mówi Krzysztof z twarzą płonącą jak świeżo rozkwitła róża — mam...

Ma pan dojście? Ach, Monika Weber! Wiąże pan takie nadzieje z jedną znajomością, załóżmy nawet że podszytą uczuciem. Bóg wie czym?

Od czegoś trzeba zacząć — bełkocze Krzysztof: stracił już całą pewność siebie; wstyd i narastająca niechęć do tego obżartucha, tego bufona, tyle tylko mu zostało.

Podoba mi się pan — oznajmia profesor, krzyżując ręce na piersi i pochylając się do przodu: patrzy na swego gościa z ciekawością entomologa, podziwiającego nie znaną dotąd odmianę pająka. — Co za zuchwałość. Ile pan ma lat? Dopiero trzydzieści? No, no. W tym wieku mieć za sobą tak awanturnicze życie, takie koncepcje, takie pomysły...

Cóż — mówi Krzysztof, unosząc się z miejsca — przykro mi, że to pana nie interesuje, ale... cóż, trudno. Ja przecież rozumiem...

Ależ niech pan siada! Niech pan siada! Źle mnie pan zrozumiał. Jestem bardzo zainteresowany. To, co pan proponuje, to czysta utopia, takie przynajmniej robi wrażenie... ale jestem bardzo zainteresowany. Francine!

Gdy zjawia się służąca, wskazuje ruchem głowy na puste — lub prawie puste — talerze.

— Proszę to zabrać i nie przeszkadzać nam teraz. Mamy jeszcze dużo spraw do omówienia.

 

*

 

Na stacji Concorde zmienić linię. I teraz, siedząc w wagonie drugiej klasy, odliczać migające za szybą nazwy: Chambre des Deputes — Solferino — rue du Bac — Sevres — Babylone — Rennes — Notre Damę des champs — Falquiere. Na następnej wysiadasz.

Ciemne łopotanie korytarzy, skrzydła powietrza, tłukące o bliskie na wyciągnięcie ręki ściany tunelu — i nagłe wynurzenie na oświetlone wysepki stacji, na wielkie plakaty: kufel piwa na tle widzianych z góry dachów (lub różnobarwnych kwadracików pól) i napis:

VOILA CE QUI DONNE DU RELIEF A NOTRE PLAT PAYS — STELLA ARTOIS, LA BIERE BELGE.

Afisze filmowe, gigantyczne ogłoszenia Galeries Lafayette — i znowu:

CE QUI DONNĘ DU RELIEF

Życie. To jest życie. Słaby zapach perfum. Chrzęst rozrywanej tuż obok celofanowej torebki z fistaszkami. Hałas rozsuwających się i zatrzaskujących drzwi wagonu. I znów:

STELLA ARTOIS, LA BIERE BELGE.

Nic poza tym nie ma znaczenia. Ciemność, światło, powiew, zapach, życie. Jeżeli spojrzysz kiedyś w przeszłość, co będzie się liczyć? Myśli, czyny? Nonsens. Tylko to. Łopotanie ciemności, zwolnione wypłynięcie w światło, zapach, smak, dotyk, dźwięk.

VOILACE QUI DONNE

PASTEUR

 

*

 

Bezszelestne wznoszenie się windy. Ciemny korytarzyk, tylko przycisk zapalający światło żarzy się czerwono; naciskasz go. Troje drzwi. Jedne się otwierają.

Za plecami Conchity widać duży pokój i ludzi, siedzących po turecku na beżowym dywanie. Wijące się, unoszące w górę smużki dymu.

— Wejdź.

 

 

5

 

„Droga Moniko,

zacząłem do ciebie pisać w dniu, w którym gazety doniosły o śmierci Carla; zacząłem do ciebie pisać w samolocie przelatującym nad Niemcami; teraz zaczynam pisać po raz trzeci, już w Paryżu: ten list skończę i wyślę. Wybacz mi.

Na razie jestem nieco rozczarowany. Często myślę o tobie. Wszyscy tu dyskutują o „terroryzmie”. Poznałem kilku członków OWP i kilku palestyńskich „ekstremistów”; poznałem paru Latynosów, czcicieli Estravadosa, ma się rozumieć, poza tym — postacie jak z Cortazara. Wczoraj byłem w Nanterre, na dyskusji o presji mass mediów...

Co mnie odpycha: brain-washing, któremu prawie wszyscy są tu poddani. I nie wiedzą o tym.

Uczucie samotności, izolacji. Świadomość, że jest tylko kilkuset ludzi, broniących honoru całego rodzaju ludzkiego. Coraz bardziej jestem tego świadomy. Jeżeli nawet nie zgadzałem się z wami w wielu punktach — wy broniliście tego honoru. Sumienie świata. Przybiło mnie to, co tu widzę.

Michael. Co ty myślisz o Michaelu? Napisz mi, jeżeli uznasz, że możesz, proszę cię.

On nie gra, naprawdę w to wierzy. W demokrację tutaj. A nie rzuca się bomb przeciw demokracji. Ameryka Łacińska, to co innego. Próba Estravadosa, to co innego. Ale tutaj, teraz: czy życie nie jest piękne?

Słuchałem tego, kiedy rozmawiali z pewnym facetem z Vincennes, tylko słuchałem, i miałem ochotę krzyknąć nagle: Mais ils ont ete tues, salauds! Mais ils ont ete tues!!![1] Siedzieli w fotelach, w wielkim, wspaniałym pokoju, pełnym kwiatów (ja też, jasne), i czułem zapach krwi, widziałem krew, rzeczywistość. Albo twoją celę, Moniko.

Tak cierpiałem — cierpię — z powodu bezużyteczności mojego życia. Ale to życie, pozornie użyteczne — czy nie jest gorsze?”

Arkusz papieru, po którym przesuwa się szybko zielony długopis, leży na stoliku w ogrodach Tuileries, obok talerza po naleśniku z konfiturami i butelki z resztką wody mineralnej. Nagle na papier spada kropla, rozmazując jedną z liter, pozostawiając ślad. Deszcz? Znowu? Nawet nie zauważył, kiedy nadciągnęły chmury, zieleń drzew przygasła i ściemniała, w szum fontanny wdarł się nowy, niski dźwięk. Trzeba złożyć arkusz i schować go. Szybciej.

I nagła myśl, myśl porażająca (długi dreszcz, przechodzący powoli przez znieruchomiałe ciało): ten ślad deszczu na liście, który przyniosą do celi, ten ślad — czym może być dla niej? Ona już nigdy nie wyjdzie na deszcz! Nie poczuje zapachu! Nie ma przecież prawa do spacerów po więziennym podwórzu, jak to bywało dawniej, w staroświeckich, wiktoriańskich mamrach... Zapach, smak deszczu, wiatru, powietrza! Ty szczęściarzu! Pomyśl o tym!

Aż odrętwiały, patrzy na przestrzeń wokół siebie. Tuileries, staw marszczący się od wiatru, przesuwające się po niebie chmury, tam, dalej Concorde ze swoimi obeliskami. Możesz iść, dokąd zechcesz.

Cela Moniki.

To nie powinno istnieć!

Gorzej niż za starego Wilde'a. Brzęczy mu to w myślach, uparty refren Reading. „Szyjemy worki i wiercimy świdrem /I rozbijamy kamienie młotami / Grzmocimy w blachę, obracamy żarna / Wyjemy w niebo psalmami, hymnami!”

Uciekł przed deszczem. Jest w księgami angielskiej na rue de Rivoli. Wolno, przygładzając dłonią mokre włosy, przechodzi wzdłuż półek.

 

*

 

List od Moniki.

„Drogi Chris,

zaczęłam pisać inny list do ciebie, i podarłam. Był zbyt sentymentalny, a nie powinno się, nie ma się prawa ulegać sentymentalizmowi w takim miejscu. Wszędzie, tylko nie tutaj. Widzisz, w więzieniu to takie łatwe. Cóż prostszego, niż rozkleić się, rozpłakać, poddać? A to byłby koniec.

Tym łatwiej o to, że nie jestem w formie. Zakończyliśmy właśnie dwutygodniową głodówkę: ciągle w tej samej sprawie, przeciw torturze izolacji (Isolationsfortung).

Najcięższe do zniesienia tutaj — to bezustanna obserwacja. Już nie stary, poczciwy judasz, jak kiedyś. Kamery telewizyjne, stale czynne: nie ma nawet sekundy, w której nie mógłbyś być oglądany. Myślałam, że się do tego przywyka. To nieprawda. Trochę, tylko, trochę, nigdy bardziej niż trochę.

Myślałam, że się przywyka. Mój dziadek był w Dachau. Opowiadał, jak ich wieźli — cały transport, w tłoku, w bydlęcym wagonie, na stojąco. Kiedy wysiedli, byli strzępami, nie mieli już cienia godności. Nigdy nie zapomniał, jak pościągali spodnie i załatwiali się wprost na tory kolejowe, naprzeciwko strażników wystrojonych, eleganckich, godnych, ludzkich. Ci wszyscy niedawni lekarze, adwokaci, szacowni panowie z najlepszego towarzystwa, brudni, spoceni, przykucnięci w opuszczonych spodniach pod spojrzeniem tych, którzy akurat byli górą. Dziadek mówił, że nie czuli już wtedy ani wstydu, ani poniżenia. W końcu oni ich do tego doprowadzili, oni stworzyli taki układ. Myślałam, że podobnie będzie ze mną. Tamci z obozów podobno przestali odczuwać. Albo tak mówili potem. Są chwile, w których zapominam, że ciągle mnie widzą, czasem nawet filmują. Ale potem to wraca. I wpadam w panikę, w histerię. Wszystko, tylko nie to.

Dzisiaj przyszła wiadomość o śmierci Carla. Znałam go, wiesz, że go znałam. Zapewne wiesz także, jak się to stało: zastrzelili go na schodach w Hamburgu, weszli za nim na schody i zastrzelili, bez ostrzeżenia. Nasza prasa jest pełna uciechy. Przerwano program telewizyjny, żeby o tym powiedzieć: że go zlikwidowano. I ludzie w studiu — to był program na żywo, teleturniej, prezenter przeczytał tę wiadomość — zaczęli bić brawo, krzyczeć z radości. Jasne, między nami a nimi jest wojna. Tak powiedziała Gitte, w sądzie: Das Verhältnis zwischen uns und ihnen ist Krieg![2] A jednak... My przecież dla nich to robiliśmy, dla nich!!! A Carl — gdybyś go znał! To chłopak, który odmówił służby w wojsku, bo nie chciał zabijać ani nawet uczyć się, jak zabijać, to nie było łatwe, wiesz: w tych sprawach o wiele łatwiej zgodzić się niż odmówić. Zniósł to wszystko, areszt, przesłuchania, obserwację psychiatryczną, wilczy bilet. A potem zaczął strzelać, zaczął zabijać; gdyby ktoś zastanowił się, co musiało się stać, żeby nastąpiła taka zmiana! To bolesne, naprawdę. Pamiętam książki, które czytaliśmy z Carlem, nasze dyskusje o nich, nasze rozmowy. Żyliśmy w jednej komunie w Stuttgarcie: on był tam dłużej, ja krócej. Razem braliśmy udział w okupacji siedziby Amnesty International: chcieliśmy ich skłonić, żeby — główna, największa organizacja obrony więźniów politycznych — bronili także torturowanych i mordowanych więźniów lewicowych. Nie udało się, oczywiście. I ciągle przychodziły wiadomości o śmierci w celach. „Samobójstwo”, zgon w wyniku głodówki, znów „samobójstwo”. Zniesiono karę śmierci, wiesz o tym — chociaż wiele mówiono o tym, żeby ją przywrócić dla nas, wyłącznie dla nas. Ale ta formalność doprawdy nie jest potrzebna...

A więc Amnesty International nie zgodziła się bronić naszych towarzyszy. Nie uznała ich po prostu za więźniów politycznych, ponieważ walczyli z bronią w ręku. Gdyby robili to poza Europą — a jakże, apelowano by do rządów, zrobiono by kampanię. Partyzanci z państw odległych i niewiele znaczących są OK, i można domagać się dla nich humanitarnych warunków więziennych, wyboru obrońcy, uczciwego procesu, tych rzeczy. Ale partyzanci z państw, które się liczą, z tych, które mają naftę, z tych, które... no, ci są po prostu kryminalistami. Och, nie, nasi światli demokraci nie popierają torturowania nawet kryminalistów. Ale to ich nie obchodzi, a zresztą, to nie problem, to zdarza się tak rzadko... Od początku świata z mordercami obchodzono się lepiej niż z kacerzami, heretykami, dekabrystami, nihilistami — i tak dalej, i tak dalej. Słowem, przegraliśmy. Pozostała tylko jedna droga. Weszliśmy na nią.

(Nie mam pojęcia, czy cenzura więzienna przepuści ten list; ale może... W każdym razie spróbuję).

Carl był podziurawiony kulami, tak piszą. Wielka feeria!

Czuję się czasem bardzo stara. Tylu ich już umarło, moich rówieśników, moich bliskich, tylu ich już nie ma! A na czym innym polega starość?

Carl miał maskotkę, czerwonego konika. Dostał go kiedyś od matki, bardzo kochał matkę. W gazetach piszą, że wypadła mu z kieszeni, kiedy spadał ze schodów, głową w dół, zastrzelony.

Nie mogę pisać więcej, Chris. Napiszę inny list, za parę dni, kiedy ochłonę.

Pamiętam o tobie, myślę o tobie, ściskam cię mocno, całuję.

Twoja Monika”.

 

*

 

O 16.30, w Cafe LeDóme.

Przychodzi o pół godziny za wcześnie.

Stoliki i krzesła, poustawiane na chodniku, pod markizą, z tą kretyńską symetrią, nieznośne. Wchodzi na lewo, siada. Kelner jest przepasany białym fartuchem, dostojny. Nie ma pojęcia, że martini może być cocktailem — i to jak znanym! — nie wie nawet, że samo wino martini może być czerwone lub białe, wytrawne lub słodkie... Na słowo „martini” przynosi kieliszek czerwonego, bez cytryny: aperitif. Za to obok stawia wiaderko lodu, obwiązane sztywną białą serwetką, ze szczypcami.

Krzysztof Paliwoda popija to, co mu podano.

Narastający ból głowy.

Ulica huczy. Tuż obok, ze schodów podziemnych prowadzących na stację metra, wylewają się tłumy, i na schody też walą tłumy. Przejeżdża autokar Air France. Samochody, motocykliści w kaskach. Ryk ulicy!

Wkłada do kieliszka jeszcze jedną kostkę lodu.

Naprzeciwko ma kino La Rotonde. Z niebieskiego plakatu krzyczą czerwone litery tytułu, mężczyzna o lalkowatej twarzy pochyla się nad rozanieloną blondynką.

Stara kobieta zatrzymuje się na chwilę przed kawiarnią, zapala papierosa.

Przechodzi ruda dziewczyna — jaka nonszalancka! Wspaniała! — w białej bluzce i niebieskich dżinsach, torebkę na długim pasku przewiesiła przez ramię, włosy ma wysoko związane.

Toczą się wózki z dziećmi.

Krzysztof Paliwoda sięga po swoją ewangelię, po nieodłączny mały tomik w zniszczonej zielonej okładce. Otwiera go na pierwszej stronie, czyta. Znów czyta. Avant-jeu!

Nie zauważył wejścia Conchity. Dopiero jej ręka na ramieniu. „Jestem!”

Siada obok niego, równie nonszalancka jak ta ruda w białej bluzce, spokojna, rozluźniona. Strzela z palców na kelnera — tego dostojnika w nakrochmalonym fartuchu! — zamawia kawę...

Nagle coś przychodzi mu do głowy.

Patrzy na dziewczynę, na jej rozczochrane, czarne włosy, na pasiasty podkoszulek, na nogi w spranych, poplamionych dżinsach, założone jedna na drugą, odsłaniające skarpetki — też w paski, tylko jaskrawsze — i ciężkie saboty, patrzy na dłoń z papierosem...

Nie boisz się?

Czego?

No, wiesz... odpowiedzialność rodzinna... tego, że ktoś, kto wie, wszyscy przecież wiedzą, twój ojciec...

— Że mnie sprzątną? Śmieje się.

— Człowieku! Wiesz, ilu jest ludzi, którzy mogliby się bać tego samego? Zresztą, komu ja sama szkodzę? Ja się tylko „obracam w kręgach”, patrzę, przymierzam się. A pomyśl o moich kumplach z OWP! Tych to sprzątają! Mioteł niedługo zabraknie!

A potem, marszcząc nos nad swoją kawą, pyta znienacka: — Co ci jest?

Dlaczego?

No, widzę przecież. Coś cię rąbnęło. O co chodzi?

Nie przewleka tego; wyciąga z kieszeni ostatni, adresowany już na Paryż, list od Moniki, podaje. I czeka.

Conchita składa list po przeczytaniu, wsuwa go do koperty — i zadaje nagle to samo pytanie, z którym pierwszego wieczora wystrzelił Michael Bernard:

— Kochasz się w niej?

Ale tym razem nie jest zaskoczony. Tym razem pytanie go nie razi. Tym razem odpowiada bez wahania:

— Tak.

Conchita przygląda mu się w milczeniu, nagle spoważniała. Więc tłumaczy się, już z ironią, już na półuśmiechu:

Księżniczka na szklanej górze, terrorystka w Stammheim... widocznie to jest właśnie to, czego mi potrzeba, warunek sine qua non: szklana góra, smok, więzienie. Infantylizm: tak myślisz, prawda?

Czemu miałabym tak myśleć? Jesteś romantyk i tyle.

To śmieszne.

Mnie się podoba.

Dopalający się papieros parzy ją w palce; nie gasi go jednak, tylko przypala od żarzącego się końca następnego. Wciąż patrzy na niego, nieoczekiwanie poważnie. Potem się wzdryga, całym ciałem.

Spieszysz się gdzieś? — pyta. (Czy to możliwe, żeby zbladła? Żeby głos jej się zmienił?)

Nigdzie.

Masz wolny cały wieczór? Zostań ze mną!

A kiedy jej to obiecuje — natychmiast, bez wahania — znów się wzdryga, papieros podskakuje w jej trzęsących się palcach.

— Nie biorę narkotyków — tłumaczy, jakby odpowiadając na zarzut, którego nie było. — W ogóle zdarzało się... ale nie teraz, nie dzisiaj. Po prostu jestem historyczka. I wiesz, coś w związku z tym listem... może ci kiedyś powiem, nie teraz.

Kiedy już wychodzą z kawiarni, tłumaczy mu gorliwie, pełna dobrej woli, że to „zostań ze mną” nie oznacza niczego strasznego, skądże. Powłóczą się trochę, pójdą do kina, jest taki film, który naprawdę warto zobaczyć, potem na kolację... no, a potem każde wróci do siebie. Naprawdę.

To zależy tylko od ciebie — mówi Krzysztof Paliwoda. — Zrobię, co zechcesz.

Jaki ty masz zgodny charakter!

Wchodzą na dziedziniec Luwru — po to tylko, żeby kupić hot dogi. A teraz ściągaj buty, Chris, nie bądź sztywniakiem. I kładą się na rozległym trawniku, twarzami do osuwającego się coraz niżej słońca. Za ich plecami, daleko, w bezpiecznej odległości, przeciągają wycieczki, stare Amerykanki w szortach i kapeluszach z kwiatami, brzuchaci Amerykanie obwieszeni aparatami fotograficznymi, i tylu innych, tylu innych ustawia się w grzecznych kolejkach po bilety — i pędzi do Mony Lizy. Tu jest cisza, spokój, miękka trawa pod palcami, słońce.

— How fine[3] — mruczy Conchita. — Lubię obrazy, ale nie cierpię zwiedzania. Muzea, Boże drogi! Byłeś tu już?

— Nie.

Mickey zabiłby cię, gdyby się dowiedział. Facet, który przyjechał do Paryża, wszystko jedno po co, powinien polatać po Luwrze. Nie przyznawaj mu się.

Już mnie pytał, czy byłem, i skłamałem, że tak. Kazał mi iść po raz drugi.

Stary, poczciwy Mickey! Wolisz ulice od muzeów, co?

Wolę.

Ja też.

O kilka metrów od nich rozłożyła się na trawie grupka hipisów ubranych w kolorowe szmatki, obwieszonych kwiatami, zarośniętych, brudnych, bosych. Równie dobrze mogłyby to być damy w krynolinach i pudrowanych perukach albo rycerze w zbrojach: niewiarygodne. Cóż za anachronizm! Niewiarygodne.

— Och, tak — mówi Conchita, odpowiadając na nie zadane pytanie. — Oni się jeszcze zdarzają. Ruch rozpieprzono, ale jednostki trzymają się twardo. Płakać mi się chce, kiedy ich widzę. Poważnie, Chris. Spójrz, mam łzy w oczach.

Rzeczywiście, ma łzy w oczach.

— Biedacy — mówi. — Ach, gdybym była historykiem z XXII wieku... jeżeli będą wtedy mieć historyków. Jakie ja bym dzieło napisała o dwudziestowiecznych hipisach! Pomysł, ludzie, którzy... już po zamordowaniu mojego ojca i tak dalej... wyszli na ulice, wzywając do wzajemnej miłości! Obwiesili się kwiatami, pozakładali komuny, zaczęli żyć po franciszkańsku, bez własności... miłość, łagodność, doskonałość duchowa, jak cię uderzą w lewy policzek, mało, że nadstaw im prawy, wręcz jeszcze kwiaty! Przecież oni rozjuszyli tych drani bardziej niż twoi terroryści. Jak ich pałowano, jak masakrowano! Ile było prowokacji, ile kalumnii! Czytałeś o krucjacie dziecięcej, w średniowieczu? No, więc to była nasza krucjata dziecięca. Przebudować świat miłością i dobrą wolą Chryste, co za idioci. Płaczę, kiedy o nich myślę, serio, nie mogę się powstrzymać. No, a kiedy ich już gliny całego świata — gliny całego świata, łączcie się! — przerobiły na miazgę i wdeptały w ziemię, wtedy pojawili się terroryści. Jasne, co innego miało się pojawić? Głupota ludzka nie jest bezgraniczna, jakie to pocieszające. Zdrzemnę się, obudź mnie za kwadransik.

Rzeczywiście, zamyka oczy i zasypia — chyba zasypia. Krzysztof Paliwoda patrzy na nią ze zdumieniem, potem z czułością, potem znów ze zdumieniem. W co on się wplątał, dokąd zawędrował?

Hipisi też drzemią. Jedna z dziewcząt jest w ciąży, teraz to zauważył, jej brzuch, obciśnięty bajecznie kolorową, postrzępioną spódnicą, sterczy teraz, gdy położyła się na wznak, do góry. A nad nimi — i nad nim z Conchita — wznosi się Luwr. Zimne, szare mury, królowa Margot, fekalia na korytarzach, ukryte przejścia, zatrute sztylety, a teraz Mona Liza i Wenus milońska, w każdym wypadku symbol, twierdza. Zimno aż bucha od tego. Te lodowate cienie, którymi zamek stara się objąć, zagarnąć zielone trawniki, i jego z Conchita, i tamtych, niedobitków dziecięcej krucjaty. Te lodowate cienie, które wysuwa coraz dalej, jak rozczapierzone palce. Przemijamy. Do diabła, przemijamy!

A także przechodzimy do historii. Ale teraz nie jest to myśl radosna, skądże.

W co on się wplątał? Polityka; co to właściwie jest, polityka? I jakie ma znaczenie, co za idea temu przyświecała, w co kto wierzył, niepojęte, żeby ktokolwiek brał się do tego z innych powodów niż... nie, nie głód, to nie musi być akurat głód... niż poczucie krzywdy lub żądza kariery. Zresztą on właśnie kieruje się oboma tymi motywami naraz, on jest OK. Wcale nie o to chodzi. Ten zamek, te obłoki. Przed setkami lat takie same obłoki! Tego tylko brakuje, żeby i on się rozkleił. Przemijamy. No, i co z tego, i co z tego?

To, co Conchita powiedziała o hipisach. Oni to rozumieją, za pięć lat nikt nie zrozumie. Po co odmierzasz czas wiekami?

The buffaloes are gone.

And those who saw buffaloes are gone.[4]

Dwie linijki z wiersza Sandburga — dwie linijki, które Estravados pisał po wielekroć na okładkach swoich notesów i na marginesach przemówień, które kaligrafował, rysował, malował niemal słuchając innych, czekając na coś: tik, mania, każdy ma jakąś... On, Krzysztof, rysuje małe, kubistyczne okręciki. Inni kraty, kółka, kwiaty, ten sam kobiecy profil...

The buffaloes are gone.

And those who saw buffaloes are gone.

— Tak — mówi Conchita, nie otwierając oczu — będzie nam to można napisać na nagrobkach. Odeszli ci, którzy widzieli bizony. To straszny dwuwiersz, nie uważasz? Bo „Nie ma już bizonów”... no tak, to smutne, ale to jeszcze nic nie znaczy. Ale dodaj do tego: „Nie ma już nawet tych, którzy widzieli bizony”, a zimno ci się robi, wszystko się na ciebie wali, czas, w tym jest wszystko: przemijanie, starość, historia. Czas! Biedny ojciec.

Czy powiedział ten wiersz? Powiedział go na głos? Nie, pomrukiwał raczej sam do siebie, bardziej rytm niż słowa. A ona usłyszała. Usiadła teraz na trawie, podciągnęła kolana.

Patrz, słońce już zaszło. Czemu mnie nie obudziłeś? Biedaku, zmarnowałam ci popołudnie.

Nic podobnego.

Na ekranie tory kolejowe, szyny, ciągnące się w nieskończoność, za plecami rozlega się turkot nadjeżdżającego pociągu, THE END.

— Dwa ekspresy.

Jej blada, zmęczona twarz, kiedy piją te swoje dwa ekspresy w jakiejś nędznej kawiarni. To chyba światło. To od światła jest taka blada, prawie niebieska.

— Poczekaj, muszę zatelefonować.

Podchodzi do lady. Brzęk monet w jej dłoni, potem cisza żetonów. Wraca po paru minutach, marszczy nos.

— Jak tam śmierdzi! Co za nora, człowieku!

Szybko dopija ostatni łyk swojej wystygłej kawy. I zrywa się.

— Muszę coś zjeść. Nie jesteś głodny? Tu jest taka mała knajpka, okropnie stara, Comte do niej chodził, albo ktoś taki... no dobrze, dobrze, nie rób takiej miny! Nie jestem z dżungli! Ciągle tam przesiadywał jakiś ważniak w zamierzchłej epoce, nawet tablicę wmurowali. Ale nigdy nie miałam czasu stanąć i przeczytać, o jakiego ważniaka chodzi.

I już siedzą przy stoliku, nakrytym białym obrusem, menu jest w granatowej okładce ze złotymi literami, musi tu być drogo, Krzysztof z przerażeniem przelicza w myśli swoje pieniądze. Och, na pewno wystarczy na obiad, nawet tutaj, nawet z szykiem, ale ile mu wtedy zostanie?

— Tylko sobie nie wyobrażaj, że musisz płacić — rzuca Conchita. — Zaprosiłam cię.

Protestuje, już z ulgą, ale protestuje.

— Och, przestań pieprzyć! Co jemy? Lubisz sałatkę z krabów? A może ślimaki? A potem? Wolisz pstrąga czy filet mignon? Psiakrew, ale się zrobiłam despotyczna. Weź kartę i sam wybierz. Czemu mi nie dasz w pysk, jak cię tak traktuję? Tylko nie myśl, że na ciebie tak się uwzięłam, ja w ogóle jestem taka. Rozbestwiłam się w Paryżu. Słuchaj, czy ty uważasz, że jestem bardzo ZACHODNIA?

OCCIDENTALE, tak powiedziała. I czeka na jego odpowiedź z błyszczącymi oczami.

Pewnie tak — mówi Krzysztof. — To znaczy... jesteś odważna, jesteś na luzie. Nonszalancka. U nas takich nie ma.

Serio, nie ma? A jakie są u was dziewczyny?

Tres coquettes[5] — odpowiada Krzysztof z wahaniem. — Bardzo zadbane. Bardzo spięte. Wiedzą czego chcą.

— I czego chcą?

— Na ogół... bo ja wiem? Stabilizacji. Małżeństwa. Pieniędzy. Nie wielkich, takich sobie. Średnich pieniędzy.

— O Jezu! Co za nudy! No, ale jakiś konkret. Szczegół. Żebym je zobaczyła.

Krzysztof zastanawia się.

— Nie palą na ulicy — mówi. — Prasują dżinsy, a w knajpie kładą na nich serwetę, żeby nic nie kapnęło.

— Na DŻINSY?!

No tak. Rzadko mają samochody, rzadko prowadzą. Wszystko przez mężczyznę, rozumiesz. Wyjdzie za mąż, to będzie mieć samochód, nie wyjdzie, to nie. Jeżeli z kimś żyją bez ślubu, to pozują na ofiary, dzień w dzień robią mu awantury przy ludziach, że się nie żeni. Za nic w świecie nie usiadłyby na schodach ani na krawężniku. Nie chodzą same do knajpy, do kawiarni, do kina. Chyba, żeby kogoś poderwać.

Co za nudziary! Ale one same... co one mają z życia? Jezu! Toż to gyneceum! — I, z ustami pełnymi sałatki z krabów: — Podobają ci się takie?

Za kogo mnie uważasz? Nie. Jasne, że nie.

A takie, jak my? Takie, co to w życiu nie były u fryzjera? Wiecznie w tych samych starych łachach? Z papierosem w ustach i pigułkami antykoncepcyjnymi w torebce? Z tuzinami kochanków? Bywa, że z bękartami? I dyplomami, i ambicjami, i paznokciami obciętymi do żywego mięsa? I... i albo ze stosem książek o polityce i kompleksem winy, albo z bombą plastikową? No, zdobądź się raz na szczerość!

Tylko takie.

Ach, tak się mówi! Ale jak długo mógłbyś się zachwycać taką kobietą?

Całe życie — mówi Krzysztof cicho, kładąc rękę na jej dłoni. — Całe życie i jeszcze dłużej. Przez całą wieczność.

Conchita milczy przez chwilę, a potem znów się wzdryga, całym ciałem, od stóp do głów.

— Jedz — mówi.

A potem, zabierając się do swego filet mignon — cały pokroiła przed jedzeniem na małe kawałki, po amerykańsku, żeby móc posługiwać się samym widelcem — pyta nagle:

Więc kochasz Monikę, tak? I co zrobiłbyś dla niej?

Krzysztof milczy, zaskoczony. Nie może odpowiedzieć.

U diabła, porwałbyś samolot, żeby ją uwolnić?

Wiesz dobrze, że tak się jej nie uwolni. Pamiętasz Baadera.

Jasne. Ale gdyby. Zrobiłbyś coś takiego?

Garbi się ze wstydu. Dobrze, powie jej.

— Zrobiłbym, gdybym umiał. Rozumiesz? Zrobiłbym wszystko, gdybym miał pojęcie... co, jak, kiedy! Gdybym umiał! Aleja niczego nie umiem, jestem gnida.

— Nie przesadzaj.

Nie drwi z niego. Przeciwnie. Patrzy ze zrozumieniem, ze współczuciem, nawet przestała jeść.

A ja, myślisz, że nie jestem gnidą? A ktokolwiek? Na tym właśnie polega sens kolektywu... ein Finger kannt Sie brechen, funf Finger sind eine Faust[6], jak mówią twoi przyjaciele z RAF. Co można zrobić w pojedynkę? Grupie oddajesz najlepszą cząstkę siebie. I to nie musi być oko strzelca wyborowego! Ani tupet. Może być zmysł teoretyczny. Propagandowy. Refleks. Albo dobre prowadzenie wozu. Albo, na przykład, umiesz łgać jak baron von Münchhausen. Albo po prostu solidność, punktualność, karność, wykonasz każde polecenie. Chwytasz?

Czy ty — pyta Krzysztof gwałtownie, na jednym oddechu — czy ty masz kontakt... z nimi?

— Ja? Ale gdzie tam!

Pochmurnieje.

— Wiesz co — mówi — najpierw zabiorę cię do filmoteki. Jutro. Chyba że sam to widziałeś, stary film angielski, o wojnie. „Rozkaz zabić”. Może widziałeś?

— Widziałem. Tak się składa, że widziałem. Niedługo przed wyjazdem.

— Ach, więc wiesz...

Conchita znów atakuje widelcem mięso na swoim talerzu, pochłania je żarłocznie.

— No, to przypomnij sobie. Jedz, bo wszystko stygnie. Ja też będę jadła. I przypomnij sobie ten film.

Krzysztof przypomina sobie.

Chodzi o chłopaka, który zgadza się wykonać zadanie specjalne: zlikwidować zdrajcę. Faceta, który sypie w siatce ruchu oporu we Francji. Chłopak jest Kanadyjczykiem, długo mieszkał w Paryżu, francuski zna perfekt. Przechodzi przeszkolenie. Uczy się walić manekiny w potylicę skarpetką wypełnioną kamieniami, dusić, dźgać nożem, strzelać nie marnując nabojów. Z entuzjazmem, z naiwną uciechą wyzbytą sadyzmu, która zdumiewa jego przełożonych. Zabije drania, w dobrej sprawie, sprawa decyduje. A oczywista słuszność sprawy czym naukę zabijania drani tylko emocjonującą. Radosną. Wspaniałą.

Dobrze, ale skąd chłopak się tam wziął? W tym miejscu, w zespole szkolonym do zadań specjalnych, w zespole szalejącym z narzędziami mordu wśród manekinów? Nie widział początku, to głupie, ale nie widział początku filmu, spóźnił się. A przecież to najważniejsze!

Pamiętasz?

Tak, tak, pamiętam.

Chłopak jedzie do Paryża i odnajduje faceta. Miłego faceta. Mały, szary człowieczek. Uwielbia swoją kotkę, ukrywa ją gdzieś w pustym biurze, dokarmia: żona nie pozwala mu trzymać w takich czasach darmozjada, kazała wyrzucić zwierzę z domu. Koty podaje się w restauracjach jako króliki, z mięsem jest źle, koty to żarcie!

I oto naszemu entuzjaście coś się nie podoba. Jasne, można uwielbiać swojego kota, a być draniem, kto mówi, że nie? Ale to dobry człowiek, zwykły, dobry człowiek, to bije w oczy. Ile zaufania, ile serca okazał jemu, nieznajomemu! To nie może być zdrajca. Chłopak wie, czuje, że to nie może być zdrajca. Jakie ma argumenty? Tylko jeden: facet me ma forsy, a miałby ją przecież, gdyby. Naprawdę jej nie ma: jak się gimnastykuje, żeby wykarmić swojego kota! Jedyny argument, reszta to intuicja, wewnętrzna pewność, kto brałby pod uwagę takie bzdury? Chłopak nie wykorzystuje pierwszej okazji zabójstwa. Pędzi do skrzynki kontaktowej, błaga o porozumienie z władzami: niech jeszcze sprawdzą. On, wykonawca wyroku, jest pewny, że nastąpiła pomyłka. Błaga o sprawdzenie. Zostaje wyśmiany.

Sprawa jest już zapięta na ostatni guzik! Po wielokroć sprawdzona! Każde włączenie radiostacji to ryzyko dla tłumu ludzi! Nie rób z siebie durnia, chcesz, żeby ci zdrajca wyglądał na zdrajcę?

Przekonują go.

I właśnie wtedy, gdy facet — z którym już się prawie zaprzyjaźnił — gada coś do niego pełen ufności, gdy, głaszcząc swojego kota, zaprasza go na obiad, chłopak wyciąga nóż sprężynowy. Ręce mu się trzęsą, nóż się nie otwiera. Łapie więc leżące na stole nożyczki, morduje nożyczkami, bestialsko, ohydnie, w panice. Dla dobra sprawy. I tylko to przeraźliwe miauczenie kota, i oczy zabijanego, osłupiałe, osłupiałe. „Dlaczego?”

Tyle tylko zdołał z siebie wydusić, wychrypieć.

Chłopak nie może przyjść do siebie. Popełnia szaleństwa. Rozpija się, wykoleja. Załamanie nerwowe. Chociaż zabił winnego, dla dobra ojczyzny, aliantów, antyfaszystów, postępu, czego kto chce. A potem okazuje się, że to istotnie była pomyłka. Zabity niczemu nie był winien, przypadkowy człowiek, był taki, jakim się wydawał, bez drugiego dna: poczciwina w starym paletku, drżący o swego uwielbianego kota. Częsta sprawa, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Przełożonych takie wyjaśnienie sprawy ani ziębi, ani grzeje: ileż było podobnych przypadków! Kto by sprawdzał tak dokładnie? Ileż poczciwych niewiniątek zadźgali z najwznioślejszych pobudek chłopcy tacy jak ten!

Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ulubione przysłowie polityków.

Podnosi głowę, patrzy na dziewczynę, która zdążyła już zamówić, nie pytając go, lody i kawę.

Pamiętam ten film. Dobrze pamiętam. Ale co chciałaś przez to powiedzieć?

Że nigdy dość ostrożności. W obie strony.

Bierzesz mnie za szpicla?

Nie. Czuję akurat to, co ten nieszczęśnik wobec swojego poczciwiny z kotem. Ale co to znaczy?

Więc inni uważają...

Nikt tak nie uważa! Myślisz, że kim jestem? Szefową grupy terrorystycznej? Paryski łącznik między RAF a Czerwonymi Brygadami, Conchita Estravados, córka Estravadosa, któż by inny? Kochany, zastanów się. Wyobrażasz sobie większą bzdurę? Mnie mają na oku. Może w ogóle każdy, kto styka się ze mną, jest spalony. W każdym razie ty... Jedzże te lody, zanim się roztopią! Ach, znów nie zapytałam: może ty w ogóle nie lubisz lodów?

Niespecjalnie.

To dawaj, zjem dwie porcje. Ja UWIELBIAM lody. Pij kawę. Więc słuchaj: jesteś tak spalony, że trudno bardziej. Korespondencja z Moniką Weber, przez pięć cenzur co najmniej, z więzieniem! Korespondencja z jej adwokatem. Z różnymi tam. Potem przyjeżdżasz tu, na zaproszenie Michaela: każdy wie, kim jest Michael. Spotykasz mnie, afiszujesz się ze mną. I z moimi Latynosami, z moimi Palestyńczykami. Jakbyś chodził z zapalonym reflektorem! To zbyt jawne, zbyt jaskrawe. Z pięć wywiadów ma cię już w swoich kartotekach. Jeśli to nie są głupcy — na ogół są — biorą cię za to, czym jesteś. Typowy kompleks inteligencki, fascynacja, Bóg wie co. Co nie znaczy, żeby na ciebie nie uważali, na wszelki wypadek. Bo a nuż jest to drugie dno?

No tak — mówi Krzysztof.

Aż tak byś chciał? Ryzykować, robić coś? Może zejść w podziemie? Człowieku, ty byś tego nie wytrzymał. Jest taka Niemka, Kornelia... ma dwadzieścia sześć lat, miała osiemnaście, kiedy zeszła w podziemie, znikła, nie złapali jej. Ale wyobrażasz sobie, co to za życie? Śliczna dziewczyna, mówię ci, sama subtelność... A Gitte? Ma trzydzieści jeden. Pięć lat w najcięższym więzieniu świata. Ponad pół roku w innym mamrze. Poza tym — w podziemiu. Wiecznie w ucieczce, w ukryciu. Dziewczyna ze stali. Co za refleks! Kiedy ją już mieli na granicy, zastrzeliła glinę, wskoczyła do wozu i zwiała. Jej faceta zgarnęli, tego, z którym jechała. Jej nie. Przemycała ludzi do Francji, Holandii, Szwajcarii. Prowadziła samochód na akcjach. A w szkole nie zdołała zrobić prawa jazdy. Zawsze miała dwie lewe ręce. Nieśmiała, cicha, łagodna, mól książkowy, mamina córeczka. Inteligentka pierwszej wody. I nagle... Ale ona ma ideę, Gitte, tego się nie zniesie bez idei! Wyobraź to sobie. Dożywocie, pomyśl o dożywociu! Głodówki. Po dwa miesiące! Odmawianie picia. Tortury. Wieczna groźba, że cię po prostu powieszą w celi i upozorują samobójstwo. Czym oni tam mogą żyć, pomyśl? Ideą. Ale ty jej nie masz, stary, nie robię ci z tego zarzutu, nie masz jej! No, w co ty wierzysz? Kochasz się w tych ludziach. Kochasz się w moim ojcu, w więźniach ze Stammheim, jak się kochano w Napoleonie. Ale co: serio wierzysz, że bez partyzantki miejskiej ani rusz?

W to tak.

A po co? Po co? Żeby dojść kiedyś do społecznej własności środków produkcji? Wy ją tam niby macie, i co z tego?

Conchita.

No, w co ty wierzysz? W co? Tak, żeby za to umrzeć? Kochasz terror, o Jezu! Fanatyk. Mięczak.

— A ty?

— Przecież ja mówię o sobie! Nie widzisz?

Podnosi do ust filiżankę, w której nie ma już kawy, odstawiają.

Męczennicy! — mówi ze złością. — Mój ojciec, Laventure, Ulrike, Baader, Ensslin, Raspe, Holger Meins, Małgośka Caghol, i tak dalej, i tak dalej... Ale zrozum: każdy ruch ma swoich męczenników. Każdy! To bez znaczenia.

A czytałaś Pascala? „Je ne crois que les idees dont les temoins se font egorger”[7]!

No właśnie, inteligenckie bzdury. Każda idea ma takich, co się dadzą zarżnąć za jej prawdziwość. Każda! Co za kretyn ten twój Pascal!

Conchita.

Wierzył tylko w idee, których wyznawcy dadzą się za nie zarżnąć! A więc we wszystkie, co? Kretyn.

I ty to mówisz? Słuchaj, Conchita, oni wszyscy nie wiedzieli, za co giną. Ale ja wiem. I właśnie o tym...

W porządku. Powiesz mi kiedy indziej.

Zamówiła drugą kawę, znów marszczy nos, parząc się pierwszym łykiem, dmucha na czarną, płynną powierzchnię.

Psiakrew — mówi — i znów nie sprawdziłam, co to za ważniak tu bywał. W tej knajpie. Comte? Nie, człowieku, to niemożliwe.

Conchita.

Przygląda mu się teraz, poważnie, zmrużonymi oczami. Odgarnęła włosy z czoła.

— OK, ja ci wierzę — mówi. — I dlatego powiem ci tylko jedno, więcej nie mogę. Uważaj na Michaela. To zdrajca.

 

 

6

 

Samochód wpada nagle w cień, w tunel cienia. I zwalnia.

Wieś, jaką widywał w kinie. Wieś czy miasteczko? Domy stoją tyłem do wąskich uliczek, mury pożerają światło, pustka, cisza. Można by tu mordować bezkarnie, nikt by się nie poruszył, nikt by nie wyjrzał! Michael postawił samochód na chodniku i zgasił silnik. Cisza aż dzwoni w uszach, cisza ma echo, odbija się od tych murów, powraca pomnożona, wzmocniona.

— Tu mieszkam.

Otwiera furtkę — nie, to nie furtka, to masywne drzwi w murze, mur wznosi się i nad nimi, twierdza! Krzysztof przechodzi na drugą stronę, słyszy za sobą szczęknięcie żelaza, zgrzyt klucza. Stoi w trawie.

Trawa rozpościera się wokół niego. Miękkość, zieleń. Kto by się tego spodziewał po drugiej stronie, wśród zimnych cegieł, przed przegrodą z kamienia? Prywatność. Izolacja. Powinno go to zachwycać, a nie zachwyca. Pierwsze krople deszczu spadają z zachmurzonego nieba na tę miękką zieleń, i zieleń ciemnieje natychmiast, od ziemi zachodzi na nią cień.

To dwa domy, nie jeden: większy wystawia swą tylną, ślepą ścianę na wschód, mniejszy na zachód, od północy i południa wznosi się mur, pośrodku — krzaki, trawa. Mijają otwarte drzwi garażu — Conchita mówiła prawdę, stoi w nim złoty, lśniący Mercedes — i wchodzą na ganek. Michael oprowadza go z dumą, jak po muzeum.

Wielka kuchnia „w stylu wiejskim”, ale z maszyną do zmywania naczyń i potężną lodówką. Łazienka tej samej, co kuchnia wielkości. Pokój, drugi pokój, trzeci... Druga łazienka. Kręte schody. Pokój, łazienka. Strych wyłożony dywanami, strych z kolorowym telewizorem. A teraz na dół. Tym razem Michael nie ogranicza się do wrażeń ogólnych, zwraca uwagę gościa na obrazy, na podpisy w rogach obrazów: Krzysztofowi nic one nie mówią, ale przybiera minę pełną niedowierzającego zachwytu, w milczeniu kiwa głową. Pora przejść przez ogródek, pod coraz gęstszymi kroplami deszczu, i obejrzeć pawilon — to, co wystawia ślepą ścianę na zachód, to pawilon, warsztat pracy Michaela. Znów dywany, obrazy — wiesz, kto to malował? — drugi telewizor, kanapy, fotele, łazienka, strych, widok z okna strychu: na zarośnięte trawą podwórko i dom wystawiający ślepą ścianę na wschód. Podoba ci się?

— Bardzo.

Nieprawda. On w każdym razie nie mógłby tu żyć. Różnica kultur, jasne, to o niczym nie świadczy. Żabojady! Ciekawe, jak naprawdę czuje się wśród nich Conchita. Dlaczego tu została? Dlaczego tu żyje?

Na dole słychać głosy, śmiech, warkot silnika. Podchodzą obaj do okna.

Jakaś kobieta wprowadza do garażu czarnego Peugeota. Trzy inne stoją dokoła, wołają coś do niej, jedna — w wysokich, oficerskich butach i długiej, powiewnej spódnicy — podskakuje, chichocząc i klaszcząc w ręce.

— Żona przyjechała — mówi Michael. — Hej, Eileen!

Kobieta, wychodząca właśnie z garażu, unosi dłoń nad głową, porusza palcami w powietrzu, i odwraca się.

Przywiozła swoje feministki. Wiesz coś o mojej żonie?

Czytałem, że to Irlandka.

Gdzie to czytałeś?

W „Paris Match”. „Michael Bernard et sa femme irlandaise”[8].

Ach, tylko tyle. No, więc Eileen była przyjaciółką Marthy Doherty. Działała w tym samym ruchu. Właściwie do tej pory się przyjaźnią, korespondują ze sobą w każdym razie: cóż, życie ułożyło im się podobnie...

Właśnie: co teraz robi Martha Doherty?

Nic. Wyszła za mąż i ma dziecko. Mieszka w ładnym domku w Hampstead i nie zajmuje się polityką. Rozumiesz, oni wszyscy się rozczarowali... Martha i Eileen także... kiedy nie można już było wątpić, że to popularna prasa ma rację, nie marksizm. W Irlandii toczyły się — i toczą — kretyńskie walki religijne, które wcale nie są kamuflażem żadnych treści klasowych, a jeśli nawet tak, to wyjątkowo dobry jest ten kamuflaż. Nowa wojna o włos z brody Mahometa, grubo podszyta nacjonalizmem. Martha doczepiła do tego ładną teoryjkę, ale życie jej zaprzeczyło. Obie opuściły Irlandię: Martha przeniosła się do Londynu, Eileen aż do Francji. Ze mną.

Jak ona się wtedy nazywała? Twoja żona?

O’Toole. Eileen O’Toole. Nie słyszałeś, co? No, bo ona nie była nikim nadzwyczajnym. Tyle że była w tej grupie otaczającej Marthę. Tutaj przestała się interesować swoją Irlandią, przerzuciła się na feminizm. I na każdy weekend przywozi tutaj swoje koleżanki z ruchu. Chodź, idziemy do nich.

Kobiety siedzą na ganku. Chichoczą, kiedy Krzysztof po polsku pochyla się nad ich dłońmi i dotyka ich ustami, jedna z nich odskakuje, zaszokowana, inna mówi coś o Chopinie, o kawalerzystach, o polskiej galanterii, „Ils sont tellement chic, les Polonais!” — „Mais c’est du sexisme pur!”[9]

Ta, która to zawołała — „najczystszy seksizm” — jest drobna, ostrzyżona po męsku, w niebieskich szarawarach i podkoszulku z Estravadosem, Syryjka, studiuje w szkole filmowej, nazywa się Aisha. Ta druga — niemłoda, gruba, ale z warkoczami — pochodzi z Chile i jest służącą. Trzecia — to ta w butach oficerskich i przejrzystej, muślinowej spódnicy z falbanami, ufarbowana na rudo, umalowana, ładniutka — przyjechała z Hamburga, zbiera w Paryżu materiały do książki o prostytucji. Michael też jej nie zna.

A wiesz, jak mam na imię? — pyta ruda zalotnie. — Jak Francuzka! Fleur!

Niemożliwe. Nazywasz się Fleur?

Tak. Czy nie poetycznie?

A jak jest Fleur po niemiecku?

Dziewczyna jest speszona. Nie rozumie. Ale Michael powtarza pytanie, poważny, dociekliwy.

Blum.

To znaczy, że nazywasz się Blum?

Ależ nie, nazywam się Fleur!

Jak możesz nazywać się Fleur, jeżeli po niemiecku „kwiat” to Blum?

Ale rodzice dali mi na imię Fleur — bąka ruda. — Dali mi francuskie imię, zrozum!

Tak można?

Dlaczego nie?

Krzysztof przygląda się Michaelowi uważnie. Nie, nie żartuje, po prostu jest idiotą. Cenne odkrycie.

Żona Michaela ma twarz o ostrych rysach, z dwiema bruzdami biegnącymi od nosa do opadających w dół kącików ust; jeżeli była kiedykolwiek ładna, szybko jej to minęło. Popielate włosy sczesała gładko do tyłu, wysoki kołnierz swetra podchodzi pod samą brodę.

— Chodźcie do domu — mówi — trzeba coś zjeść.

Wieczór. Na stoliku w pokoju, który oddano Krzysztofowi, leży plik feministycznych czasopism. Stek bzdur! Łapie się natychmiast na tej myśli i niemal zgina się w przepraszających ukłonach. Czy nie zachowuje się aby jak ciemniak? Jak ci, którzy w przededniu każdej rewolucji słowami „stek bzdur” odtrącali, zagłuszali głos ciemiężonych? To potężny ruch, a skoro tak — musi w nim coś być. I Krzysztof ze skrupulatnością, wynikłą z wyrzutów sumienia, odczytuje pochwałę orgazmu łechtaczko we go, oskarżenie gwałtu, opis gwałtu, wypowiedzi kilkunastoletnich dziewcząt na temat znaczenia słowa „seksizm”, i tak dalej, i tak dalej... Kiedy sięga po kolejne pismo, spomiędzy kartek wypada pocztówka z widokiem Tottenham Court Road, zapisana drobnym maczkiem i podpisana „Martha”. Martha Doherty?

„Moja droga Eileen! Jak żyjesz? Jak Mickey? U mnie zanosi się na zmianę, ale nic ci o tym nie napiszę, żeby nie zauroczyć. Albo dobrze: chyba będę mieć drugiego potomka, co ty na to? Kupiliśmy cudownego spaniela, rozkoszny szczeniak. Eileen, na litość boską, czemu nie masz psa? Czy aż tak się liczysz z Mickey? Co na to twój feminizm? (Ja mam wszystkich izmów dość na cale życie, wiesz o tym). Kiedy będziesz w Londynie? Daj znać. Pozdrowienia, Martha”.

Ta słynna Martha? Do diabła!

Krzysztof czuje smutek, jak gdyby ktoś go zdradził, oszukał, porzucił. Ruda dziewczyna, z uniesioną pięścią stojąca pod sztandarem obok Estravadosa, dziewczyna z twarzą mokrą od deszczu, z rękami w kieszeniach kurtki, krzycząca coś do tłumu na wiecu w Derry: pamięta te zdjęcia. Co się z nią stało? Pularda!

Powtarza to półgłosem, po polsku: pularda!

Przez cały weekend pada deszcz. Siedzą w kuchni, snują się po pokojach, po ganku; kiedy na chwilę się przejaśnia, Krzysztof wyciąga leżak na trawę, układa się na nim, przymyka oczy. Albo usiłuje czytać ostatnią książkę Michaela, bez skutku: nie rozumie ani słowa! O co tu chodzi?

Chilijka z warkoczami — nazywa się Ramona — przejęła prowadzenie domu, sprząta, gotuje, robi zakupy. Jak to, czym jest: jak służąca. A przecież przywieźli ją tu nie jako służącą, jako towarzyszkę; równość, braterstwo (siosterstwo, jak mówią feministki) — co za pić! Krzysztof wścieka się o to, jak gdyby sam był Ramoną: jest tu w końcu gościem, u diabła, jest tu gościem! Nawet z głupia frant o to zapyta: czy Ramona jest tu służącą, czy gościem? Oczywiście, że jest gościem. Ale jaką różnicę jej to sprawi, jeżeli podczas weekendu będzie robiła to, co robi zawsze? W końcu to jej zawód! I to dobra dziewczyna: tak łatwo dała się namówić, wystarczyły dwa słowa, że Eileen jest zmęczona, że nie lubi gotować a służąca, ich służąca, wzięła wolne... Krzysztof patrzy na Eileen i Michaela prawie z nienawiścią, na Fleur i Aishę — to bogata dziewczyna, ta Aisha, z wielkiej arabskiej burżuazji — z niechęcią. Oferuje się Ramonie z pomocą, dumny i wściekły, że tylko on jeden. Tylko wściekły, gdy przychodzi mu do głowy, co tamci mogą o tym myśleć. Że się do niej zaleca, dobre sobie!

Krąży więc z Ramoną po ogrodzie, zrywają liście szczawiu — „Oni w ogóle nie mają pojęcia, ile jedzenia się tu wszędzie marnuje, ci bogaci! Prawie każdy listek nadaje się na świetną potrawę, ale trzeba być biednym, żeby to wiedzieć” — potem pomaga go przebierać i siekać, siedząc w kuchni na ciężkiej dębowej ławie. Ramona robi ze szczawiu sałatkę z pokrajanym boczkiem, z jajkami na twardo, z oliwą. „Mój poprzedni pan” — mówi „też miał ogródek, i nie mógł przecież pilnować każdej trawki. Więc kiedy wychodził, zbierałam różne zioła — szczaw, le pissenlit, to zna każdy, ale tyle tam było różnych innych rzeczy — i codziennie miałam z tego świetne, zdrowe jedzenie. Pan nie wziąłby tego do ust, skądże!”

Albo idzie z Ramoną do mleczarni, niesie za nią bańkę — nie, ja to zaniosę, to przecież ciężkie. I do rzeźnika, gdzie Ramona wybiera starannie piękne kawałki rostbeafu. „Tak mi przykro” — mówi do niego, kiedy wracają — „Ta biedna kobieta, która to prowadzi... sama jedna, wiesz? to wdowa, i to jest przecież ciężka praca dla kobiety... Ma małe obroty, tyle pięknego mięsa się marnuje, strasznie mi jej żal... Widziałeś, jak się cieszyła, że przyszliśmy coś kupić?”

— Wiesz — mówi Krzysztof — dla mnie to taka egzotyka, że nawet nie mogę współczuć, po prostu nie wierzę własnym oczom. Mięso, które czeka na klienta, i to jakie mięso! Gdyby przenieść ten sklepik do Polski, w pięć minut by go rozniesiono, ludzie by szyby wytłukli...

Bo chyba wam się lepiej żyje. Prosty człowiek lepiej zarabia, może sobie częściej pozwolić na mięso.

Nie, skąd, to nie to. Zawalili gospodarkę, jest chaos, wszystkiego brakuje. U nas w ogóle nie ma kwestii, czy prosty człowiek może sobie pozwolić na rostbeaf. Ani biedny, ani bogaty, nikt nie kupi rostbeafu, bo go nie ma.

Raniona aż przystaje.

— Chris — mówi. — Ale przecież... to w wielkim celu! Wam się żyje gorzej, niż by mogło, gdybyście byli egoistami. Pewnie to może czasem irytować. Ale jak się pomyśli, ile wy za to robicie dla innych! Związek Radziecki strasznie pomaga biednym narodom na świecie. Pomyśl o Angoli! Gdybyś wiedział, jak tam na was czekają, jak w was wierzą... Przecież są kraje, w których ludzie naprawdę mrą z głodu, dosłownie. I nie tylko z głodu. Mojego brata zamordowali na stadionie w Santiago. Wy tam jesteście naszą jedyną nadzieją. Was tam kochają. Także za to mięso, którego wam brakuje z naszego powodu...

Krzysztof patrzy na nią zaskoczony, na tę postać z czytanki: ktoś z innego świata, ze świata, z którym się nigdy nie zetknął. I aż wilgotnieją mu oczy. Co za naiwność! Co za wiara!

Ach, Ramona — mówi. I nie wie, co jej odpowiedzieć. Nawet nie warto próbować.

Ramona — pyta, gdy idą ścieżką między polami — co myślisz o terroryzmie?

O terroryzmie? — Marszczy brwi, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, o czym mówi, ale zaraz się rozpogadza. — Ach, Baader! Jestem za.

Dlaczego? Wiesz, większość ludzi jest przeciw.

Burżuje. Ty się tu spotykasz z burżujami, Chris. Prości ludzie są za. — I tłumaczy, z powagą na okrągłej, księżycowej twarzy. — Jak można coś osiągnąć bez walki? Jak można w ogóle nie walczyć, nawet gdyby się nic nie miało przez to osiągnąć, jeżeli jest tak źle, że już nie można wytrzymać? Wiesz, jak jest u nas. No to powiem ci, że jeśli się da uwolnić choćby jednego więźnia od takiego piekła, jeśli się zrobi akcję zbrojną albo porwie jakiegoś łajdaka, który jest za to wszystko odpowiedzialny... albo jeśli się zabije łajdaka, żeby przestraszyć innych... to trzeba być faszystowskim burżujem, żeby to potępiać. Bo prosty człowiek to poprze.

Ale terroryzm tu, w Europie? Co o tym myślisz? Bo oni zwłaszcza to potępiają. Twierdzą, że u nas to niepotrzebne, że można walczyć o swoje inaczej. Że są normalne drogi, bezkrwawe.

Widać ich nie ma, skoro jest terroryzm! I skoro ci ludzie są gotowi na wszystko, znoszą tortury i dożywocie, i zabija się ich, a oni walczą i mają poparcie... to przecież znaczy, że wszystko, co mówią twoi przyjaciele burżuje, to wstrętne kłamstwa! Oni muszą tak mówić. Przecież chodzi o ich interes.

A potem zaczyna mu po dziecinnemu, solennie tłumaczyć sytuację w Niemczech. Cofa się do Hitlera. „Przecież o tych, co walczyli z Hitlerem — a jak mogli walczyć, tylko tak, jak Baader? — burżuje mówili to samo, nie?” Klaruje mu, co to Berufsverbot. Opowiada, jakby nigdy o tym nie słyszał, o wymordowaniu przywództwa RAF. Informuje o dominacji niemieckiej we Francji i o zagrożeniu Europy neofaszyzmem. Krzysztof kiwa głową, nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu: ach, Ramona.

Siedzą wieczorem w kuchni, w tej rustykalnej kuchni z maszyną do zmywania naczyń, siedzą nad zupą cebulową, którą ugotowała Ramona — wspaniała zupa, gęsta, przyrumieniona z wierzchu, z nasączonymi płynem, ułożonymi na dnie grzankami — i rozmawiają o feminizmie. Ramona opowiada, co odsunęło ją od najbardziej radykalnego skrzydła.

— Jedyna rada, jaką potrafiły mi dać na wszystkie moje problemy, to żebym się onanizowała przed lustrem. Bo jeśli będę to robić, przekonam się, że mam inny otwór do robienia siusiu, a inny do miłości. A ja im mówię: dziękuję pięknie, to wiem od dawna. Wtedy zdziwiły się okropnie. No, bo jak to, skoro to wiem, jakie jeszcze mogę mieć problemy? Śmiech. I dlatego odeszłaś od radykalnych?

— Nie tylko... były inne powody.

Aisha nie śmieje się. Patrzy na nią surowo.

— Nie zrozumiałaś radykalnych. One miały swoją rację: jeżeli uświadomisz sobie naturalną, biologiczną wyższość kobiety i wyciągniesz z tego wnioski, twoje kobiece problemy zostaną rozwiązane.

— Wyższość, dobre sobie! Nie potrzebuję wyższości. To faszyzm, nie? Ciągle segregować: ci są lepsi, ci gorsi. Radykalne feministki to dokładny odpowiednik najgorszych mężczyzn.

— Ona ma swoją rację. Gadanie o własnej wyższości wynika z kompleksu niższości, z niczego innego. Mizoginiści i feministki: oni są idealnie symetryczni! Odbicie w lustrze!

To Eileen. Aisha patrzy na nią, nie wierząc własnym uszom.

Zapominasz o jednym drobiazgu. Że mizoginiści, że seksiści mają za sobą tysiąclecia dominacji, tysiąclecia władzy! I ty próbujesz odpowiadać im obiektywizmem? Wyważeniem? To uważasz za sprawiedliwość? Sprawiedliwość musi być siłą dokładnie tak wielką, jak nie sprawiedliwość, żeby ją pokonać!

Albo większą.

Chcesz powiedzieć — wtrąca Krzysztof — że musi być dokładnie tak wielką, odwrotną niesprawiedliwością?

Jeśli chcesz. Pomyślcie o Murzynach! — zapala się Aisha. — W końcu ruch murzyński jest równoległy do naszego, jest jego odpowiednikiem. Jak traktowano Murzynów liberalnych, obiektywnych, oświeconych, proponujących braterstwo? Zabijano ich. Jak pastora Kinga. I gardzono nimi. A potem przyszła Czarna Siła. Czarni zaczęli się szczycić tym, że są czarni. Zaczęli zabijać przypadkowych białych, dla zabawy, tylko za to, że są biali. Nie „złych” białych, nie tych obiektywnie winnych! Jakichkolwiek. Według tego samego kryterium. Dla białych liczy się kolor skóry? Dla nich też. I zaraz skończyła się pogarda, zaczął się strach! Nad czarnymi nie można się już dobrotliwie litować. Teraz...

Chcecie tego samego?

Tak. W dniu, w którym żaden mężczyzna nie będzie pewny, czy uda mu się spokojnie i bezpiecznie przejść ulicą, na której są kobiety, będziemy o krok od zwycięstwa. Dopiero potem będzie można wychodzić z liberalizmem. Teraz to zbrodnia!

Dobrze, dobrze.

Dziewczyna ma swoją rację, ale nie do końca — myśli Krzysztof.

— Nie trzeba od razu zabijać ani maltretować przypadkowych ludzi, nie trzeba nikim gardzić! Wystarczy zmienić prawo i przez dwadzieścia lat egzekwować jego wykonanie, a wszystko...

I sam, urywając wpół myśli, załamuje ręce nad własną głupotą. Zmienić prawo? A kto je zmieni? Bez presji? Nonsens. Ona ma rację, ta apostołka feministycznego terroryzmu. Jak każdy apostoł terroryzmu. Najpierw trzeba ludzi przerazić, wstrząsnąć nimi. Trzeba przeforsować zmianę prawa. Drogą otwartej wojny, jeśli to konieczne. A nawet i wtedy... Kto będzie pilnował tego „egzekwowania”? Prawo sankcjonuje fakty dokonane, uświęca przyjęte pojęcia. Zatem...

Zatem rację miał, jak zawsze, Estravados. Ktoś musi zacząć. A jak sprawy potoczą się potem, zobaczymy. Praxis. Praxis w służbie sprawiedliwości, na programy przyjdzie czas potem.

 

I znów deszcz, leżak, pierwsze krople deszczu, brudne fałdy chmur, tapczan pod wielkim portretem Michaela — Michael na tle planu Paryża — jedzenie, rozmowy, przyjeżdżają goście, wyjeżdżają, Raniona kradnie na polu główkę sałaty, Aisha, Fleur i Eileen zamykają się na piętrze i gadają o czymś całymi godzinami, nuda, nuda. Żałuje, że przyjechał, i nie wie, jak się stąd wyrwać przed wybiciem godziny — przed poniedziałkiem.

Ludzie, których poznaje. Wyłaniają się na chwilę z mroku i zapadają z powrotem, nie próbuje ich zatrzymać. Twarz, parę zdań — i zniknięcie. Parę godzin — i zniknięcie. Nie poszedł do Raymonda Krivitzky’ego, nie poszedł do księcia. Brak w tym nici przewodniej, brak sensu. Gdyby mógł pochwycić, zrozumieć, co to wszystko wiąże!

Kina w Dzielnicy Łacińskiej.

Włóczęgi po mieście, papieros zapalony na moście Aleksandra, pod wielkimi orłami.

Perfumy, które kupuje dla matki w Galeries Lafayette.

Huk pociągu, wpadające na niego, ze światłem, z krzykami plakatów, stacje metra.

Deszcz nad polami koło Aix-en-Provence. Deszcz nad zarośniętym trawą podwórkiem.

Raniona ma na szyi grubą, białą bliznę. Któregoś dnia, siedząc po turecku na trawie, opowiada mu historię blizny. Zobaczyła kiedyś swojego ojca z kobietą. I powiesiła się w lesie.

— Ile miałaś lat?

Och, jedenaście czy dwanaście. Wyżyła, jak widzi. Tylko — dotyka palcami blizny — to zostało.

Co go to obchodzi? Z trudem powstrzymuje obojętny, zdawkowy uśmiech zainteresowania, nie chce jej obrazić, ale co go to obchodzi?

Ramona ze swojej pensji paryskiej służącej utrzymuje — kursy walut! — sześcioro swojego rodzeństwa w Chile. Jak Michael kpi z niej z tego powodu! Jaką idiotkę w niej widzi! Ośmiesza to, ośmiesza na każdym kroku. Łajdak.

Może sprawiły to dwa słowa Conchity, ale nienawidzi teraz Michaela. I bierze jego pieniądze, korzysta z jego gościny. Tym bardziej nienawidząc. Łajdak.

A poza tym wszystkim jest cela, w której zamknięto Monikę. Do śmierci. Na dożywocie. I tamto jest poważne, tamto jest wielkie!

Leżąc na tapczanie Michaela Bernarda, pod obrazem, przy zasuniętych żaluzjach, myśli o tym. O betonowej celi Moniki. Nie ma okna, czy raczej jest świetlik tuż pod sufitem, kawałek kraty, tyle co nic. Monika. Głodówki. Lekarze i strażnicy, maltretujący ją, żeby zmusić do jedzenia, Monika szarpiąca się w ich rękach, rurka wepchnięta do jej gardła tak, że je rani... Monika zamknięta tam, skazana na to do końca życia. Chyba że...

A przy tym „chyba że” pogarda dla siebie, wściekłość. Nie zasługuje na życie. Nie zasługuje. Można odkupić je, ocalić własną duszę tylko w jeden sposób, i ten sposób jest dla niego niedostępny.

W końcu zasypia. I we śnie jest w celi Moniki, zamknięty razem z nią, wtłoczony w beton. Kocha się z Moniką. Od jak dawna nie miała mężczyzny! To go zachwyca, to go unosi ponad dachy domów, ponad chmury, ponad stratosferę: nie miałaby już nikogo, gdyby nie on! Jej wygłodniałe ciało. Nie, nie wygłodniałe: w tym jest coś większego, zachwyt, przejęty zachwyt Moniki, cała staje się modlitwą dziękczynną, ponieważ on dostał się do jej celi, wdarł się, żeby to zrobić: żeby się z nią kochać. Wdzięczność Moniki, ta wdzięczność bez granic, nie ma czegoś takiego na tej ziemi, nie ma nigdzie poza tą celą siódmego piętra, poza traktem dożywotnich nie znajdziesz niczego tak podniecającego jak ta wdzięczność, a to przecież nie wszystko, jest jeszcze telepatia, jest przezroczystość murów — dla niego, tylko dla niego — jest... Krzysztof jęczy głośno przez sen, a potem, w momencie orgazmu, budzi się z krzykiem.

Stało się. Minęło. Leży w ciemności, żaluzje nie przepuszczają nawet tej drobiny światła, które mogłyby dać gwiazdy; nie wie, gdzie jest. Przypomina sobie. Pamięta jeszcze uniesienie sprzed chwili, nagły błysk światła, oślepiający. I już nakładają się na tę pamięć myśli, kłębowisko myśli, tych samych, co zawsze, jak zawsze dręczących: bezużyteczność, bezużyteczność, co zrobić z tą bezużytecznością; i Monika, teraz już spokojnie, bez pożądania, bez uniesienia, ale czule, teraz on jest wdzięczny, czule i z bólem, tym samym, co zawsze: gdyby można było wyrwać ją stamtąd! Spotkać ją gdzie indziej, wolną. Spotkać ją w ogóle. Bo przecież, jak długo zostanie w Stammheim, tak długo on jej nie zobaczy: dowiadywał się, pytał. Nie ma prawa do widzeń. Chyba że... Tak, to jest myśl, o tym musi jej napisać, musi jej to zaproponować: dlaczego nie wpadł na to wcześniej? Cudowna myśl. Oczywiście, że po prostu ożeni się z nią.

Nie zdążył jeszcze zachłysnąć się tą nową możliwością, zastanowić się, czy ktokolwiek się na to zgodzi, czy mu pozwolą: coś usłyszał. Czyjś oddech. Nie jest sam w pokoju.

Najpierw: wstyd, złość, upokorzenie. Ten, kto tu jest, słyszał jego krzyk. Może coś więcej. Może mówił przez sen? Potem: niepokój. Nie strach, tylko niepokój. Zmusza się do głębokiego, równego oddechu. I patrzy sponad brzegu nasuniętego prześcieradła, patrzy w ciemność.

Bardzo długo nie widzi niczego. Potem jakieś poruszenie, trzaśniecie deski pod stopą. Ktoś zapala latarkę. Odrobina światła, krążąca po stole, po krześle, na którym Krzysztof rozwiesił swoje ubranie. O to mu chodzi. Z mroku wysuwa się ręka, obmacuje wiszącą na poręczy marynarkę, sięga do kieszeni, wyjmuje notes, kalendarzyk, papierosy, wszystko po kolei. I przenosi na stół.

Krzysztof patrzy. Patrzy na swoje papierosy, na dokumenty wyciągane z portfela, na zdjęcie Moniki, list od Moniki, czytany pospiesznie lecz dokładnie, od początku do końca — na rękę, która przy świetle latarki przepisuje adresy z jego kalendarzyka, na krążek światła poruszający się i znowu nieruchomiejący na wybranym miejscu... Poznaje te ręce, rękaw, zarys sylwetki, oddech. Nie ma wątpliwości: to Michael.

Trwa to — tak się wydaje — bardzo długo, niemal bez końca. Dość długo, aby po wielekroć zadać sobie pytanie: po co? Tak, jak mówiła Conchita: szpicel? Czyj, dlaczego, od kiedy? Jak z tym pogodzić jego artykuły, broszury, książki? Pisze, co mu każą? Pisze dla zamydlenia oczu? Pisze, co myśli, a ta działalność jest obok? Ale w takim razie — raz jeszcze, po co? Nikt nie mógł go do tego zmusić. Jest bogaty, bogaty z domu. I zużywa tylko cząstkę swego bogactwa. Cóż to jest, ten kamienny dom z osobnym pawilonem, dwa mieszkania w Paryżu — dla niego i dla Eileen — Mercedes, Peugeot i odrapany Citroen, kolorowe telewizory, maszyna do zmywania, podróże na drugą półkulę? Nic, drobiazg. Więc o co chodzi? Zmusili go w więzieniu? Pod tym warunkiem wypuścili? Czort wie, porozmawia o tym z Conchita.

Nadal nie czuje lęku. Przygląda się przymkniętymi oczami, jak Michael rozkłada wreszcie jego papiery po kieszeniach, jak zwraca się w stronę drzwi, idzie ku nim ostrożnie, oświetla sobie klamkę, naciskają... Gdyby teraz krzyknąć? Może to by go przestraszyło. Ale nie jest tego pewien; nie krzyczy.

Michael cicho zamknął drzwi za sobą.

Za żaluzjami słychać szelest: to pierwsze krople deszczu.

 

7

 

Nareszcie! Biegnie ulicą, przy której mieszka Conchita, nie może normalnie iść, nie wytrzymałby tego ani chwili dłużej: musi ją zobaczyć. Michael. Wyrwał się nareszcie od Michaela, wy dębił jeszcze od niego pieniądze na tydzień — choć od rana po tamtej nocnej wizycie stary Michael zaczął rzucać aluzje do powrotu, wypytywać, czy na niego nie czekają, czy nie powinien być w Polsce, dobre sobie! — a teraz spróbuje go unikać, trudno. Trzy dni na wsi, trzy dni w zamknięciu, w deszczu, między kamiennym domem a kamiennym pawilonem: jak mógł to wytrzymać? Teraz zobaczy Conchitę. Musi zobaczyć Conchitę.

— Właśnie szłam po zakupy.

Wpadł na nią przed bramą: jest w luźnych spodniach, w pasiastych skarpetkach i sandałach, w kurtce. Pcha przed sobą wielką torbę na kółkach.

— Możesz iść ze mną, jeśli cię to nie zanudzi na śmierć. Ulica jest zastawiona straganami. W przegródkach leżą obłożone lodem krewetki, homary, kraby, ślimaki, żaby.

Zjadłbyś żabich udek?

Czemu nie?

To usmażę po powrocie.

Kupuje żabie udka; potem przepycha się ze swoim wózkiem między półkami u Felixa Potin, ładuje torby ryżu, masło, cukier, konserwy, kawę, paczkę sucharów, oliwę, butelkę beaujolais.

— Jeszcze bagietka i koniec. Ale to już koło domu.

Siedzi na niskim tapczanie, kiedy Conchita zabiera się do podgrzewania oliwy.

Może ci w czymś pomóc?

Otwórz wino. I wyjmij kieliszki, talerze, wiesz, te rzeczy. Są w szafce.

Robiąc to wszystko, przechodząc z małej kuchenki do pokoju i z powrotem, ma oczy pełne Conchity, przesuwającej żabie udka na patelni, żeby smażyły się równomiernie, Conchity odrzucającej co chwila spadające na twarz włosy, Conchity prostującej się nagle, tak, że jej piersi prężą się pod obcisłym podkoszulkiem; nie może oderwać od nich wzroku, rozdziawił nawet usta, jak idiota, jak dwunastolatek. I jak dwunastolatek czerwieni się — czuje to — kiedy jego spojrzenie zostaje przyłapane na gorącym uczynku, przytrzymane jej spojrzeniem. Przez chwilę stoi nieruchomo z butelką wina w rękach; potem, gdy dziewczyna znów pochyla się nad patelnią, przytomnieje.

Dlaczego powiedziałaś, że Michael jest zdrajcą?

Conchita wydyma usta. Głupie pytanie, jasne.

Dobrze znasz Michaela?

Miałam z nim stosunki seksualne.

Ton, jakim to powiedziała. Brzmi jak kpina; Krzysztof roześmiał się krótko, tak, jak wypada, gdy ktoś zażartuje. Ale Conchita patrzy na niego, unosząc brwi.

O co chodzi? Mówię, jak było. Między innymi miałam z nim stosunki seksualne.

Imówił ci...

Ach, dla ciebie wszystko jest takie proste! Chodź do pokoju. I daj talerz.

Siedzą przy stole, nad talerzami pełnymi rumianych żabich udek — nigdy ich dotąd nie jadł, wspaniałe — odłamują kawałki bagietki, popijają beaujolais... Z okna Conchity widać wieżę Eiffla, ściany są obwieszone powiększeniami zdjęć, które sama zrobiła: dziennikarka z „Liberation”, pisująca od czasu do czasu i do innych gazet, jeśli ją o to poproszą, ale przede wszystkim fotoreporterka, tym jest z zamiłowania, tym chce być, w tym chce dojść tak daleko, jak się tylko uda, wie o tym przecież.

Za pierwszym razem — siedząc w tłumie Arabów i Latynosów, których ściągnęła na swój dywan, przy stłumionym świetle, w kłębach dymu — prawie tych zdjęć nie zauważył. Teraz chce je zobaczyć, musi je zobaczyć. I zabiera się do tego zaraz po opróżnieniu talerza.

Oto Michael Bernard: gdzież ona uchwyciła tę jego minę, tak przelotną i tak pełną pychy — podbródek lekko uniesiony, spojrzenie zwycięzcy, łokieć wysunięty do przodu, a na łokciu, w rękawie kaszmirowego swetra, wielka dziura o równych, gładkich brzegach?

— Widzisz to? — pyta Conchita, dotykając czubkiem palca łokcia Michaela Bernarda. — Sweter z najlepszej firmy, gdybyś zobaczył metkę... A na łokciu dziura wycięta skrzętnie nożyczkami jako dowód lewicowych poglądów... dobre, nie?

Wiesz na pewno, że wyciął ją specjalnie?

Wzruszenie ramionami.

W każdym razie to do niego pasuje.

Twarze, twarze, portrety. Ludzie, którzy pozowali, i ludzie fotografowani z ukrycia, z zaskoczenia, na ulicy. Dwie podstarzałe bliźniaczki, chore na elephantiasis, z jasnymi warkoczami sięgającymi aż do bioder, wysiadają z autobusu. Michael Bernard przy jedzeniu: jakże on się obżera, policzki ma wypchane, kawałek mięsa wystaje mu z ust, sos kapie po brodzie, zmniejszone oczy, w których odbija się światło, złowrogie oczy; to zdjęcie było zrobione z nienawiścią, z nienawiścią poddane obróbce, kadrowane, powiększane... Podobnie jak tamto, z dziurą na łokciu. Jak zdjęcie słoniowatych, debilnych bliźniaczek. I kaleki, skaczącego ponad ulicą na swoich szczudłach. I nordyckiego blondyna, spadającego z barowego stołka — technicznie to jest znakomite, bezkonkurencyjne, uchwycić ten moment — spadającego ze stołka ze strugą wymiotów lejących się jednocześnie z ust. I...

Robisz okrutne zdjęcia — mówi Krzysztof. — Nigdy bym nie uwierzył... jaka ty jesteś okrutna.

To nieprawda.

Czyhasz na moment najohydniejszy, najstraszniejszy, najbardziej żałosny, żeby akurat ten uwiecznić, żaden inny.

Inne nie są ciekawe. Naprawdę cię to szokuje? A ja nie mogę uwierzyć, że nie wszyscy są tacy, jak ja. Ze robią rzeczy takie grzeczne, uładzone. Tym bardziej, że tylko szokując można zdobyć popularność! A zresztą, popatrz na to. To nie jest okrutne, prawda? O Boże, jaka ona śliczna!

Obok siebie, w rządku, widzi pięć jednakowej wielkości zdjęć ładniutkiej brunetki, którą poznaje, choć jej nazwiska nie może sobie przypomnieć: to piosenkarka, Pauline Jakaśtam, nawet dość zdolna, robi właśnie karierę...

Prawda, jaka śliczna?

Boja wiem? Gdyby jej odkleić sztuczne rzęsy, zmyć szminkę i zdjąć te wszystkie łaszki, nie wiem, co by zostało.

A cóż ci szkodzi jej szminka? Spójrz. Te duże, fioletowe usta, ta czerń wokół oczu, te włosy strzyżone brzytwą, ta sukienka z błyszczącej skóry... Te zdjęcia też są okrutne?

Nie, nie są. Chyba nie są. A właściwie... Ta zadbana, wypielęgnowana ślicznotka z na wpół wywróconymi oczami albo ujęta z profilu — który nie jest najlepszy, nos ma trochę kaczy, albo z nakremowanymi grubo policzkami, podczas zmywania makijażu, albo... Głowa na poduszce, zamknięte oczy: śpi. Naprawdę śpi, to się czuje, to nie poza.

— Wejdź do łazienki.

W łazience jeszcze jedno zdjęcie ślicznotki, wielkie, pod szkłem — „żeby mi się nie rozlazło od pary. Ale co tam, jak się rozlezie, dam tu inną odbitkę”. Akt. Małe, ładne piersi, gładki brzuszek, podkulone nogi, i ta czarna czupryna z grzywką, i wyzywające spojrzenie tych podmalowanych oczu...

Mam mnóstwo jej aktów — mówi Conchita. — Widzisz, sam powiedziałeś: ona jest taka śliczna, tak wymalowana, tak wystrojona, że z miejsca ma się ochotę ją rozebrać, umyć i wtedy zobaczyć. A jak się już zobaczy, przespać się z nią. Ja to zrobiłam.

Przespałaś się z nią?

Parę razy, tak. Szalałam za nią. Gdybyś wiedział, co to za skóra! Gładziutka! A to unie sienie górnej wargi, popatrz! Górna warga jest jakby obrzmiała, i tu tak mocno wycięta... cudowne. Och, Chris, ładna kobieta to najlepsza rzecz na świecie.

To znaczy, że ty...

Patrzy na niego, i albo dziwi się jego zgorszeniu, albo udaje.

— Człowieku! Ależ ktoś, kto ogranicza seks tylko do jednej płci, nie lubi naprawdę seksu. Zresztą ja z kobietami robię to bardzo rzadko. Ale jeśli coś jest naprawdę śliczne, chce się tego dotknąć, prawda? Po prostu nie można się oprzeć! Poza tym...

Wraca do pokoju i zaczyna zbierać talerze.

— Poza tym, wiesz, miłość lesbijska... U pederastów to jest brutalne, określone, to jest na prawdę stosunek seksualny, ale u kobiet? Jeśli się widzi pięknego, puszystego kota, ma się ochotę go pogłaskać, nawet pocałować, i co, czy to jest seks? Podobnie jest z kobietą. Pojąć nie mogę, czemu zrobili z tego tabu!

— I dużo kobiet to robi?

Ależ skąd? Tabu, rozumiesz. Mają piekielne opory. Chociaż, z drugiej strony, przejdź się wieczorem po Dzielnicy Łacińskiej. Dziewczyny zaczepiają inne dziewczyny, i to jest ładne. Wystarczy przejść się wolniutko, a kogoś się znajdzie.

Ach, Conchita.

Czemu tak na mnie patrzysz?

Nie odpowiada. Po prostu patrzy na nią. Patrzy.

— Masz ochotę?

Nie może odpowiedzieć, gardło ma zbyt zaschnięte.

— Jeśli tak, nic prostszego. W końcu to bez znaczenia.

To go zmroziło. A Conchita sięgnęła już do klamry paska, ściągającego jej spodnie, odpięła ją. I zatrzymała się, widząc jego minę.

— Co się dzieje?

Podchodzi do niego, opiera ręce na jego ramionach.

— Tym cię speszyłam? Że to „bez znaczenia”? No już dobrze, dobrze, głuptasie, to najważniejsza rzecz na świecie, jeśli wolisz. No, moja kapustko. Rozchmurz się.

Mówi to drwiąco, ale łagodnie, czule; i miękko przesuwa palcami obu rąk po jego policzkach. Uśmiechnął się. I zaraz poważnieje. Przyciągają do siebie. Całuje, rozsuwając jednocześnie dwa końce tak ochoczo rozpiętego przedtem paska, wsuwa ręce do jej spodni, gładzi pośladki. A potem, ściskając te pośladki dłońmi, a uda własnymi udami, z twarzą wciąż przy jej twarzy, popychają sobą, przesuwa w stronę tapczanu.

Te słowa, huczące mu w głowie, z echem, z pogłosem — w jego purytańskiej głowie! „Pieprzyć córkę Estravadosa!” Ze zdumieniem, z zachłyśnięciem się własnym zdumieniem. I zaraz po angielsku, bo to krócej: „To fuck his daughter! To fuck her. To fuck her”[10]. Myśli to przez cały czas, w kilku językach i zawsze w bezokoliczniku — on, językowy czyścioszek, eremita, mnich! „Jebat’ jewo docz! Jewo docz! To fuck her. Jesus! To fuck her”[11].

Potem — dużo potem — dziwi się sam sobie, bez przesady i bez przejęcia. Bo w końcu lubi ją... Teraz — po chwili drzemki, podczas której rozpadał się deszcz, słychać, jak uderza w szyby — znów ją lubi, po prostu, bardzo ją lubi, szalenie! Zmusza się do powtarzania tego. Że ją lubi, a jakże. Żeby odpędzić od siebie wspomnienie tego, co czuł, kiedy ją pieprzył. Co widział wywróconymi, półślepymi oczami. Trupa Estravadosa, ranę Estravadosa. I nie tylko to.

Nie chce tego. Nigdy tego nie chciał. Zawsze się kontrolował, nigdy nic z tego nie wydostało się poza jego mózg — ale jakie to ma znaczenie? Miał rację chcąc z tym skończyć. Naprawdę skończyć, na wieki! Jak ci, którzy zamykają się w klasztorach.

Conchita nie wie. Na szczęście. Nie wie.

Czystość tamtego marzenia, tamtego snu — w obecności Michaela, penetrującego jego pokój, w obecności szpiega — tamta czystość, również skończona orgazmem, ale jak innym! Marzy o niej. Leżąc obok nagiej Conchity, marzy o czystości. Spać z Moniką: to byłaby czystość. Albo z nikim. Z Moniką, albo z nikim.

A przecież lubi Conchitę, przepada za Conchita, dość tego!

Całuje ją, żeby ukryć to, co czuje. Głaszcze ją, szepcze jakieś czułości, żeby ukryć to, co czuje.

Ona przeżyła to inaczej, odczuła co innego, ona nic nie wie. Zrzuciła maskę — on nie! — a pod maską kryło się zupełnie co innego, nie plugastwo, skądże. Nawet wyładniała. Oczy ma większe, czystsze, usta mają bardziej miękki rysunek, głos się pogłębił i coś w nim drży, na dnie, coś nowego. Dotyka palcami jego ramienia.

— Teraz ci powiem — mówi półgłosem, tak, jakby ofiarowywała jakiś dar: z wdzięcznością, co za paradoks, z wdzięcznością!

To on zabił mojego ojca.

Kto?

Michael Bernard.

Kiedy to było? Popołudnie, zmierzch, deszcz nad wieżą Eiffla? Jest środek nocy. Pali się żelazna, biurowa lampa — nie znosi tej lampy, jak z przesłuchania na Gestapo! — pochylona w dół, tak, że ostre jaskrawe światło pada na zarzucony papierami stół. Siedzą naprzeciwko siebie w dwóch fotelach: Conchita w długim, ciepłym, wiśniowym szlafroku, on w spodniach, ale bez koszuli, z gołym torsem. Conchita dawno zachrypła, odkasłuje, popija wodą ze szklanki — i znów sięga po papierosa. Musi to powiedzieć. Musi powiedzieć, wszystko. Dlaczego akurat jemu? Ach, jakie to ma znaczenie. Jakie to ma znaczenie?

Wszystko, i to od początku. Poczekasz na swój finał, na Ujawnienie Zbrodni Michaela Bernarda, mój ty miłośniku kryminałów. Na końcu każdego z nich genialny detektyw ględzi, prawda? Więc i ona poględzi. Tylko, że to nie będzie koniec. Żaden koniec, skąd! Poczekasz na to. Nic się nie kończy.

Cofnijmy się trochę, Chris. Retrospekcja. Cofka, jak mówią faceci z filmów. Jest dziewięć lat wcześniej, OK? Właśnie rozległ się wystrzał.


 

[1] Mais ils... (fr.) — Ależ ich zabito, świnie! Ależ ich zabito!

[2] Stosunek (związek, relacja) między nimi a nami to — wojna!

[3] Jak miło.

[4] Bawoły przeminęły.

I ci, którzy widzieli bawoły też przeminęli.

[5] Bardzo ładne.

[6] Jeden palec możecie złamać, pięć palców to pięść.

[7] Uważam tylko te idee, które zostały poświadczone życiem.

[8] Michael Bernard i jego irlandzka żona.

[9] Tacy szykowni są ci Polacy! — Ależ to czysty seksizm!

[10] Pirdolić jego córkę! Pierdolić ją. Pierdolić ją.

[11] Pirdolić jego córkę! Jego córkę! Pierdolić ją. Jezu! Pierdolić ją.

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich