eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. IV
 

Anna Bojarska

 

 

CZĘŚĆ TRZECIA

ZEMSTA

 

1

 

Pokój jest ciemny, tylko z wąską szparką zielonego światła w oku magicznym radia, tylko z odblaskiem latarń ulicznych na ścianie; odblask pada na małą, ciemną płaskorzeźbę, przedstawiającą brodatego człowieka w mnisim habicie, stojącego ze złożonymi rękami pod krzyżem, do płaskorzeźby przyczepiono maleńką świeczkę, to armeński kompozytor, Komitas (oszalał po straszliwej rzezi Ormian przez Turków w 1916 roku, rzezi której był świadkiem; ku czci miliona wymordowanych posadzono na erewańskim wzgórzu milion drzew, spod płyty ze zniczem słychać wieczną muzykę, odbija się od pochyłych kolumn); niski ciepły głos śpiewa:

 

Avec ma, gueule de meteąue dejuifermnt de pitre grec et mes cheveux aux ąuatre vents Je viendrai ma douce captive mon ame soeur ma source vive je viendrai boire tes vingt ans

 

Okna zaparowały, na dworze jest zimno, tej nocy chyba spadnie śnieg i chciałoby się nadać swemu życiu sens, ale w jaki sposób?

Śpiew, wypływający z dwóch rozstawionych głośników; wspomnienie jakiegoś dawnego wieczoru, kiedy się miało cztery lata i, trzymając matkę za rękę, wracało do domu od cudownych ludzi, którzy mieli wielkiego czarnego kota, jakiż to był cudowny, niezapomniany kot, jakiż cudowny, niezapomniany wieczór; mgła wokół latarń; zazdrość wobec wszystkich, którzy są w tej chwili gdzie indziej, wobec tych szczęściarzy, żyjących prawdziwym życiem; wszystko to sprawia, że trzeba nadać życiu sens, ale w jaki sposób?

Rzeczy, które zmuszają do pragnienia sensu i celu: piosenka paryskiego meteka, ciemność, światło, obłąkany kompozytor marzący przy świeczce, rozdzierająco czysty profil Madonny nad radiem, połyskujące okładki rozrzuconych płyt, jak starożytny tors Apollina u Rilkego, tors, od którego odłupano głowę, ręce, nogi, a jednak pozostało aż zbyt wiele, to rozdziera serce, pozostało wszystko —

... bowiem każde miejsce tego głazu

Widzi cię. Musisz swoje życie zmienić.

Więc szybciej, zmienić życie, zmienić życie: jak tego dokonać?

Przede wszystkim zapal światło. Przestań marzyć. Zabierz się do pracy.

Zapala światło — i w tej samej chwili pragnienie sensu ginie, niknie. Co masz zrobić?

Stoi w pokoju teraz oświetlonym, cherlawe ciało z krzywą łopatką — jak u Leopardiego, wieczne pragnienie buntowników: szukanie podobnych sobie i żądanie, żeby byli wielcy — cherlawe ciało ubrane nie wiadomo po co w garnitur szyty u najlepszego krawca: nieszczęsny szekspirowski pokurcz. Będąc takim nie można zadowolić się niczym mniejszym niż władza nad światem!

Tego cherlaka widzą wszyscy. I tylko jego.

Mając takie ciało trzeba wierzyć w duszę, nie można w nianie wierzyć!

Weź się do pracy.

Na biurku leży stos kopert z jego nazwiskiem, pisanym na maszynie i ręcznie: Jerome Laventure, wydawca. EDITIONS LAVENTURE. Jerome Laventure, Verleger, Jerome Laventure, Publisher. Jerome Laventure, w miejscu. W podróży. Nigdzie.

Jeszcze jedno znajduje się w pokoju, w kącie: wiszący luźno worek do treningów bokserskich. Jerome Laventure, cherlak od pięciu lat trenujący boks, karate, strzelectwo. Pistolet w szufladzie, rewolwer pod poduszką, karabin w łazience, granat w kuchni. Jerome Laventure, dysydent komunizmu, anarchista, lewak, milioner, postać, z której tak łatwo śmiać się wszystkim, z prawa i z lewa, tysiące karykatur w gazetach komunistycznych, socjalistycznych, chadeckich, faszystowskich: pokraczny garbus, siedzący na workach ze złotem, ostrzeliwuje bank. To samo we wszystkich możliwych wersjach. Najwspanialszy przykład dla tych, którzy chcą atakować nową lewicę, którzy chcą powtarzać bzdury o majowych rewolucjonistach, przyjeżdżających wspaniałymi samochodami po to, żeby — dłońmi w rękawiczkach — wyrwać kamień z bruku. A przecież Engels też był bogaty, Engels też był bogaty!

To przychodzi z ulicy.

Dziwny hałas na ulicy, słyszy go, ten hałas wzbiera, słychać śpiew, wygląda przez okno, śpiewają Międzynarodówkę, widzi ich, grupa z niezgrabnie, pospiesznie namalowanym transparentem, z dwoma portretami: szczupła, blada twarz, obramowana czarną brodą, wszyscy znają tę twarz; i krzyk. Skandują. Już słychać słowa. NOUS SOMMES TOUS PABLO ESTRAVADOS! Co jeszcze? POMŚCIĆ ESTRAVADOSA!

Co się stało?

Cofa się pospiesznie w głąb pokoju, włącza radio, wahając się przez chwilę, czy nie lepiej wybiec na ulicę, wbrew własnej nieśmiałości, wbrew własnemu charakterowi; ale radio już się odezwało, pada to samo nazwisko: Estravados nie żyje! Nagły płomień ogarniający gardło, od wewnątrz; i zaraz potem chłód. Estravados nie żyje; widzisz ten obraz: sala wypełniona oklaskami od miękkiej, czerwonej podłogi, od miękkich, czerwonych foteli po upstrzony światłami sufit, ten człowiek, mający salę za sobą, wchodzący na podium, i w chwili, gdy się na nim znalazł (jego wzniesiona twarz, czarna broda, blask oczu, plik kartek w dłoni; tym razem wbrew zwyczajom miał ze sobą notatki do przemówienia, przemówienie było zbyt ważne, jego precyzja zbyt potrzebna) — strzał, zza kulis, strzał z odległości dwóch metrów, prosty strzał, którego najgorszy osioł nie mógłby spartolić; Estravados nie żyje!

 

 

2

 

A potem niechaj Bóg króla Edwarda

Do swojej chwały powoła, a mnie

Ten świat zostawi, bym się nim pobawił!

Huczą mu te słowa w uszach, nie wiadomo czemu; od tej chwili sam już nie wie, sam nie umie przewidzieć, co za chwilę zrobi: równie dobrze mógłby chwycić pistolet i strzelić sobie w usta, jak zbiec na ulicę, do tłumu, tego tłumu, którego — on, gotów w każdej chwili umrzeć za innych, pod warunkiem, że nigdy się z tymi innymi nie zetknie osobiście — tak nienawidzi; i sam jest zaskoczony widząc, jak jego drżące ze zdenerwowania palce podnoszą słuchawkę telefonu, jak wykręcają numer... A więc to było w nim najgłębiej, to właśnie, w chwili największego wstrząsu, jaki przeżył?

— Estravados nie żyje — mówi do białej słuchawki. — Czy zabezpieczono jego pokój w hotelu? Obojętne, to trzeba sprawdzić! Weź ze sobą Alberta. Macie wolną rękę. W razie potrzeby włamać się. Przeszukajcie wszystko. Każdy skrawek papieru jest ważny. Wszystko, na czym jest choćby jedno słowo napisane jego ręką! Zdjęcia. Książki, jeśli są tam jakieś. W razie trudności nie targujcie się, dawajcie, ile żądają. Błyskawicznie!

I następny numer.

— Nie wiesz, co zrobiono z ciałem? Czy jest możliwe, że zatrzymano jakieś papiery przed zabraniem zwłok? To trzeba sprawdzić, zajmij się tym. Zabezpieczyć nasze prawa do każde go świstka papieru, znalezionego przy Estravadosie. Jego ostatnia mowa, ta, której nie wygłosił: co się z nią stało? Beznadziejne? Nic nie jest beznadziejne, do diabła! Szukaj.

Trzeci telefon.

— Muszę mieć natychmiast adres wdowy po Estravadosie. Jeżeli to możliwe, telefon. Wiem, że ją rzucił! Była jakaś córka, prawda? To bardzo pilne. Aha, jeszcze jedno: to dość głupio brzmi, ale musimy się zorientować, co będzie z pogrzebem; trzeba go w końcu gdzieś pochować, prawda? A przecież był tu nielegalnie... Oczywiście, oczywiście, ale z czysto formalnego punktu widzenia... Jak najprędzej.

Wymawiając ostatnie słowa, dostrzega w drzwiach Minou, która cofa się natychmiast; zdążył się jednak skurczyć, schylić pod jej spojrzeniem, garb przygniótł go nagle, jakby ważył tonę. Tak było zawsze!

Estravados nie żyje.

Przytomnieje.

— Czy możesz mnie umówić z tą Irlandką, Marthą Doherty? Ona mnie zna; wszystko jedno, o której, byle dzisiaj. Najlepiej dzisiaj. Postaraj się.

Co jeszcze?

Później. Później, kiedy się dowie, jak sprawy stoją.

Papiery Estravadosa! Czy uda się zdobyć jego papiery? Na samą myśl o tym czuje rozpaczliwą miękkość w nogach, z całej siły opiera się o stół, oddychając głęboko, jak w ekstazie. Gdyby te papiery trafiły do niego — wszystkie, wszystkie! — znaczyłoby to niemal, że Estravadosa zabito dla niego. Na jego benefis. Po to, aby mu go złożyć w ręce — pośmiertnie, bezbronnego... Całą jego duszę! A jeżeli jest za późno...

Jeżeli jest za późno, jeżeli ktoś wydarł mu już te papiery, odbierze je. Wydostanie jakoś. Choćby niektóre: pod resztę będzie mógł podstawić falsyfikaty. To by skomplikowało sprawy, tak, skomplikowało, ale niemożliwym nazywamy przecież po prostu to, czego nie możemy osiągnąć natychmiast, to, co zajmie trochę więcej czasu...

A jeżeli po Estravadosie nie zostały żadne papiery?

Dlaczego miał to mieć przy sobie, co za nonsens: wierzyć każdej plotce! Wszyscy wiedzieli, że prowadzi dziennik: i co z tego? Kim są ci „wszyscy”? Dziennik Estravadosa! Nie istnieje albo już go porwano, już ktoś położył na nim łapę, nigdy go nie odnajdziesz; tak, tak właśnie trzeba myśleć. Nie szalej. Wkrótce się dowiesz. Nie można się tak przejmować. Za godzinę się to wyjaśni, za godzinę, może dwie; uspokój się. Uspokój się natychmiast.

Za późno zauważa, że jego ręka naciska już klamkę pokoju żony. Drzwi się nie otwierają, to normalne, to zrozumiałe, jak mógł tu w ogóle podejść, nie zdając sobie z tego sprawy? Drży całym ciałem. Słyszy kroki Minou pod drzwiami, stukanie jej obcasów. Tym razem nie myśli o niej, nie z jej powodu tak mu się tłucze serce, tym razem prawie o niej zapomniał; przytomnieje dopiero w chwili, kiedy ten głos z drugiej strony, przytłumiony drewnianą płytą, która ich dzieli, ten głos, wystraszony i arogancki jednocześnie, pyta:

— Czego chcesz?

Na chwilę — odpowiada, opierając się ciężko o framugę i ze zdumieniem w każdym ze słów dostrzegając — dopiero teraz! — drżenie. — Otwórz, chcę z tobą porozmawiać.

Zaraz.

Obrót klucza w zamku. Na moment zapomina o Estravadosie. Zapomina o wszystkim, fizycznie, najzewnętrzniej przygięty — on, i bez tego garbaty! — pod tym nowym ciężarem. Wiecznym. Patrzy na nią, stojącą w progu, jak zwykle czujnie napiętą, drobną, jasnowłosą, z dziecinną, jeszcze zbyt okrągłą twarzyczką szesnastolatki. Znowu ta mieszanina wyzwania i popłochu w jej spojrzeniu, w nerwowym ruchu, którym pozwala mu wreszcie wejść do pokoju. I zarys jej pośladków, obciśniętych błękitnymi dżinsami, kiedy, wyprzedzając go, idzie w stronę tapczanu; i ściągnięcie łopatek, prostujące plecy pod trykotową bluzką; i potrząśnięcie krótkimi, jasnymi, puszystymi włosami, kiedy siada; i natychmiast sięgnięcie po papierosa, suchy trzask zapalniczki, nerwowe wydmuchnięcie dymu — pali od niedawna i nie nauczyła się jeszcze zaciągać... Przygląda się jej ze ściśniętym gardłem, z tym dławieniem w gardle, którego nie może opanować. Ale ona z papierosem poczuła się od razu pewniejsza.

— Czego chcesz?

Zanim zdążył się opanować... Nie pomyślał nawet o tym, co robi, nie wie, jak się to stało: nagle czuje pod policzkiem, pod dłońmi jej uda, opięte niebieskim, nagrzanym od ciała materiałem; zdaje sobie sprawę, że klęczy przed nią, ale jak do tego doszło, kiedy? — i dopiero jej opór, zesztywnienie, próba podniesienia się, odepchnięcie jego głowy przywraca mu przytomność.

— Oszalałeś? Co ci się stało? Przestań!

Jest śmieszny. W jej oczach jest tylko śmieszny — i obrzydliwy, nie zapominajmy o tym, nie wiadomo zresztą, co gorsze. Obrzydliwy. Budzący odrazę. Odpychający. Jak w szmirowatym filmie. Gorzej: jak w komiksie. Czterdziestoletni garbus, który na piątą z kolei żonę wziął sobie szesnastoletnią uczennicę; chociaż tyle może mieć za swoje pieniądze! Jak gdyby nie wiedział, jak się to skończy. Wiedział, od pierwszej chwili. Minou.

Podnosi się zatem, ciężko, niezgrabnie. Nie patrzy na nią. Przysuwa fotel, siada. O czym właściwie chciał z nią porozmawiać?

Słyszałaś o Estravadosie?

Że go zabili? Tak.

Oczywiście; dlaczego miałoby ją to obchodzić? Dziecko Marksa i coca-coli! Nie: w jej wypadku coca-cola zdobyła się na samozapłodnienie: dziecko coca-coli, Marks nie miał w jej poczęciu żadnego udziału. Idiotyczny slogan. Jak to było w tym wierszu, w wierszu chłopaka, który popełnił samobójstwo, w tym wierszu, wokół którego narobiono tyle hałasu jak wokół manifestu pokolenia? Sznurowata bzdura!

 

Rock'n roiłem się modlę, nad gazetą szlocham, Ślub Marksa z coca-colą sprawił, że istnieję. Podobny do milionów, straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będę czymś więcej niż prochem.

 

O czym chciał z nią rozmawiać?

Stukanie do drzwi przesądza sprawę. Telefon. Natychmiast sprężony i pełen napięcia zrywa się z miejsca, żeby odejść; i dopiero wtedy zauważa, że Minou płacze. I jeszcze coś dostrzega, coś, co leżało na stoliku, wstydliwie odsunięte, ukryte za lampą: numer „Paris Match”, otwarty na wielkim zdjęciu Estravadosa. Nie ma jednak czasu zastanowić się nad tym, telefon jest ważniejszy: i garbus, nie zwlekając ani chwili dłużej, prawie wybiega z pokoju. Zdążył jeszcze usłyszeć pospieszne, jakby goniące go kroki — i zgrzyt klucza, obracającego się w zamku.

Kilka kieszonkowych notatników, zapisanych drobnym, pochyłym pismem. Kilka pokreślonych maszynopisów, pisanych na cienkiej przebitce, ze wstawkami i uzupełnieniami na marginesach. Kilka książek: „Dziecięca choroba lewicowości” Lenina, „Książę” Machiavellego, tomik wierszy Aragona, kryminał Agathy Christie. Brulion w miękkiej okładce, pełen wyciągów z książek, z uwagami na marginesach. To znaleziono w pokoju, tylko to. Jest w jego rękach. Należy do niego. To wszystko jest jego własnością!

Nie zdąży tego przejrzeć, nie teraz, najważniejsze, że już to ma, pospiesznie przerzuca tylko notesy: tak, to jest dziennik Estravadosa albo przynajmniej coś w rodzaju dziennika, o to właśnie chodzi...

„Nie czuję wstrętu do własnego ciała” — czyta. — „Raczej zmęczenie nim. Zmęczenie tą jego słabością, tą podatnością na ból...”

„Przynajmniej niektórzy ludzie powinni być z jednej bryły, przynajmniej niektórzy powinni być zawsze wierni jednemu powołaniu; udaję takiego człowieka, ale nim nie jestem”.

Więc tak czuł? Więc był właśnie taki?

To wzruszenie. Wzruszenie. Nagłe łzy stają mu w oczach. Nie żyje. Ten, który to pisał, nie żyje. Najwspanialszy człowiek epoki nie żyje.

Ach, co to ma do rzeczy, epoka! Ważne jest tylko to, co czuje w tej chwili on, Jerome Laventure: ten ból, ból nie pozwalający się opanować, rozłupujący głowę, szarpiący ciało...

„Jeżeli przeżyję ten dzień — myśli Jerome Laventure — jeżeli zdołam go przeżyć do końca, będę bohaterem!”

Kochał tego człowieka.

Kołysze się lekko nad stołem, zarzuconym rękopisami i książkami, ściskając czoło dłońmi, przez tę jedną chwilę nie próbując hamować ani tłumić cierpienia, koncentrując je raczej, uciskiem na skronie zbijając je w jednym miejscu, zogromniając tak, żeby nie było nic więcej, nic prócz tej udręki... Kochał tego człowieka, jego jednego na świecie, tego człowieka, ucieleśniającego wszystko, czym on pragnąłby być, a nie jest; wszystko, czym powinna być ludzkość, a nie jest; tego człowieka, każącego nam wstydzić się, że jesteśmy sobą, tylko sobą... Cierpienie jest tak wielkie, że zabiłoby chyba, gdyby miało trwać dłużej, gdyby trwało choć sekundę poza ten moment, w którym drżący, ze zmarszczoną, postarzałą twarzą, Jerome Laventure opuszcza rękę i cofa się o krok, żeby następnie zgarnąć to, co leży na stole — trofea! — i, przycisnąwszy do piersi, unieść powoli do kasy pancernej.

Dopiero chowając do kieszeni klucz przekręcony w jej drzwiach uświadamia sobie — z dreszczem, od którego krótkie włoski na karku unoszą się. zdrętwiałe — że Estravados nie zginął sam z siebie, że miał mordercę.

 

 

4

 

— Nie potrafię na to odpowiedzieć — tłumaczy Martha Doherty, zaciskając i otwierając dłonie, zapłakana, blada, brzydka, półprzytomna. — Nie potrafię, nie potrafię...

— Nie chcesz, żeby został pomszczony?

— Ależ...

Po raz piętnasty, co najmniej od początku rozmowy ociera oczy wierzchem dłoni, próbując się uspokoić.

— Ależ ja nawet nie wiem, skąd padł strzał!

— Nie mógł paść z sali, prawda? Został trafiony z przodu, później będą protokoły sekcji, ale tyle przynajmniej wiadomo. To była estrada, tak? Rodzaj estrady. I strzelano zza kulis. Wchodziło się z prawej strony, a strzał padł z lewej. — Jerome Laventure w ostatniej chwili powstrzymuje się od uderzenia pięścią w stół. — Banda idiotów! Że też wam nie przyszło do głowy, żeby natychmiast ścigać, żeby zamknąć wyjścia, żeby nie wypuścić!

  Przecież budynek był strzeżony. Sala była strzeżona. Ja myślę, że to musiał być ktoś z obstawy. Ja...

  Co takiego?

  Sądzę, że oni i tak się ujawnią, ci jego mordercy. Że sami się ujawnią. To mord polityczny, prawda? No, więc jedno z dwojga... albo to będzie druga sprawa Ben Barki, albo druga sprawa Guevary. A w tym drugim wypadku...

  To beznadziejne.

Tak, to beznadziejne. Tak właśnie czuje w tej chwili. Daj spokój zemście. Najlepszą zemstą byłoby... byłoby, gdyby Kongres odbył się do końca. Gdyby stało się to, czego Estravados pragnął bardziej niż życia, tysiąckrotnie bardziej niż życia... Ale czegóż on pragnął? Uczynić z siły moralnej siłę polityczną! Absurd!

A zatem, żeby kontynuować jego dzieło, należałoby mieć warunek podstawowy: siłę moralną. My jej nie mamy. On jeden... Ale taki człowiek zdarza się raz na stulecie. Do XXI wieku mamy spokój z przebudową świata i z przebudową człowieka!

Jedyny człowiek, którego wyższość nad sobą... jeżeli nawet ja uznałem jego wyższość nad sobą, jeżeli nawet ja przyznałem, że jestem przy nim zerem, ja, ten kłębek megalomanii...

— Martha.

— Tak?

Sam nie wie, czego od niej chce, może chodzi tylko o to, że ją zna, wydawał jej książkę, tylko ich czworo znał, Estravadosa, małego Mickey, ją, i tego trockistę, Krivitzky’ego, tylko ich z całego Kongresu... Do kogo miałby się zwrócić?

— Co chcesz teraz zrobić? — pyta najgłupiej w świecie. Ale jej to pytanie nie dziwi.

Nie damy rady — odpowiada. Trzęsącymi się palcami sięga po papierosa, pierwszego papierosa, odkąd się to stało. — Nie — powtarza, potrząsając niepotrzebnie głową — my nie damy rady, nikt z nas...

O czym myślisz?

Nowa Międzynarodówka, superkadrowa na początek... i już tu się gubimy, nawet nie doszliśmy do tego, jak to widział Pablo, czy miała być kadrowa, czy masowa, nie doszliśmy do tego... nowa Międzynarodówka... Miała wchłonąć Czwartą, tak? On może by tego dokonał, nikt inny. To wszystko było tak... wyjątkowe. Musiało mieć wyjątkowego wodza! To była jedyna możliwość. Nikt inny nie ma tego autorytetu... nawet jeśli pominiemy zdolności, sa mego autorytetu! Bo on jeden na to zasługiwał, to sprawiedliwe. My...

— Tak?

— Czym my jesteśmy? Banda skrybów i krzykaczy wiecowych! Umiemy rzucić cocktailem Mołotowa w gmach związków zawodowych, zrobić powielacz z wyżymaczki do bielizny, podpalić czołg, napisać książkę o nowych siłach rewolucyjnych... Ani myśleć, ani działać. Jesteśmy niczym. Poglądy polityczne, oparte na tym, że się nienawidzi Stalina albo monogamii... A jednak on w nas wierzył!

Krzyknęła to prawie i przycisnęła ręce do twarzy, ukrywając ją przed nim, też niezrozumiale, niepojęcie wstrząśniętym...

— On w nas wierzył — powtarza Martha po chwili. — Właśnie w nas. W tym coś jest, to musi coś znaczyć. Szukał nas. Wybrał. Na nas chciał się oprzeć. Wierzył we mnie, rozumiesz to? Kiedy napisał do mnie po raz pierwszy, przed rokiem... kiedy doszedł do wniosku, że mogę być jedną z tych, którzy zorganizują Kongres, którzy poprowadzą to wszystko... Zastanawiam się nad tym. Nie mogę zrozumieć. Nie jestem Różą Luksemburg, na litość boską! Do tej pory ciągle szłam po omacku. A inni? Ci ludzie, którzy też otrzymali wtedy listy, z którymi nawiązał kontakt, razem z którymi organizował kongres? Pamiętasz: pytaliśmy, kto za nim stoi, prawie wszyscy zadają sobie to pytanie, ciągle. Jakie państwo. Jaka siła. Czyim był człowiekiem: Moskwy, Pekinu, Hawany? Mnie samej trudno w to uwierzyć. Bo jeżeli to prawda, że był tylko sobą, nie agentem jakiegoś państwa, jeżeli naprawdę... ale przecież w to nikt nie wierzy, w to nie można uwierzyć!

— A jeśli tak było?

— Jeśli tak było? To znaczy, że miał rację. Że siła moralna może stać się siłą polityczną. Ale jeżeli nawet my nie możemy do końca w to uwierzyć...

 

 

5

 

Zapiski Estravadosa w jego zielonym notesie, niedokończone, urwane; zapiski na luźnych kartkach, wsuniętych między inne, pozbawione daty, ale niewątpliwie odnoszące się do czwartku, tak, do ostatniego czwartku jego życia: niemal jak zapis ze stenogramu! Laventure znajdzie je wieczorem, wyjmie z kasy pancernej, a ponieważ te właśnie, luźne kartki wypadną na podłogę, podniesie je i przeczyta... ale co mu to da? W gruncie rzeczy te stroniczki nie dadzą mu niczego.

— Na czym polega problem? — pyta ta Irlandka, Martha Doherty; widzę ją, siedzącą prawie naprzeciwko mnie przy stole, pokrytym zielonym suknem... tym nieśmiertelnym zielonym suknem! — My wszyscy jesteśmy... jesteśmy ludźmi luźnymi, ludźmi z marginesu. Nie reprezentujemy niczego poza sobą! Polityka ma w naszych czasach żelazną strukturę, prawda?... rządy, partie rządzące, partie uznane, biurokracja od dna aż do szczytu, forma tego wszystkiego, znamy treść, a nie znamy formy.

To trochę niejasne.

Mam na myśli — upiera się Martha Doherty — że jesteśmy jednostkami, tak na to trzeba patrzeć; jednostkami bez żadnej organizacji.

Toteż właśnie dlatego usiłujemy się zjednoczyć!

Oczywiście — na policzkach Marthy pojawiły się czerwone plamy — ale przecież nie o to mi chodzi! Towarzysz Estravados jest tu jedynym człowiekiem z doświadczeniem politycznym, jedynym, który znajdował się w aparacie władzy, w aparacie państwowym i partyjnym, był... jest dowódcą partyzantki. A my? Najbardziej doświadczeni umieją posługiwać się krótkofalówką i powielaczem. Spójrzcie na partie, z którymi konkurujemy! Co my potrafimy? Zwołać wiec studencki. Namalować plakat, wygłosić przemówienie, napisać artykuł, przygotować cały numer gazety, napisać książkę, zrobić program polityczny, przygotować parę butelek cocktailu Mołotowa, zasmarować mury hasłami, to wszystko! Załóżmy, że całe miasto jest obojętne politycznie, że panuje w nim kompletna stagnacja, i że jeden jedyny człowiek zacznie obchodzić mieszkania i wsuwać pod drzwi ulotki przepisane na maszynie, rzuci gdzieś butelkę z cocktailem Mołotowa i wyśle do zagranicznej agencji prasowej oświadczenie w imieniu organizacji, która jakoby tego dokonała... to już jest coś, to już rusza wszystko, prawda?

To bardzo słuszne, ale nie rozumiemy...

Chodzi mi o to, kto w gruncie rzeczy finansuje nasz kongres — kończy Martha z determinacją.

Ja też — odzywa się jakiś Francuz (dlaczego go nie znam? dlaczego nie wiem, kim jest?) — ja też chciałbym się tego dowiedzieć.

Towarzyszka Doherty sama zbierała przecież pieniądze na kongres zjednoczeniowy! Tak czy nie? Odbyło się szereg wieców, szereg zebrań, podczas których towarzyszka Doherty... i większość z nas prowadziła takie zbiórki, prawda?

Nie było tego dużo.

Nie było dużo? Sam Laventure dał milion starych...

Skończcie z tymi starymi frankami!

A przecież jakie są nasze koszty? Wynajęcie tej sali, prawda? Trochę reklamy. Delegaci przybyli na własny koszt. Okazuje się, że wszystko jest proste.

Chwileczkę. W gruncie rzeczy kongres zorganizował jeden człowiek. Pablo Estravados. Apel Estravadosa do przywódców skrajnej lewicy, listy Estravadosa do tych przywódców, memorandum Estravadosa, przesłane na konferencję w Algierze, list Estravadosa do kierownictwa IV Międzynarodówki, i tak dalej, i tak dalej. Estravados wydawał polecenia zza kulis, a my, wybrani przez niego, utworzyliśmy — zgodnie z jego radą — komitet przygotowawczy...

Wybraliśmy miejsce, załatwiliśmy salę...

Rozesłaliśmy zaproszenia, według listy...

Według listy roboczej Estravadosa, przez nas przedyskutowanej i uzupełnionej...

Zbieraliśmy fundusz drogą składek, założyliśmy specjalne konto bankowe... Numer po daliśmy w płatnych ogłoszeniach w gazetach paru krajów...

Zjawili się tu różni ludzie, ale o to właśnie chodzi... najłatwiej oczywiście było takim, jak przedstawiciele IV Międzynarodówki... zorganizowanym, z zapleczem... najtrudniej jednostkom, które z tych czy innych powodów zdobyły sobie prestiż polityczny poza...

Wielu nie zdołało przyjechać.

Ale każdy, w kim można widzieć potencjalnego przywódcę...

To przecież brzmi jak powieść kryminalna! „Dziesięciu Murzynków”! Ci ludzie, którzy przybywają na wyspę, nie wiadomo przez kogo wezwani...

My wiemy.

Ale kto stoi za towarzyszem Estravadosem? Moskwa? Pekin? Hawana? Takich rzeczy nie robi się w próżni! Na luzie! Kto chciał tego kongresu? Komu na nim zależy? Kto finansuje...

Na Boga, wiecie, kto finansuje!

Więc nie wierzycie, że można zrobić coś, za czym nie stoi żadna potęga? Że siła moralna może zmienić się w siłę polityczną? Kto stał za ludźmi, którzy zrobili Wielką Rewolucję Francuską? Kto?

Wtedy ruszył się lud.

To, co zrobił lud 14 lipca, to były zamieszki, zwykłe zamieszki, co roku są dziesiątki podobnych wydarzeń. Problem polegał na tym, że przedtem utworzyło się Zgromadzenie Narodowe.

Nie można w naszych czasach cofać się do przykładu rewolucji francuskiej... czy październikowej! To, co się dzieje, dzieje się w innym kontekście, wymaga innych metod, innych teorii... Wy, z tymi waszymi przykładami! Za chwilę cofniecie się do Chrystusa!

Dopiero wtedy się wmieszałem; dopiero wtedy zabrałem głos. Sądziłem, że to najodpowiedniejszy moment; myliłem się, być może.

— Uważacie cofnięcie się do Chrystusa za aż taki absurd?

Ten zgiełk, niemal ryk, który mi odpowiedział! A przecież nie działo się to na posiedzeniu plenarnym. W tym drugim wypadku może nie zdołałbym się wybronić.

Zrozumieli moją myśl fałszywie, zanim ją wypowiedziałem; zrozumieli ją zgodnie ze schematem.

Oczekiwałem współdziałania. Apodyktycznie, jak zawsze. A kiedy go nie spotkałem, za— krzyczałem ich, zagłuszyłem, przytłoczyłem serią zdań zbyt skrótowych (widzę to teraz) i niemogących do wszystkich przemówić: o rozumowaniu per analogiam jako podstawowej właściwości umysłu ludzkiego, i podstawowej nie bez powodu; o Nowym Testamencie jako jednym z podręczników rewolucji; jeżeli mamy się porządnie uczyć demagogii i kierowania masami, prawideł rządzących odczuciami mas, cofajmy się do Chrystusa; jeżeli chcemy poznać problem władzy, nie wolno nam pominąć Machiavella; niczego nie dowiemy się o frakcjach i sojuszach, nie studiując dogłębnie i rewolucji francuskiej, i październikowej; z kolei, aby poznać błędy rozumowania per analogiam, straszliwe ryzyko, które się z nim łączy, trzeba porządnie się zagłębić w historię i teorię Trzeciej Rzeszy... i tak dalej, i tak dalej. Władza tradycyjnie sprawowana jest przez amatorów; opór przeciw władzy także jest z reguły dziełem amatorów. Wielkość marksizmu polegała na zniesieniu tej amatorszczyzny, wielkość leninizmu także; ale — czy nie pamiętacie Clausewitza? nie wolno o tym zapominać! — każda broń wywołuje antybroń, rodzi ją samym swym istnieniem... Czym jest rewolucja? Przypomnijcie sobie Lewisa Carrolla i jego „Through the looking-glass”! Może gdzie indziej stać, to pozostawać w tym samym miejscu. Tutaj, żeby utrzymać się w tym samym miejscu — żeby utrzymać kruchą równowagę władzy i opozycji — trzeba biec tak szybko, jak tylko się potrafi. Zęby ruszyć naprzód, trzeba biec dwukrotnie szybciej.

Parę osób obruszyło się na przykład Lewisa Carrolla; zdaje się, że w głowach tych szczeniaków wystarczająco mocno zakorzeniło się przekonanie, iż hańbą jest czytanie czegoś, co uchodzi za książkę dla dzieci; przekonanie niedouczków! Parę okrzyków protestu zerwało się także po moim przykładzie. „Demagogia!” Czułem się jak belfer, usiłujący opanować klasę. Ohydne, poniżające uczucie. I poczucie bezsilności, narastające. Ten kretyński idealizm, przedtem. Pablo Estravados trenuje elitę rewolucji!

Krzyknąłem coś, uciszając ich. Cytowałem Kamilka Desmoulins i jego zdanie — tak trafne — o tym, że władcy nie mają czasu na czytanie, kształcenie się, chwytanie analogii, na to wszystko, bez czego nie można porządnie rządzić; „Vieux Cordelier” gazeta Kamilka, jako skrótowy kurs historii i polityki dla aktualnej władzy! Ale czy opozycja nie znajduje się w identycznej sytuacji? Legalna, mocna, a więc zbiurokratyzowana do szpiku kości, symetryczne odbicie tego, z czym walczy! Przypomnijcie sobie konflikt przed zakładami Renault w 1968, podczas waszego Maja! FPK, krytykującą lewaków za brak sekretarek, telefonów służbowych, lokali partyjnych i aparatczyków: jak można brać się do polityki bez tego wszystkiego? A przecież upierałem się przy moim żądaniu od działacza lewicy — od przywódcy — maximum: poświęcenia każdej chwili swego czasu i życia, samodzielnego zdobycia wykształcenia, jakiego nie daje ukończenie pięciu wydziałów uniwersytetu, kontynuacji tego kształcenia codziennie, do śmierci, rezygnacji z rodziny, z życia osobistego w mieszczańskim rozumieniu tego słowa... kto może być do tego zdolny? Niektórzy, tak. Ludzie, dla których to wszystko nie jest poświęceniem, lecz pokusą. Działalność, o której mówię, wymaga odpowiednich cech charakteru, nie wyrzeczeń; ludzi, dla których wiec jest po prostu stokroć większą atrakcją niż dancing, celibat — niż rodzina lub burzliwe życie erotyczne, nauka niż rozrywka, bohaterska śmierć niż kilkadziesiąt lat nijakiego życia... ludzie tacy istnieją, choć oczywiście w mniejszości: chodzi o to, by im umożliwić życie, do którego są powołani, wspólną działalność zamiast rozpaczliwej wegetacji wyklętych przez otoczenie dziwaków. Kryterium charakterologiczne? Tak, także i to. Nie rywalizować z biurokracją! Polityka klasztorem? Tak. Kościołem walczącym? Tak. Przestańcie bać się słów! Wyjdźcie ze ślepego zaułka, do którego wpędzili was przeciwnicy! Jeżeli chcecie wiedzieć, czym przyciągać kadry przywódcze ruchu, przypomnijcie sobie ogłoszenie Shackletona, mające ściągnąć ochotników do wyprawy na Biegun Południowy! Zdanie Shawa o cechach propagandysty! Zrozumcie jedno: musimy być inni, żeby zwyciężyć. Anachroniczni, sentymentalni, odcinający się od panującego trendu, osobiście — nieskazitelni; to właśnie jedna z podstaw naszego zwycięstwa, zrozumcie to wreszcie!

Czy ich przekonałem? Za szybko mówiłem, zbyt skrótowo. Wcale mnie nie zrozumieli. Zarzuty, że żądam nadmiernych, nonsensownych wyrzeczeń, zamiast postarać się o skuteczność walki: ten wieczny kult pragmatyzmu! Czyja żądałem wyrzeczeń? Polityka jest powołaniem, nie — zawodem jak każdy inny, jeżeli tu tego nie rozumieją, kto zrozumie?

Potem się uspokoiłem: gratulacje tych, którym to trafiło do przekonania, w pełni, ich podziękowania. Ale to wszystko wymaga wysiłku, strasznego wysiłku. Nieustannej czujności. Każdy ruch, opierający się na podobnych podstawach, upadał — jak dotąd. Rozumując per analogiam, możemy chyba jednak dojść w końcu do eliminacji przyczyn klęski?”

Niżej dopisek:

„Ogłoszenie Shackletona w londyńskiej gazecie, w 1900, uznane za jedną ze stu najskuteczniejszych reklam świata. Przyciągnęło tłumy. Treść: «Poszukiwani ochotnicy do niebezpiecznej podróży. Niskie wynagrodzenie, ostry mróz, długie miesiące całkowitej ciemności, stałe niebezpieczeństwo, wątpliwy pomyślny powrót. Sława i chwała w wypadku sukcesu — Ernest Shackleton».

Fakt, że zgłosiły się tłumy! O tym trzeba pamiętać”.

 

 

6

 

Trzaśniecie drzwiczek samochodu. Czarny Mercedes zostaje na parkingu, a garbus wzdryga się najpierw pod czyimś obojętnym spojrzeniem, aby po chwili wbiec prawie do poczekalni lotniska. Przyjechał w samą porę, przez głośniki zapowiadają właśnie lądowanie tego samolotu. Czy nikt go nie rozpoznał? Musi tu czekać do końca kontroli celnej; co będzie, jeżeli ktoś go rozpozna, jeżeli się domyśli? To nie jest aż tak ważne, jak rękopisy Estravadosa (zamknięte teraz bezpiecznie w kasie pancernej), ale jednak ważne. Czy przyleciały? Upewniał się przecież, telefonował trzykrotnie; nie mogły nie przylecieć!

Nikt nie załatwiłby tego tak szybko, jak on.

Stoi tuż przy wejściu. To chyba one: kobieta z dziewczynką, obie w czerni; to na pewno one! Zadaje jednak pytanie: „Senora Estravados?”, a po skinięciu głową — potwierdzającym — odbiera czym prędzej ich bagaże, raptem jedną walizkę, prowadzi w stronę parkingu, mówiąc coś pospiesznie, żeby zatuszować wrażenie, które (czuje to!) musi wywierać; szofer otwiera przed nimi drzwiczki samochodu, wsiadają; dopiero teraz może się im przyjrzeć.

Więc to ona! Nie wiedział właściwie, jak może wyglądać, nie umiał jej sobie wyobrazić; jak zresztą mogła wyglądać, ta żona, którą opuścił? Nie spodziewał się, że jest blondynką. I ta twarz, okrągła, uparta, trochę chłopska, te jasne oczy, bardzo jasne... nie potrafi jej określić. W dalszym ciągu nie potrafi. Jest pospolita. A czego właściwie oczekiwał? Pospolita, wiejska. Silna, zdrowa, dobra, na pewno. I na pewno płakała. Dużo płakała. Powieki ma opuchnięte i nawisie, pod oczami sińce. To czarne palto musi być bardzo stare, zapewne wyciągnęła je z jakiegoś kufra, nie mogła przecież nie włożyć żałoby! To mu się nie podoba. Jak gdyby sprofanowano jego bożyszcze. O co chodzi, Estravados po prostu wdał się w romans z ładną, miłą, dobrą blondynką, a gdy zaszła w ciążę, ożenił się z nią; cóż w tym nadzwyczajnego? Odszedł od niej w końcu, kiedy nie mogła i nie chciała go zrozumieć; czego ma się po niej spodziewać, po tej porzuconej żonie? Porzucona żona znów zaczyna płakać, przy pierwszym pytaniu, słabo zresztą zna francuski, gorzej od Conchity, ty odpowiedz, Conchita. Dopiero wtedy Laventure patrzy na małą.

Ta nie ma nic z matki. Aż unosi brwi ze zdumienia. Że też nie zwrócił na to wcześniej uwagi! Dwunastoletnia trawka, cienka, długa, smagła. Ciemne włosy, odgarnięte z czoła i spięte surowo dwiema spinkami. Gniewne usta, niechętne spojrzenie spod długich rzęs i gęstych, wysoko zarysowanych brwi. I co za oczy! Oczy Estravadosa; ten sam kolor, orzechowo-zielony, ten sam kształt, blask, spojrzenie: jaka podobna!

Odpowiada na jakieś jego pytanie, niechętnie. Dobrze, poczeka. Później. Wolałby zresztą zobaczyć ją samą, bez matki. Porozmawiać z nią, samą.

Udaje mu się to po południu, kiedy ta kobieta — Maria — położyła się spać w przeznaczonym dla niej pokoju. Minou ją zgorszyła, zauważył to, dziewczyna niewiele w końcu starsza od Conchity — żoną garbusa, starszego od jej ojca! Samo to zgorszenie jest miarą jej drobnomieszczaństwa. Jak mógł, jak mógł Pablo ożenić się z podobną kobietą?

Ciekaw jest tylko tej małej. Udało mu się zatrzymać ją na chwilę, gdy matka poszła spać.

— Conchita — mówi wprost — co wiesz o swoim ojcu?

Patrzy na niego wzrokiem, który mógłby uznać za dowód tępoty; nie odpowiada.

— Wiesz, dlaczego zginął?

Włączył swój mały magnetofon: wspomnienia córki Estravadosa o ojcu, wspomnienia żony Estravadosa o mężu, to wszystko jest tematem, na pewno. Ale mała nadal nie odpowiada; usiłuje nawet wymknąć się z pokoju, a gdy chwytają za rękę, wybucha płaczem. I wtedy nagle — któż by się tego spodziewał? — z cichym skrzypnięciem otwierają się uchylone drzwi, wchodzi Minou, taka, jakiej nie widział nigdy. Obejmuje małą, i wyprowadzają, bez słowa. Ta szesnastolatka stała się nagle do śmieszności, do obrzydliwości macierzyńska!

Nie porusza się. Nie idzie za nimi.

 

 

7

 

Siedzą ciągle w barze. Niektórzy nie ruszali się stąd od wielu godzin. Ktoś usnął w kącie, z głową opartą na rękach. Ktoś, pochylony nad szklanką, patrzy tępo na ścianę.

Raymond Krivitzky, który zajrzał tu przypadkowo, w pierwszym odruchu cofa się o krok: ten pijany motłoch! A jednak nie jest to tylko pijany motłoch; i po chwili wahania noga trockisty przestępuje próg.

Barman — z czerwonymi obwódkami zmęczenia wokół oczu (pracuje dzisiaj przez 24 godziny, jak co drugi dzień zresztą, nie ma w tym nic nadzwyczajnego) — pospiesznie demonstruje przed nim zestaw butelek na półkach. Raymond Krivitzky zamawia gin z tonikiem i siada na wolnym stołku, rozglądając się dokoła — jeszcze nieufnie, jeszcze napięty i pełen silniejszego od niego wstrętu do tej klasycznej stypy, jaką widzi oto przed sobą.

Nie warto już mówić im, że powinni być na sali obrad. Raczej — że powinni wedrzeć się na salę obrad, zamkniętą chytrze i natychmiast przez policję (jak kiedyś Sala Gry w Piłkę), że powinni podjąć Kongres w tym właśnie miejscu, w którym został on przerwany. To się już nie uda. Przeklęta banda!

Każdy, kto próbowałby teraz objąć po Estravadosie przewodnictwo Kongresu, zostałby ośmieszony tak właśnie, jak został ośmieszony Raymond Krivitzky. Tak samo, jak najbardziej szmatława prasa, tak i ci oto dzielni działacze lewicy zobaczą w tym tylko dowód chorobliwej i żałosnej ambicji, nie — pragnienia, aby utrzymać, ocalić coś ważniejszego i od Estravadosa, i od nich wszystkich. Nie warto strzępić sobie języka.

Jego próba poprowadzenia obrad spotkała się z kpinami! Z kpinami większości, w każdym razie. Niektórzy już wyjechali!

Wyjechali!

— No i jak, wodzu? — pyta czyjś kpiący głos, i młody brodacz w czarnej, komisarskiej kurtce opiera się połową ciężaru na jego ramieniu (druga połowa znalazła oparcie w ramieniu sąsiada), wysyłając huragan przesyconego spirytusem oddechu prosto w jego twarz. Wystarczy go odepchnąć, żeby się przewrócił. I Raymond Krivitzky robi to: jednym silnym pchnięciem odtrąca pochylony nad nim ciężar prosto na podłogę baru. Rozlega się głośny stuk, niewyraźne, psie warknięcie — a tuż potem koledzy brodacza zrywają się ze swoich miejsc, na niepewnych nogach zdążają w kierunku, z którego padł cios... Tego tylko brakowało, tylko tego jednego! Wiadomości w jutrzejszej prasie, iż Kongres po śmierci swego przywódcy ujawnił prawdziwe oblicze: ot, choćby ta wczorajsza chuligańska, pijacka bijatyka w barze hotelowym, spowodowana rywalizacją o zwolnione przez zabitego miejsce... Już błysnęły flesze; fotoreporterzy pochylają się nad powalonym brodaczem, fotografują też jego, ściskającego szklankę ginu z tonikiem tak mocno, że szklanka pęka, szkło rani palce, a płyn chlusta na kolana... Miał rację, nie trzeba było tu przychodzić.

Nie trzeba było w ogóle przychodzić na świat.

 

 

8

 

Minou objęła tę małą. Posadziła ją na tapczanie.

— Napijesz się coli?

— A co to jest?

Po raz pierwszy się odezwała, to sukces. Ale żeby nie znać coca-coli! Co za dzikuska! Nie, ona sobie kpi; ale dlaczego?

Minou przygląda jej się z rosnącym zdumieniem. Jak ubrana! Och, może to kwestia żałoby, ale nawet jeśli... jak można było włożyć na dziewczynkę spódnicę tej długości! A ten stary sweterek, zapięty z przodu aż po szyję, źle ufarbowany na czarno; a te brązowe półbuty? Żadna, żadna dwunastolatka, którą Minou znała kiedykolwiek, nie włożyłaby takich butów.

Gdzie wy właściwie mieszkacie z matką?

Nie wiem. W mieszkaniu.

W jakim mieszkaniu? Własnym? Wynajętym?

Dziewczynka patrzy na nią, jakby nigdy nie słyszała tych słów. W końcu przypomina sobie zapewne coś, co słyszała od matki. — Wynajętym.

Ładne jest? Jakie macie meble?

Teraz już nie mamy mebli. Zabrali.

Kto zabrał?

Komornik.

Opuszcza głowę. Zdaje się, że znów z trudem powstrzymuje się od płaczu. O Jezu, dlaczego tak ją dręczę?

I podaje jej wyciągniętą z szafkowej lodówki colę.

Skąd tak dobrze znasz francuski?

Dobrze?

Bardzo dobrze! Skąd? Gdzie się uczyłaś?

Sama.

Usta Minou otwierają się szeroko. Co za debilka z tej małej!

No, ale na jakim kursie? U kogo?

Sama, w domu.

Z jakiego podręcznika? Znałaś dużo Francuzów? Kto był twoim nauczycielem?

Nikt. I bez podręcznika. Słuchałam francuskiego radia, co wieczór. Czytałam gazety. Uczyłam się piosenek. Mama miała trochę francuskich książek, więc je czytałam. I...

No, ale jak mogłaś czytać książki, jeśli nie znałaś języka? I jak mogłaś cokolwiek zrozumieć, jeśli nie byłaś na żadnym kursie, i nie miałaś nauczycieli, i nawet podręczników...

Tak po prostu.

Minou nie może tego pojąć. Musi powiedzieć o tym mężowi, to jakieś hochsztaplerstwo. Dał się nabrać. Dwunastolatka! „Tak po prostu”, bez planu, bez pomocy, chaotycznie, na chybił trafił, nauczyła się obcego języka tak, żeby móc nim swobodnie mówić? Co za bzdura, to niemożliwe. Ma akcent, jasne, ale słaby. To oszustwo, podstawili mu kogoś. Córka Estravadosa, wychowana w biedzie gdzieś w Ameryce Łacińskiej... niemożliwe!

— Żal ci ojca?

Paskudne pytanie. Ale musi ją wybadać, tę małą. A mała zdecydowanie potrząsa głową.

— Nie.

Dlaczego?

To świnia... on skrzywdził mamę.

Ale wiesz, co on zrobił? Słuchaj, tu wszyscy... wszyscy szaleją za Estravadosem, ludzie go uwielbiali, wszyscy!

— Widać nie wszyscy, jeśli ktoś go zabił.

Ta ironia, po raz pierwszy. Zbyt dorosła. I ta nienawiść w oczach małej... musi być naprawdę jego córką, inaczej nie mogłaby go aż tak nienawidzić! Minou jest zdumiona, zgorszona; aż się cofnęła.

Nienawidzisz go?

Pewnie.

Ale, słuchaj — jąka się Minou, naprawdę zgorszona i niedowierzająca jednocześnie — on nie żyje! Zabili go!

No i bardzo dobrze.

Minou patrzy na nią w milczeniu. Żałuje, że wyrwała ją z rąk garbusa, żałuje, że czuła dla niej litość, żałuje, że sama — niby tak współczująca — zadawała jej jednak przygotowane przez garbusa pytania. Tyle że on chciał nagrywać odpowiedzi; miał rację, przynajmniej czemuś by to służyło!

Co za potwór. Chudy, dwunastoletni potwór o złych oczach, o zaciętej twarzy. Oczywiście, każdy by to zrozumiał, gdyby nie chodziło o Estravadosa. Porzucił jej matkę i ją samą: dzieci nienawidzą w takich sytuacjach własnych ojców, trudno się nawet dziwić. Ale kto to zrobił! I dlaczego to zrobił! Przecież nie dla innej kobiety tylko dla świata, dla... jak się to nazywa?... o! dla sprawiedliwości społecznej. Żył jak święty, wszyscy chłopcy z odrobiną charakteru starali się go naśladować, tłumy go opłakują, uciśnieni całego świata, a jakże, opłakują go, Minou jest tego pewna; i tylko jego dziecko cieszy się, że go zabito, uważa to za słuszną karę, ohyda!

— Gdybym wiedziała, kto to zrobił — mówi jeszcze Conchita, prowokacyjnie, triumfalnie, w pełni świadoma, że ją zaszokowała— posłałabym mordercy kwiaty.

 

9

 

— Przyszedł Michael Bernard.

— Ach, on!

I garbus wstaje na powitanie Michaela Bernarda.

Mały, szczupły blondynek, chuchro. Czarna, komisarska kurtka, w którą się ubrał, pasowałaby może do kogoś barczystego, na nim wygląda śmiesznie.

W sprawie twojej książki? Pomyślałem już o tym. Teraz może być na nią popyt. Na jutro zrobią opaski: „Uczestnik Kongresu mówi o Estravadosie i jego walce”, co o tym myślisz?

Ach, książka! Jakie to ma teraz znaczenie?

Michael Bernard — to imię było pomysłem jego matki, Angielki (córki lorda, jakże inaczej?) — jest roztrzęsiony, to widać: ręce mu drżą, mięśnie nabrzmiewają na policzkach.

— Domyślasz się, kto to mógł zrobić?

Jasne, o czym myśli: nikt dzisiaj nie myśli o niczym innym. Laventure milczy.

Moim zdaniem, mordercy sami się ujawnią. W ciągu najbliższych dni.

Ujawnią? Ktoś zwoła konferencję prasową i oznajmi: „Ja go zabiłem”?

Jeżeli to zrobiła jakaś organizacja — upiera się Michael — przyzna się do tego najdalej jutro. Wyśle list, zatelefonuje do agencji prasowej...

To może być bluff. Przechwałki.

— Może. Ale jeśli nikt tego nie zrobi — sprawa będzie jasna. Aparat władzy.

— I co wtedy?

— Wtedy? — Ta skóra, drgająca na uwydatnionych nagle szczękach Michaela; garbus przygląda się jej, zafascynowany. — Wtedy trzeba będzie wystąpić przeciw aparatowi władzy.

  Terror?

— A widzisz inną możliwość? Inną możliwość bycia w porządku?

Garbus bębni palcami o biurko. Szczęki Michaela, tego paniczyka, uwypukliły się jeszcze bardziej, skóra na nich aż zsiniała.

— I co teraz zrobisz? — Pyta Michael głosem rozhisteryzowanego dziecka; zaraz wybuchnie płaczem. — Wydasz mnie, co?

— Skądże, ja ci pomogę.

 

 

10

 

Na pierwszej stronie notesu Estravadosa dwuwiersz, powtórzony po wielokroć, napisany prosto i ukośnie, i z boku; jest także na okładce i na wewnętrznej stronie okładki, i w środku. Fragment wiersza Carla Sandburga: jakże by on pasował na motto tych zapisków, gdyby wydano je po latach, kiedy pojawia się już, rozpycha się łokciami, kopniakami odtrąca wszystko, co nianie jest, nostalgia! Ale nie jest „po latach”, to ciągle teraźniejszość, puls jeszcze bije, a lusterko przytknięte do warg świata pokrywa się parą, ten świat żyje, wszystko żyje, dyszy, to nie jest historia, nie dla nas. Lusterko, zbliżone do ust Estravadosa, zamgli się i dzisiaj, i za rok, i — może! — za dwa lata, dopiero potem, to przyjdzie dopiero potem... Więc skąd się to wzięło, co to ma znaczyć?

The buffaloes are gone.

And those who saw buffaloes are gone.

Jak requiem! Jak napis na grobie!

Nie ma już bizonów. Nie ma nawet tych, co widzieli bizony.

Ależ to nadejdzie kiedyś! Kiedyś! Lusterko jest wciąż zaparowane, lusterko jest wciąż wilgotne!

The buffaloes are gone...

To — może. Zabili go. Mógł to przewidzieć. Mógł się tego spodziewać. Ale pamięć, pamięć, nasza pamięć... Nigdy nie zapomnimy!

And those who saw buffaloes are gone.

Tego nikt się nie spodziewa. W to nikt nie wierzy.

Jerome Laventure siedzi przy swoim miniaturowym xeroxie i kopiuje, po pięć razy, każdą stronę zapisków: trzeba je zabezpieczyć. Im prędzej, tym lepiej. Pięć kopii, u pięciu zaufanych ludzi. Nie: cztery u ludzi, a jedna w sejfie bankowym. Nigdy dość ostrożności.

The buffaloes are gone...

Zaraz z tym skończy. Zaraz przejdzie do tekstu. Przycisnąć guzik. Cichy trzask. Odłożyć kartki na stos, posegreguje później.

Podrywa się wściekle przy pukaniu do zamkniętych na klucz drzwi: czy nie uprzedzał, żeby mu nie przeszkadzano? Ale głos Minou uspokaja go natychmiast.

— Słuchaj, ona chce zobaczyć męża.

— Kto?

Otwiera drzwi, widzi Minou przed sobą, Minou wyprostowaną jak rekrut, niezdarną, wspaniałą: jak zawsze, wyciąga do niej ręce — jakikolwiek gest, byle jej dotknąć, położyć jej dłonie na ramionach, na plecach, przesiać włosy między palcami, cokolwiek — i jak zwykle ona odsuwa się, zniecierpliwiona.

No, przecież wdowa! Maria! Brała proszki, spała. Ale teraz się obudziła... i chce zobaczyć zwłoki.

Ach, tak. Oczywiście. Czy Legrand przyniósł papiery? Pełnomocnictwo dla mnie i tak dalej?

Przyniósł.

Dam jej to zaraz do podpisu. I jedziemy.

Do kostnicy?

A gdzie? Niech się ubierze. Muszę zatelefonować... i schować to wszystko. Zaraz przyjdę.

Ręka znów wyciągnięta w jej stronę opada; i rytmiczny ruch pośladków obciśniętych błękitem, oddalające się kroki; i płyta drzwi pociągnięta gniewnie ku sobie, zgrzyt klucza. Niech to diabli.

Papiery zostały schowane. Magnetofon przygotowany. Tarcza telefonu obróciła się tyle razy, ile powinna.

Głos komisarza brzmi dziwnie. Jest niepewny, powolny, dziurawy: między słowem a słowem otwiera się zapadnia, między słowem a słowem ten strzęp milczenia. Co mu się stało? Już wie, co się stało. Ale nie może uwierzyć.

Jak to zginęły?! — krzyczy w słuchawkę. — Jak to zginęły? Proszę zrozumieć, ja mam pełnomocnictwo wdowy, występuję legalnie, mam prawo wiedzieć, musimy...

Nic-na-to-nie-poradzę. Niech-pan-paktuje-z-terrorystami.

Jakimi terrorystami, na litość boską?!

Tymi, którzy wdarli się do kostnicy. I wykradli zwłoki.

To komisarz powiedział twardo, równo, bez dziur. I szczęknął odkładaną słuchawką.

— Co to wszystko znaczy?

W gruncie rzeczy spodziewał się czegoś podobnego. Jak wybrnęłyby władze z całej sprawy, gdyby to się nie stało? Co zrobiłyby z tym człowiekiem, bezpaństwowcem, o ile wiadomo, z tym człowiekiem, obecnym tu z fałszywymi papierami, z człowiekiem, którego formalnie nie było — i którego otaczało aż takie ubóstwienie? Kto zabrałby jego ciało, kto by je pochował, gdzie? Ile kłopotów! To krótkie zdanko: „Wykradziono zwłoki” rozwiązuje wszystkie problemy. Oczywiście, zwłoki nigdy nie zostaną odnalezione; oczywiście, nigdy nie odnajdzie się tropu owych „terrorystów”, którzy mieli tego dokonać: bo też oni nie istnieją! A zatem Michael miał rację? Niekoniecznie: to, że władze chcą się pozbyć kłopotu, nie znaczy wcale, że właśnie one ten kłopot sobie przedtem sprawiły... ależ skąd, tak, właśnie że znaczy! Co mogło się stać, gdyby Kongres trwał, w co mógł się przerodzić, jak wielkie mógł stanowić zagrożenie? Ale władze nie zapobiegły w porę zwołaniu Kongresu, a przecież mogły to zrobić! Nie przewidziały, co będzie? Nie przywiązywały do tego specjalnej wagi? A potem było już za późno, potem można było tylko uciąć całą aferę, usunąć główną osobę, usunąć nawet jej zwłoki? Zapewne. Ale mniejsza o to, teraz trzeba załatwić co innego, trzeba załatwić co innego.

 

11

 

Przycisnąć wieko walizki. Lewy zatrzask się psuje, nie zaskoczył od razu. Więc jeszcze raz. W porządku.

A teraz podejść do drzwi. Otworzyć je.

To Niemcy. Ci sami, którzy po haśle o Irlandii... ach, mniejsza o to. Skąd Estravados ich wytrzasnął?

Nie wszyscy. Było ich czworo; tu, pod drzwiami Krivitzky'ego stoi tylko dwoje. Chłopak i dziewczyna.

O, też wyjeżdżasz? — pyta chłopak, widząc za plecami Krivitzky'ego stojącą na podłodze walizkę. I zaraz tłumaczy:

My tylko na chwilę... parę słów, dobrze?

Niech wejdą. Ale mogliby się przedstawić. To śmieszne, że nie zdołali się nawet wszyscy poznać, a już się zawaliło, już się skończyło... Jak się nazywają? Kim są?

— Helmut — mówi chłopak, nie czekając, aż zapyta. — A to Ingrid. — I po chwili: — Frakcja Czerwonej Armii.

Ach, banda Baader-Meinhof! Raymond Krivitzky cofa się o pół kroku z wrażenia. Nigdy by nie przypuszczał...

W takim razie — zaczyna niezręcznie — musi was tu szukać Interpol, bo przecież...

A jakże, BKA dogadał się z Interpolem. Ale w końcu nie my jedni reprezentujemy tu guerillę.

Jednego z tych, którzy reprezentowali guerillę, już nie ma — dorzuca Ingrid.

Tak, Pabla... Czekaj, Ingrid, powiem mu krótko, nie mamy czasu. Przyszliśmy do ciebie, ponieważ... ponieważ starałeś się zapobiec rozbiciu Kongresu po śmierci Pabla... i dlatego, że wy, trockiści, byliście jedynymi, ogłaszającymi publiczne składki na rzecz guerilli, rozumiesz. Więc...

Nie rozumiem, o co wam chodzi.

O poparcie. Czy jesteście skłonni, zgodnie z linią Kongresu, udzielić nam poparcia?

To nie jest żadna „linia Kongresu”! — woła Krivitzky, czerwieniejąc. Linia Kongresu miała dopiero zostać ustalona, w wyniku dyskusji i... i...

Ale wstępny cel, z którym się wszyscy zgadzali, od którego uzależnili przybycie tutaj... ten wstępny cel, to była jedność. Tak?

Raymond Krivitzky cofa się jeszcze o krok. O czym oni mówią?

I po raz pierwszy ogarnia myślą całość Kongresu, sens Kongresu. Jak mógł do tej pory nie widzieć jego absurdalności? Pablo Estravados był szaleńcem! Szaleńcem! Nie było jeszcze na świecie takiego szaleńca!

Pomyśleć tylko o tych wszystkich grupach, o tych odłamach, odcieniach, o tych... Jak można było to zjednoczyć? Jak można było znaleźć dla tego wszystkiego „wspólną linię”? Dla Mao Spontex i Irlandzkiej Armii Republikańskiej, dla Manifesto i Czerwonych Brygad, dla Meteorologów i trockistów, i anarchistów, i ML-owców, dla niedobitków Maja i dla tych nowych, tych, którzy nie rzucają już sloganów, tylko bomby... Niemożliwe! Niemożliwe!

A przecież wszyscy się tu rzucili. Chyba wszyscy. Z entuzjazmem. Tacy byli gotowi — do kompromisu, do zjednoczenia. I to by się chyba udało. Gdyby nie śmierć Pabla. Gdyby to zrobił Pablo. Jak długo by trwało, to inna sprawa. Ale...

Patrzy na tych dwoje. Po dwadzieścia kilka lat, dżinsy, podkoszulki, on z wąsami i w ciemnych okularach — po raz pierwszy myśli o tym jak o charakteryzacji, banalne, głupie, wąsy i ciemne okulary, ależ to zwraca uwagę!, ona z rudymi lokami — czy to peruka? też by mu to nie przyszło do głowy tak samo z siebie, ale czy to peruka? Nie zna ich. Czy są na listach gończych? Ale on zna tylko trzy twarze z niemieckich listów gończych: Ulriki Meinhof, Andreasa Baadera, Gudrun Ensslin. Przywódców bandy. To nie oni, tego jest pewny. Więc może i te włosy nie są peruką, może okulary nie zostały włożone dla zakrycia oczu. Czort wie.

Co on w was widział? — pyta nagle, nieoczekiwanie dla siebie; dopiero po wypowiedzeniu tych słów sam je słyszy, rozumie, co powiedział. To wyszło z podświadomości. Najwidoczniej .

Kto? — pyta Helmut; ale od razu zrozumiał, o co chodzi; to jasne.

Estravados.

Helmut uśmiecha się — pogardliwie, chyba pogardliwie — i siada na poręczy fotela, na którym chwilę wcześniej, nieproszona, przycupnęła Ingrid.

Możemy odwrócić to pytanie, nie sądzisz? Ale po co?

Popierał wasze metody?

Jakie metody?

Zamachy, napady na banki...

... dla zdobycia funduszów na prowadzenie walki. Tak, popierał. Oczywiście! Tyle chyba wiadomo: popierał guerillę. Był głównym bojownikiem guerilli. Nie słyszałeś o tym?

Ale nie w Europie! Nie w krajach, w których są możliwości innej walki...

Tak sądzisz? Że są możliwości innej walki? I że Pablo uważał lewicową guerillę za zabawkę dobrą jedynie dla Murzynów w spódniczkach? Albo dla Indian? Tak sądzisz, Krivitzky? Dobry jesteś. Jaki był w takim razie, twoim zdaniem, cel Kongresu? Zwołanego w Europie, nie wśród chatek z liści?

I prowadzonego przez najsławniejszego guerillero świata, nie przez czarownika z tam— tamem? — dorzuca Ingrid, jeszcze bardziej drwiąco, jeżeli to możliwe.

W Europie można walczyć inaczej — upiera się Raymond Krivitzky, czerwieniejąc.

No, no? No, no, no?! Zdradź ten sekret! Jak można walczyć w Europie? Jak wy? Wydawać gazety, zwoływać wiece i rozrzucać ulotki? Ale, widzisz, skarbie nasz jedyny, u nas w Niemczech działalność trockistowska jest zakazana. Czy w ogóle działalność lewicowa. Nie źle byś za nią, mój idolu, oberwał. Gorzej; nie mógłbyś niczego zdziałać. Związaliby ci ręce!

Nie dyskutuj z nim — mówi Ingrid. — Tak można godzinami. Jeżeli ktoś tego nie chwyta... i to nie mieszczuch, działacz!

Ja z nim nie dyskutuję. Pytałem go, czy udzieli nam poparcia... i już widzę, że nie. Można to było przewidzieć. Idziemy, Ingrid.

Poczekajcie. — Raymond Krivitzky zatrzymuje ich, zmieszany, prawie bełkocząc. — Jesteście naszymi towarzyszami... jeżeli nawet nie zgadzamy się co do metod, jesteście naszymi towarzyszami, walczymy o to samo.

— Więc?

Będziemy was bronić przed prześladowaniami — kończy Krivitzky z determinacją. Helmut macha ręką i szczerzy zęby.

Ach, to! Humanitarnie i w imię najwyższych ideałów ludzkości? Piękne dzięki i za to. Chodź, Ingrid.

Nie zatrzymuje ich już. Nie wie, co jeszcze powiedzieć.

Ktokolwiek by tu przyszedł — z Mao Spontex czy z Pierwszej Linii, obojętne skąd, obojętne skąd — Raymond Krivitzky zachowałby się tak samo. Tyle wie. Nie ma jedności. Nie może być jedności. Wieża Babel. A przecież chodzi o to samo! Wszystkim nam chodzi o to samo!

Czy Pablo rzeczywiście próbowałby pchnąć ich wszystkich na drogę, którą idą ci dwoje? Na drogę guerilli? Bandy Baader-Meinhof? Czerwonych Brygad? Czy oni byli prawdziwymi, milczącymi bohaterami Kongresu? Ale to by mu się nie udało, to — nigdy! Wykluczone. Nie warto nawet o tym myśleć.

Więc czemu tu byli? Czemu tu są?

Siadając na swojej walizce, obejmując rękami kolana, Raymond Krivitzky zastanawia się. Nad własną naiwnością i nad rzeczywistym celem Kongresu. Ujmij to w paru zdaniach, człowieku! W paru zdaniach! Synteza.

Co ich wszystkich łączy? Że są „na lewicy”. Co to właściwie, u diabła, znaczy — „na lewicy”? Wszyscy wychodzą od marksizmu, tak czy inaczej. Chcą przebudowy społeczeństw. Zmiany sposobu własności środków produkcji, jasne, ale i mnóstwa rzeczy poza tym. Różnych rzeczy. Zmiany prawa. Zmiany kształtu państwa. Zmiany obyczajów. Zmiany wszystkiego, w czym się żyje! Dobrze.

Jaka jest sytuacja? Mamy za sobą parę lat kontestacji, która zaczyna przygasać. Goszyści są zmęczeni. W Stanach już następuje odwrót niedawnych lewaków od polityki. Pozwolili się zawrócić na drogę łagodną i akceptowaną. Małe kroki. Ochrona środowiska, obrona konsumenta, reformy. Tu także jest to bliskie. To — albo obojętność. W ruchu lewicy następuje polaryzacja. Czy nie tak widział to Pablo? Coraz bardziej obojętna większość. Coraz gwałtowniejsza mniejszość. Terroryści. Ci, co dokonują zamachów bombowych, strzelają, porywają, biorą sobie pieniądze z banków — bo tak chyba należałoby to określić, biorą sobie, prawo zakazujące tego jest dla nich bezprawiem. I co miało nastąpić? Gdyby doszło do zjednoczenia. Czy nie chodziło o to, żeby drogę guerilli uznać za słuszną? Za właściwą? Za jedyną? O to, żeby wszyscy poszli drogą tych tutaj, tych, którzy dopiero co wyszli z hotelowego pokoju, albo przynajmniej — żeby tę drogę i tych ludzi poparli? Żeby stali się dla nich bazą?

Ależ tak! Jak mogłeś być tak ślepy? Oczywiście, że o to!

W ostatnim możliwym momencie. Zjednoczenie było tylko środkiem, radykalizacja ruchu — celem. Ty ślepy durniu! Ty idioto!

Wiesz, kim był Pablo. Wiesz, co robił. To samo, co tych dwoje. To samo, co ci z listów gończych — Baader, Meinhof, Ensslin, Raspe, Meins! Bronił swojej linii. Szukał sojuszników. Zjednoczyć lewicę? Przede wszystkim — pchnąć lewicę w tamtym kierunku! Kazać jej walczyć, nie gadać! Nie zamierzał szukać linii kompromisowej, jak sobie naiwnie wyobrażali: kto za nic nie chciałby się przyłączyć, mógłby odejść. Ale reszta...

I oczekiwał, że oni to zrobią? Trockiści?

Czort wie, może by i zrobili. Może by i zrobili.

Za późno.

Teraz już nie ma sprawy.

 

 

12

 

— Mamo, uspokój się. Mamo, proszę cię. Przestań płakać!

Conchita przysiadła w wyrośniętej nocnej koszuli z wyblakłej flaneli na brzegu łóżka matki, ściska jej drgającą rękę, pełna współczucia i odrazy, ale odrazę ukrywa, odrazę tłumi: mamo, proszę cię! Błagam!

Maria płacze, z twarzą w zgniecionej, mokrej, słonej poduszce. Co ona wie? Co może wiedzieć? Dziecko!

— Mamo — mówi Conchita. — Przecież go nienawidziłaś. Zawsze mówiłaś, że go nienawidzisz. Więc jak możesz teraz... Za grosz logiki!

Maria unosi głowę, patrzy na córkę, spłakana, prawie gniewna.

Co ty o tym wiesz! Niczego nie rozumiesz. Kochałam go! Nie rozumiesz? Kochałam go!

Ale przecież on... przecież on postąpił...

Co z tego? I ta straszna rzecz, która się stała, ta potworność...

Że nie będzie pogrzebu?

Wydawało się, że matka ją uderzy. Aż się cofnęła, osłaniając twarz ręką, uchyliła. Ale Maria znów słabnie, znów płacze.

— Co oni mogli zrobić z jego biednym ciałem? — pyta. — Ci bandyci... ci... ci zboczeńcy! O Boże, co oni mogli z nim zrobić?

Conchita wolałaby się już nie odzywać. W tym, co mówi teraz matka, jest jakiś ból, który prawie rozumie, który prawie może sobie wyobrazić. Gorszący ból. Wstydzi się tego słuchać. Ciało. Sposób, w jaki matka wymawia to słowo: ciało. Jakby je czuła. Jakby go dotykała. Jakby w tej samej chwili, wszystko, czym było to ciało, wszystkie jego poruszenia... Nagie. Conchita widzi je przez chwilę: nagie ciało tego człowieka, żywe. Połączone z ciałem matki, jak na kolorowych fotografiach w tych szwedzkich pisemkach, które pokazywała jej Gloria. To okropne. Ohydne. Nie można o .tym myśleć, nie można na to patrzeć. Conchita aż zamyka oczy, zaciska powieki, z całej siły.

A wtedy słyszy jęk matki, inny.

Jak strasznie pobladła. Jest aż popielata. I przyciska rękę do serca, i coś się z nią dzieje, no, doigrała się! Ma skutki swojej histerii. Histerii z takiego powodu, co za głupota: sentymentalna gęś! Conchita zrywa się jednak, przerażona, i w koszuli, boso, wybiega z pokoju. Woła coś po hiszpańsku, z przyzwyczajenia, byle co — żeby tylko usłyszeli.

Wpada na Laventure'a. Garbus przytrzymuje ją, biegnie z nią do pokoju, spojrzawszy na Marię uspokaja — to nic — każe komuś do kogoś zadzwonić, każe służącej przynieść szklankę wody i jakieś krople, w ciągu paru minut przybiega zaspany lekarz, Maria dostaje zastrzyk, śpi. Śpi jak zabita. Tak mocno, że aż pochrapuje.

Conchita patrzy na nią przez uchylone drzwi i nie chce wchodzić do pokoju, nie chce wracać do swojego łóżka. Chciałaby... To bzdura, nie powie tego pierwsza. Stoi boso, w tej okropnej nocnej koszuli, której matka nie zdążyła ufarbować na czarno. Obok Laventure'a. Tej jego Minou nie ma, to dobrze. Pierwsze wzruszenie jej nagłym uściskiem, obroną, życzliwością szybko minęło. Nie lubi jej. Niczego się od niej nie dowie. Nie chce jej widzieć. Ale on...

Nie chcesz jeszcze spać? — pyta półgłosem Laventure.

Dobrze, że zapytał. Potrząsa głową.

To chodź, posiedzimy jeszcze trochę. Nie masz nocnych pantofli? Szlafroka?

Nie ma. Ma tylko te okropne półbuty, trudno je wkładać na bose nogi. A szlafrok? Szlafrok, w jej wieku? Co za niedopuszczalny luksus, co za zbytek!

— Dobrze, znajdę ci coś. Chodź.

Siedzi w głębokim fotelu w gabinecie Laventure'a w żółtym płaszczu kąpielowym Minou, w granatowych klapkach Minou na podeszwach z korka; Laventure postawił przed nią szklankę soku pomarańczowego. Patrzy na nią teraz wyczekująco zza swojego biurka. Chciałabyś mi coś powiedzieć? Ale nie pyta, nie odzywa się wcale. Czeka.

— Masz jakieś jego zdjęcia? — pyta wreszcie Conchita. — Estravadosa?

Nie mówi „ojca”. To głupie, sama czuje, że głupie. Idiotycznie jest wymawiać to nazwisko — jej własne nazwisko — w ten sposób. Głos jej się załamał, kiedy to robiła, zaczerwieniła się.

— Ależ tak — Laventure zrywa się ochoczo. — Tak, oczywiście. Chcesz zobaczyć jego ostatnie zdjęcia? Z Kongresu? Mam je tutaj. Patrz.

Podsunął jej wielką, brązową kopertę. Wysypuje te zdjęcia, lśniące, czarno— białe, ostre. Duże, prostokątne odbitki. Na papierze glace.

Nie widziałaś nigdy jego zdjęć? — pyta z niedowierzaniem.

Jedno. To, które było na plakatach. U nas też były te plakaty, rozlepiali je na ulicach. Te z czerwoną gwiazdą.

Ach, tak. Więc zobacz.

Patrzy. Szczupły mężczyzna z ciemnym zarostem, blady, o bardzo błyszczących oczach. W kurtce, w kraciastej koszuli, w czarnym swetrze. Siedzi przy zarzuconym dokumentami stole, podparty na ręku; przemawia; unosi zaciśniętą pieść; przegląda jakąś książkę; zapala papierosa. A tu — jaki nieoczekiwanie normalny! Je kanapkę. Trzyma kartonową szklaneczkę z jakimś napojem i je kanapkę, pogodny, odprężony, żywy. Jaki nieoczekiwanie żywy! Obok parę osób, gorzej widocznych: dwie odwrócone głowy, czyjeś plecy, czyjś profil. Nieważne.

Kiedy to było zrobione? — pyta Conchita.

To? Cztery dni temu.

A teraz go nie ma. Nigdy go nie będzie. Conchita patrzy długo na zdjęcie i czuje coś drapiącego, coś kolczastego jak nieobłupiony kasztan, czuje to w gardle: chciałaby z nim porozmawiać, z tym tutaj, z wesołym, podnieconym człowiekiem, jedzącym kanapkę. Jeszcze cztery dni temu mogłaby to zrobić. Mogłaby podejść, wejść w sam środek tej sceny i powiedzieć: „Cześć, jestem Conchita”. A potem... Teraz to niemożliwe. Już nigdy. Nie ma go. Nie ma nawet ciała. Ten straszny krzyk mamy: „Co oni zrobili z jego biednym ciałem!?” Rozumie go teraz. Ostrożnie odkłada zdjęcie na bok. Spróbuje je ukraść, jeżeli Laventure się odwróci. Ale jak? Wsunąć je pod koszulę? Co za bzdura, wypadnie. Więc jak? Zakraść się tu potem, kiedy go nie będzie?

— Chciałabyś mieć to zdjęcie? — pyta Laventure.

Prawie nie śmie przytaknąć. Patrzy na niego błagalnie.

Weź je. Dam ci zresztą wszystkie, potem. Mam inne odbitki.

Powinna podziękować, ale nie może. Garbus zresztą wcale na to nie czeka.

Co ty właściwie o nim wiesz, Conchita?

Teraz to pytanie pada w porę. Teraz jej nie przeraża.

Rozkłada ręce.

— Nic.

Zupełnie nic? Od kiedy wiesz, że jest twoim ojcem?

Och, od niedawna. Od kilku miesięcy. Przedtem...

Co ci mówiła mama?

Że ojciec nas nie kochał. Że nas oszukał, zostawił. Że jest w Europie. Myśmy się przenosiły, nie mieszkałyśmy długo na jednym miejscu. Ja słyszałam o nim... czasem. Pojawiały się te plakaty. Albo w gazetach, przez radio. Kiedyś zapytałam mamę, czy to on... ale mama powiedziała, że wielu ludzi ma te same nazwiska, że nazwiska się powtarzają. Że to nic nie znaczy, nazwisko. Więc nie wiedziałam.

Nie dawała ci listów?

Jakich listów?

Od niego. Pisał przecież do ciebie.

Pisał do mnie?

Laventure grzebie już w swoich szufladach.

— Masz. To są papiery, które dała mi twoja matka. Na przechowanie. Nie pozwoliłaby mi chyba... ale wszystko jedno. Nie mów jej, że ci to dałem. Tu jest list do ciebie, tylko jeden. Sprzed roku. Chcesz go wziąć?

Już wyciągnęła rękę. Bierze kopertę, ze znaczkami, stemplami, poplamioną, pomiętą, prawdziwą. I to rozstrzelone pismo, jego pismo. Przeczyta to potem.

— Więc co o nim wiesz? — pyta Laventure niecierpliwie. — Kim on właściwie był, co robił, o co mu chodziło? Wiesz coś o tym?

— No...

To głupie. Głupio się do tego przyznać.

Wiem, że to... że to był...

Powiedz wreszcie!

— Morderca. Tak mówili przez radio, pisali. Bandyta.

— O, Chryste!

Jest zniecierpliwiony, tylko tyle.

— I nie zdziwiło cię to, co tu zastałaś? To, że tylu ludzi czci... czci bandytę?

Zdziwiło. Ale... ale to bywa.

Co ty wiesz o polityce, Conchita?

Nieoczekiwanie się obruszyła.

Dużo! Wiem... wiem...

— No, co?

— Kapitalizm, socjalizm, monarchia, republika, demokracja parlamentarna, opozycja parlamentarna, pozaparlamentarna, faszyści, socjaldemokraci, socjaliści, komuniści, anarchiści, wszystko to wiem! Wojna zaborcza, obronna, prewencyjna, rewolucja, kontrrewolucja, reformy, coup d'etat, junta, areszt prewencyjny, cenzura, propaganda, agitacja, czystki, egzekucje, manifestacje, zamieszki, rozruchy...

Uniósł ręce z udanym przerażeniem.

Na Boga, ile ty znasz słów! Jesteś bystrą dziewczynką.

Nie jestem dzieckiem.

Wiesz — Laventure odchylił się w swoim fotelu, przymknął oczy, mówi teraz do siebie, nie do niej. — Przecież to nic nie znaczy. Żeby wiedzieć, co się za tym kryje... Znajomość polityki! To jak uświadomienie seksualne. Nie można przekazać tego, co najważniejsze. Nie sposób. Sama wiedza jest zawsze kaleka. Kaleka... jak ja. Dam ci przykład. Z uświadomieniem seksualnym właśnie.

Conchita patrzy na niego, czeka.

— Mam przyjaciół — mówi Laventure, ciągle nie otwierając oczu. — A ci przyjaciele mają piętnastoletnią córkę, dorodną dziewczynę, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, nogi po szyję, tupet, wesołość, wiesz. I wychowują ją w sposób bardzo... liberalny. Mówią z nią o wszystkim, zwłaszcza matka. Ojciec miewa różne awanturki, matka o wszystkim tym gada z córką, wścieka się przed nią, opowiada, żadnych tabu słownych, rozumiesz... ta dziewczyna zna kochanki ojca, wie o dawnych kochankach matki, sam uważałem, że to może przesada. .. bo tam nie ma naprawdę żadnych tabu. I pewnego dnia...

Przesunął ręką po łysiejącej głowie. Zdaje się, że gubi wątek.

— Rozmawialiśmy. Jej matka opowiadała o pewnym dość... dość frywolnym przyjęciu, na którym niedawno była. Opowiadała, że jakaś jej przyjaciółka zrobiła strip-tease i tańczyła na stole, że wszyscy się rozochocili, że nagle jeden z mężczyzn postanowił skoczyć do siebie do domu... mieszkał niedaleko... i przynieść jakieś „boskie porno”, żeby zabawa była jeszcze lepsza. „A jak zastukam do drzwi” — powiedział — „nie pytajcie, kto stuka, tylko czym stuka”.

— Co to znaczy? — pyta Conchita.

— Właśnie. W tym samym miejscu tamta dziewczyna powiedziała to samo. „Co to znaczy, mamo?” A matka odpowiedziała: „Kiedyś zrozumiesz”, i opowiadała dalej. I wtedy pomyślałem...

Nadal nie patrzy na Conchitę; tym lepiej.

— Pomyślałem... nie, uświadomiłem sobie... istnienie tej granicy. Między wiedzą pozorną, choćby największą, a rzeczywistością. To zdanko, oczywiste dla każdego, kto ma doświadczenie seksualne, dla każdej dziewczyny, która... a niepojęte dla niewinności, choćby najlepiej „uświadomionej”. Tam, gdzie między doświadczonymi wystarczy aluzja, ruch, znak, spojrzenie... Coś metafizycznego, w gruncie rzeczy. Granica. Po drugiej stronie granicy nie ma już luk, nie ma pustych punktów. Pełnia. To samo dotyczy polityki. Co oni o niej wiedzą, czytelnicy gazet? Ci, co głosują w wyborach? Czy nawet... Wiedzą tyle, ile ta piętnastoletnia dziewica o seksie. Nic. Widzisz, w polityce także... są dzieci i dorośli, prawiczki i dorośli. Tylko proporcje są inne. Większość to dzieci, większość to prawiczki. Wystarczy przekroczyć granicę... Gdybyś słyszała rozmowę dorosłych o polityce, gdybyś słyszała! Przeczytaj zapiski swojego ojca. Widzisz... większość ludzi, która je przeczyta... nawet inteligentnych, oblatanych, „upolitycznionych” ludzi... też nieraz zapyta:.”... czym stuka? Jak to? A co to właściwie znaczy?”

Teraz dopiero otworzył oczy, spojrzał na nią, niczego nie rozumiejącą.

— Dobrze — mówi. — Chcesz coś wiedzieć o swoim ojcu? Przeczytaj ten list, przeczytaj... Wstaje, podchodzi do wiszącego na ścianie obrazu, zdejmuje go, otwiera sejf, wyciąga

jedną z kartonowych teczek.

Przeczytaj to, nikt tego jeszcze nie zna, to notatki, które miał przy sobie, kiedy zginął. Obejrzyj zdjęcia. Przejrzyj sobie... Bierze z biurka parę książek. Kładzie je przed nią.

Przejrzyj to sobie. A potem porozmawiamy. Wszystko ci wyjaśnię... co tylko będę mógł. Dobrze?

Conchita kiwa głową i wstaje.

Wezmę to do pokoju. Mama śpi... zaraz to wszystko obejrzę.

A ty sama nie jesteś śpiąca? W porządku. Jutro pogadamy. Jutro... jutro jeszcze będę miał czas. I spróbuję ci pomóc. Żebyś sobie z tym jakoś poradziła. Wiesz. Ja...

Zająknął się, trudno mu to powiedzieć.

— Ja... kochałem twojego ojca. Chyba byłem jego przyjacielem... może to za wielkie słowo, przyjaźń to rzecz dwustronna, a ja nie wiem przecież, nie wiem, co on naprawdę myślał o mnie... ale... cóż, idź do siebie. Nie upuść tego. Skąd, możesz zachować ten szlafrok. Weź go sobie. I nie zdejmuj butów, dziecko, nie bądź idiotką! To twoje. Minou w ogóle tego nie używała. Wiesz, ja mam pieniądze. Mniej, niż jeszcze trzy miesiące temu, dużo mniej... ale od— kuję się. Mam pieniądze. A ty jesteś jego córką. Bierz, co chcesz. Na cokolwiek będziesz miała ochotę. I jeśli czegokolwiek potrzebujesz, powiedz mi tylko. Dobranoc.

 

 

13

 

Z DZIENNIKA ESTRAVADOSA

 

Jeleń ocierał o drzewo swoje obolałe poroże i wtedy właśnie zobaczyła go puma. Jej oczy. Jej zwrot w stronę ofiary. I coś nieuchwytnego, co kazało jeleniowi — staremu przewodnikowi stada — wyczuć niebezpieczeństwo. Jego spokój. Nie spojrzał za siebie. Można by przysiąc, że nie zauważył niczego! Nie odwracając łba odszedł spokojnie o parę kroków, tam, gdzie skały tworzyły ślepy zaułek; tu mógł się odwrócić. Nie zagrożony od tyłu i z boków zwraca się w stronę pumy, która dobiegła do niego, przysiadła na ziemi, bijąc ogonem, jej uniesiona warga dygoce; to jest piękne, ale jeleń walczy jeszcze piękniej, ma klasę. Najwyższą klasę! Jego spokój. Absolutny spokój, pod którym czuje się napięcie nie mające w sobie nic histerycznego, cienka stalowa struna, jest przewodnikiem stada, jest odpowiedzialny, i więcej jeszcze: walczy na śmierć i życie, i więcej jeszcze: ma klasę. Broni się, prawie nieruchomy, straszliwie czujny broni się przed przysiadającym do skoku, ryczącym z odsłoniętymi wściekle zębami, sprężonym napastnikiem. Tylko te ruchy wielkiego szermierza, tylko wyważone co do milimetra i co do ułamka sekundy pochylenia i uniesienia łba z nadstawionymi groźnie do parowania ciosów rogami... Nie można się bronić lepiej, nie można się bronić z większą godnością; atak jest niemożliwy, żadnego słabego miejsca, nie ma szans; tego przeciwnika nie można wyprowadzić z równowagi, nie można przestraszyć. Cudowna obrona; i nagle, w chwili, w której nikt by się tego nie spodziewał, kontratak. Nagły skok jelenia w stronę drapieżnika, uderzenie nastawionymi, pochylonymi nisko rogami, i dziki ryk pumy, odrzuconej, zepchniętej w zarośla, powalonej, podrywającej się nagle, by uciec. Jeszcze przez chwilę jeleń trwa z pochylonymi rogami, w pozycji obronnej; potem prostuje się i wolno, bez zdenerwowania powraca — zwycięzca! — do swego stada. To było piękne.

Rzadko widuje się taką walkę. Nigdy.

 

 

Przez okrągłe okienko widzę — w dole — pustynię lodową z chmur; do tej pory, jak dzieciak, siadam w samolocie, w pociągu, w autobusie przy oknie; i patrzę. Warkot. (Pierwsze skojarzenia: samolot to dla mnie pomysł Leonarda da Vinci — obsesja Prousta — symbol falliczny służący do przenoszenia się z Paryża do Londynu, według słownika surrealistów). Szklanka soku pomarańczowego. Nie pracuję: w podróży — w jakiejkolwiek podróży — męczy mnie nawet czytanie, to zresztą dobre; relaks. Poprawiam krawat; męczy mnie ten węzeł tuż pod brodą, jak pętla na kimś, kto urwał się z szubienicy, męczy mnie marynarka, męczą kanty u spodni, męczy nawet brak onuc; wyższa konieczność kazała maskować się takimi głupstwami, i tak źle, że nie zgoliłem brody, moje zdjęcia tak często, zbyt często ukazywały się w prasie, ale teraz, po raz pierwszy bez czapki z pięcioramienną gwiazdką, bez bluzy, bez... zresztą to ostatni odcinek podróży, ten jest bezpieczny, w innych miejscach samolotu siedzą Russ i Giacomo, strzelcy wyborowi, to śmieszne: zaczęli przywiązywać wielką wagę do mojej osoby, i to mnie wzrusza, ale czyja sam me przywiązuję do mej zbyt wielkiej wagi? Kongres; straszliwa waga tego kongresu; czy boję się jej? Raczej niepewność. Zawieszony w powietrzu.

Czterdziestka; to zmusza do decyzji. Już nie dość młody, żeby kierować oddziałem. Nie dość młody, żeby z febrą, dyzenterią, czerwonką wędrować przez dżunglę, tonąć w błocie, umierać z gorączki, moknąć, ociekać potem, wymykać się z okrążenia... Tak oto linia, przecinająca na pół moje życie, zbiegła się z inną linią: odnaleźć wreszcie użyteczność w czym innym, w czymś więcej. Zjednoczenie lewicy: nie może istnieć nic większego.

Pewien aktor, imitator piosenkarza, Franka Sinatry, opowiadał, że kiedy się topił, całe życie Sinatry stanęło mu przed oczami. A mnie, czy w takiej chwili stanęłoby przed oczami moje własne życie?

Nie określała go tylko polityka! To ładnie brzmi w apologetycznych biografiach: człowiek z jednej bryły, człowiek od urodzenia do śmierci wierny swemu powołaniu, już jako mały szczeniak rozgrywał bitwy swych ołowianych żołnierzyków według reguł Clausewitza, jako piętnastolatek odtrącał — ze zmarszczonymi surowo brwiami — propozycję jakiegokolwiek zajęcia nie związanego z polityką, nawet w wierszach Rimbauda widział tylko reakcję na politykę, i taki pozostał do śmierci... Sam lubię takich ludzi, lubię o nich czytać, a drażnią mnie ci, którzy nie są z jednej bryły, ci, w których życiu istniały jakieś przypadki, zbiegi okoliczności, namiętności rozbijające wszystko... a jednak sam należę do tych drugich. Chciałem zostać malarzem, i to będąc wyznawcą zasady l'art pour 1'art; chciałem zostać aktorem, reżyserem teatralnym, moimi bóstwami byli to Juliusz Cezar, to Piscator, to Einstein, to znów Chopin; od kultu siły przechodziłem do kultu słabości, nieraz stawiałem piękno ponad sprawiedliwością; czy o tym można mówić? Czy taki właśnie obraz samego siebie mam prawo przedstawić komukolwiek? Przynajmniej niektórzy ludzie powinni być z jednej bryły, przynajmniej niektórzy powinni być zawsze wierni jednemu powołaniu; udaję takiego człowieka, ale nim nie jestem.

Paryż 1952. Kim byłem wtedy, za kulisami teatrzyku, który dał tylko jedno przedstawienie, kim byłem w kostiumie Wierchowieńskiego z „Biesów”?

Plaża di Mayo. Wielki wiec na Plaża di Mayo.

I wizyta u astrologa, który mi wróżył.

I seans w burdelu, z popisową dawką zboczeń i perwersji; plułem potem z obrzydzenia, ale musiałem to przeżyć.

I nagła wiara w Boga.

Mniejsza o to!

Jesteśmy na miejscu.

Zdaje się, że już ktoś mnie rozpoznał. Garnitur, krawat, ciemne okulary nie wystarczają przy braku charakteryzacji; ale to bez znaczenia, i tak musiałbym się ujawnić, jesteśmy na miejscu. Czekają na nas przed lotniskiem. Ramon, tamtych nie znam. Jedziemy do hotelu.

Nie wolno mi zginąć przed rozpoczęciem Kongresu. Nie wolno mi zginąć wcześniej.

Pokój hotelowy. Łazienka z lustrem, z włochatym płaszczem kąpielowym, wiszącym na drzwiach, z prysznicem. Odkręcam kran i podsuwam ręce pod strumień ciepłej wody, z rozkoszą. Nie mogę się tym nacieszyć. Ciągle jeszcze nie mogę się tym nacieszyć. Czystość! Woda! O niczym tak nie marzyłem, z tym nieszczęsnym ciałem wciąż na nowo pokrywającym się egzemą, z tym ciałem, skręcającym się w płomieniach, jak o zanurzeniu się w wodzie — marzyłem o tym tam, gdzie często brakowało wody do picia, gdzie zdarzało się wysysać krople wilgoci z błota, pić własny, parujący mocz!

Wanna jest już pełna; zanurzam się w wodzie, odprężony, prawie szczęśliwy. To samo, co w samolocie, ale pełniejsze. Relaks.

W pewnej chwili wybucham śmiechem, który natychmiast, zawstydzony, tłumię: bo też istotnie, brakuje tu tylko jakiejś Corday! Tylko tego, dla dopełnienia obrazu!

Przed chwilą — rozbierając się — nie byłem w stanie poczekać na ulgę, jaką przyniesie woda (wiedziałem przecież, że przyniesie mi ulgę!), i rozdrapałem do krwi rozległe, swędzące strupy na powierzchni stóp. Zaczęło się to, kiedy miałem pół roku, tak mi potem powiedziano. Normalna rzecz, zwykła dziecięca pokrzywka! A potem — życie ograniczone do chwili ulgi między nawrotami płomieni, skóra wciąż na nowo okrywająca się purpurowymi, piekącymi bąblami, powoli zbierającymi się w strupy, rozdrapywanie tego, bandaże moczone w occie, nacieranie denaturatem, wieczna udręka. A z jakąż premedytacją powracała i rozkwitała ta moja hańba przed każdym spotkaniem z kobietą, na której mi zależało, jak wielką rolę odegrała w tym moim — och, względnym! — celibacie, otaczanym to szacunkiem, to kpinami... Aż wreszcie lekarze, nie umiejąc postawić diagnozy, podsumowali sprawę krótko: to nerwy. A zatem sam jestem winien, sam jestem odpowiedzialny. Dodajmy do tego newralgiczne bóle zębów, newralgiczne bóle głowy. Niemal nie było w moim życiu choroby, za którą — zdaniem lekarzy — sam nie byłem odpowiedzialny!

Dość tego.

Wkładam płaszcz kąpielowy, zapalam papierosa, wracam do pokoju... Już dobrze. Wszystko w porządku.

Nie czuję wstrętu do własnego ciała. Raczej zmęczenie nim. Zmęczenie tą jego słabością, tą podatnością na ból...

Teraz powinienem popracować. Przygotować się do pierwszego dnia kongresu. To już jutro. Tak niewiele zostało godzin. Wyjąłem nawet z walizki ten plik papierów, te notatki, rękopisy, maszynopisy; ale nie mogę jeszcze pracować. Nie teraz. To ta ulga fizyczna po gorącej kąpieli, po ustąpieniu płomieni — bo nie mogę już nazywać tego bólem, po prostu bólem, to za słabe słowo! Może zresztą za bardzo już odwykłem od takiej pracy. Czyny, fakty. Wszystko pędziło tak szybko. Czyny, fakty. Głód, rana, ból. Konieczność decyzji, bezustannych, najpraktyczniej szych, najbardziej dosłownych: teraz czy za piętnaście minut? W którym miejscu nastąpi połączenie oddziałów? Cofnąć się. Ruszyć naprzód. Podsumować. Skrytykować. Rozstrzelać. Pragnąłem takiego życia, nieustannego, wciąż odnawianego zwycięstwa nad własną słabością, potrzebowałem go. Gdybym był zdrowy i silny, być może pozwoliłbym się wtłoczyć w futeralik pokoju o ścianach wyłożonych książkami, w życie, do którego — z pozoru — byłem stworzony. To choroba ukształtowała mnie ostatecznie. Motor postępu!

Jeszcze trochę. Jeszcze trochę spokoju i ciszy. Niewiele tego miałem w życiu. Pokój hotelowy, lampa, ciemność zapadająca za oknami, miękki płaszcz kąpielowy na moim suchym już, wciąż jeszcze prawie nie odczuwającym bólu ciele, przyniesiona z łazienki szklanka, do której nalałem trochę koniaku, dym z kolejnego papierosa, cisza. Także i we mnie — cisza. Wytrwać tak przez chwilę. Jeszcze przez chwilę. Tak.

 

*

 

Sala jest jeszcze pusta; oglądamy ją, przechodzimy między rzędami czerwonych foteli...

Tel. 28-78-05.

The buffaloes are gone.

And those who saw bnffaloes are gone.

 

 

14

 

Conchita odkłada kartki, dołącza je do zdjęć, zawiązuje starannie tasiemki, zamykające plastikową teczkę.

Co to znaczy? Te dwie linijki po angielsku?

Czyj to był telefon? W jakim kraju, w jakim mieście?

Matka śpi; ciągle jeszcze śpi, bardzo mocno. Ale jest już rano. Trzeba zgasić lampę.

A zaraz potem, kiedy tylko zacznie się ruch w domu, kiedy zaczną wstawać... zaraz potem poprosić Laventure'a o gazety. Co pisano o tym kongresie? O co tu naprawdę chodziło? Nie, niech lepiej Laventure powie, o co chodziło: on to wie lepiej niż gazety. I ci ludzie, którzy brali w tym udział... czy są tu jeszcze? Czy można ich zobaczyć? Ci ludzie ze zdjęć. Ci ludzie z zapisków na pomieszanych, poplątanych, bez żadnej chronologii ułożonych kartkach.

Należałoby znać angielski! To hańba, nie znać angielskiego.

Co to takiego, „buffalo”? Jak w „Buffalo Bill! Ale o co chodzi?

 

 

15

 

— Widzisz? — pyta Michael Bernard. — Widzisz? Masz jeszcze wątpliwości?

Mały Mickey Bernard, jego młodość, czystość tej młodości! Laventure patrzy na niego niemal z zawiścią. Sądzi, że wyobraża sobie całą wzniosłość tego pragnienia zemsty, które odczuwa Mickey, ale czy to można sobie wyobrazić? Jeżeli się już od dawna, od tak dawna nie jest dwudziestolatkiem?

Widzę — odpowiada. — 1 przemyślałem to. Chyba masz rację.

Chyba!

A więc masz rację. Zamach jest dziełem władz.

Podtrzymujesz to, co mi obiecałeś?

Tak, podtrzymuję.

Posłuchaj — Michael przysuwa się bliżej i ścisza głos, zupełnie niepotrzebnie, ale to pasuje do sytuacji. — Musimy omówić szczegóły techniczne. I w związku z tym... Ty się orientujesz, kto był na Kongresie, prawda? Mówię o tych anonimowych. O ekstremistach. Wiesz, o tych, co to ponakładano ceny na ich głowy...

Ale o co ci chodzi, mały?

Celem Kongresu była radykalizacja Nowej Lewicy, prawda? Jej zjednoczenie jako środek, radykalizacja jako cel. Chociaż na początku mówiło się tylko o zjednoczeniu. I na tym, przez śmierć Pabla, się skończyło. Tak?

Laventure patrzy na niego. I potakuje w milczeniu.

Czy nie należałoby z nimi porozmawiać? I to jak najprędzej?

Z „ekstremistami”? Chcesz ich do tego wciągnąć?

Chcę zrobić wszystko, co można, żeby ocalić ideę Pabla. Wszystko! A gdybym nie mógł tego zrobić... zabiję się. Tak! Zrobię z siebie żywą torpedę. To tylko zwiększy skuteczność zamachu. Bo do czego mógłbym się jeszcze potem przydać?

Ty dzieciaku!

Jerome, skontaktuj mnie z nimi!

Ale z kim? Z tymi, których przywiózł Pablo? Tych znasz.

Wiesz, o czym mówię. Z europejskimi. Z Niemcami, Włochami.

Chodzi ci o pomoc techniczną? Czy o...

Sam jeszcze nie wiem. Ale jeśli tu jeszcze są...

Laventure sięga po telefon. Nakręca jeden numer, potem drugi, zadaje jakieś enigmatyczne pytania.

— To prawda — mówi Michael, niemal sam do siebie. — To, co mówili. Chociaż to brzmi tak idiotycznie, jak kpina! Że jest w tym wszystkim coś z „Dziesięciu Murzynko w”. Ten sekret, nawet dla tych, którzy brali udział. Kto, kogo i dlaczego... ściągnął tutaj. Kto jest kim. Nie uważasz?

— Cicho, Mickey.

Laventure odkłada słuchawkę.

— Niemcy jeszcze nie wyjechali. Są... są pod tym adresem. — Szybko zapisuje go na kartce, podaje. — Możesz ich tam zastać, ale pospiesz się. A Włosi będą u mnie jutro o dziesiątej.

Z Czerwonych Brygad?

Tak.

Ktoś ważny?

Owszem. Nie Curcio. Ale... ale będzie Rocco, wiesz, kto to Rocco, prawda? I Francisco, i Silvana.

A Niemcy? Ktoś z „twardego rdzenia”?

Są tu anonimowo, to wiesz. Używają tylko pseudonimów.

Mnie chyba powiesz.

Poznasz ich. Znasz ich przecież... choćby z listów gończych. Tylko, Mickey, ostrożnie. Mimo wszystko ostrożnie.

Jasne. Sytuacja się zmieniła, czyja tego nie wiem?

Michael Bernard już się podniósł, już zaciąga zamek błyskawiczny swojej komisarskiej kurtki, szczupły, jasny, drobny, z oczami pełnymi blasku, z tą twarzą bez cieni, entuzjastyczną, młodzieńczą; ach, czystość młodości, bezwzględność młodości, niewinność jej promiennego okrucieństwa!

— Chcę to zrobić przed niedzielą, Jerome. I jeśli mnie zgarną... Jerome!

— Nie powinni. Mam nadzieję...

Słuchaj... zostawię ci teksty do opublikowania. Na wypadek mojej śmierci. Weźmiesz je?

Oczywiście. Oczywiście, Mickey. Ale przecież zobaczymy się jutro... i pojutrze... I razem...

Ależ tak! Po prostu zaczynam to wszystko organizować, rozumiesz.

Ściskają sobie ręce. I Michael — mały Mickey, pamiętasz go jako dziecko! — szybko wybiega. Znów ożywiony. Znów — nareszcie — po raz pierwszy od chwili, w której rozległ się wystrzał, prawie pogodny. Wsunął ręce w kieszenie, uśmiecha się.

 

 

16

 

Umieją to robić. Do diabła, oni to umieją!

Jednym ciosem. Jednym pchnięciem. Drzwi wyskakują z futryny, i nie zdążyły jeszcze dotknąć podłogi, a pokój już wypełnił gaz, oczy przestają widzieć, gardło wypycha gwałtownie wchłonięte w ostatnim oddechu powietrze, tamci stoją w progu, w maskach przeciwgazowych, z pistoletami gotowymi do strzału, krzyczą. Helmut sięgnął jednak do kieszeni, ale nie zdążył już wyjąć ręki. Mają ich.

Michael Bernard, idący spiesznym, sprężystym krokiem od stacji metra, staje nagle jak wryty na widok mundurów otaczających hotel, budy policyjnej, kilku czarnych samochodów z uchylonymi czujnie drzwiczkami, a potem, w następnej chwili, na widok ruchu w drzwiach hotelu, zakłębiło się, błyska jakiś flesz — i wyciągają ich, prawie wynoszą, czworo ludzi, dwóch mężczyzn, dwie kobiety, widać czyjeś nogi w dżinsach i butach na gumowych podeszwach, nogi uniesione szybko, rozciągnięte przez policjantów niemal do granic możliwości; słychać czyjś krzyk, przenikliwy, ostry, przeszywający krzyk; potem czyjaś zakrwawiona twarz, z daleka, już znikła, „z bandy Baadera”, mówi ktoś wszechwiedzący, „z grupy Baadera”, poprawia go jakiś długowłosy chłopak, samochody ruszają, Michael Bernard patrzy na to uważnie, szeroko otwartymi oczami, a potem rzuca się biegiem do najbliższej kafejki, biegnąc wyciąga z kieszeni monety, rzuca je na kontuar, chwyta żeton — i szybko, jak najprędzej nakręca na tarczy telefonu numer Laventure'a.

 

 

17

 

Raymond Krivtzky oddaje walizkę na bagaż i wchodzi do poczekalni. Patrzy na zegarek. Za godzinę będzie już w Brukseli. Nie czuje ulgi. Sylvie je obiad u rodziców. Grzebie łyżką w talerzu zupy.

Wiecie co? — mówi. — Już zaczęły się aresztowania. Złapali Niemców, którzy brali udział w Kongresie, wywlekli ich z hotelu. I z miejsca — ekstradycja. Co wy na to?

I bardzo dobrze! — woła matka. — Bandyci! Niemcy zawsze mieli skłonność do bandytyzmu, naród zwyrodnialców. Dziecko, jedz tę zupę, wszyscy na ciebie czekają.

David Sinclair siedzi w samolocie. Ssie miętowe drażetki i przegląda ostatniego „Newsweeka”: piszą tu o Kongresie. Dali jego zdjęcie, marne.

Martha Doherty jeszcze raz nakręca numer Laventure'a. Znowu zajęty. Otwiera drzwi szafy, patrzy przez chwilę. Potem zdejmuje z wieszaka pierwszą sukienkę i zaczyna ją powoli, starannie składać.

Pociąg rusza z dworca.

Samolot zaczyna się toczyć po polu startowym.

Lewa stopa unosi się powoli, puszczając sprzęgło. Prawa naciska gaz. Ręka już czeka na dźwigni biegów, zaraz wrzuci dwójkę.

Profesor Wiener, bez marynarki, podniecony, z rozczochranymi włosami, słucha radia. Ostrożnie, o milimetry, przesuwa gałkę. Łapie kolejne stacje, kolejne głosy.

Rocco, Francisco i Silvana zbliżają się do wjazdu na autostradę. Teraz wszystko pójdzie szybciej. Jeszcze parę godzin...

A ja jednak uważam, że trzeba zadzwonić do Laventure'a — powtarza Silvana. — Mieliśmy być dzisiaj u niego.

Po tym, co stało się wczoraj? Po aresztowaniu tych z RAF?

Ja mówię tylko, że trzeba zadzwonić.

Zadzwonimy. Ale z takiego miejsca, żeby nie mogli się zorientować, którą drogą jedziemy.

Klucze od pokojów hotelowych padają na kontuary, taksówkarze otwierają bagażniki, trzask zamków od walizek, trzask zamykanych drzwi, trzask drzwiczek samochodowych, trzask zamków błyskawicznych, trzask odpadającego w pośpiechu guzika: gotowi? Czy wszyscy gotowi?

Odjeżdżają. Odchodzą.

Michael Bernard rozwija z papieru przyniesioną paczkę. W paczce jest bomba. Amatorska; ale wybuchnąć powinna.

Musi wybuchnąć!

 

 

18

 

— To niemożliwe — mówi Laventure głośno, sam do siebie, ściskając ze wszystkich sił kierownicę. — Ona musiała wybuchnąć. Musiała wybuchnąć!

Ludzie przebiegają obok, krzyczą. Tłum opanował jezdnię. Tam, pośrodku, był Michael. Z tą jasną, naiwną twarzą. Z tym spojrzeniem. Nie może zapomnieć jego ostatniego spojrzenia.

Już go tam nie ma.

Nie dotarł do samochodu, w którym czekał na niego Laventure, przechylony w prawo, z ręką na klamce, tak, żeby w porę otworzyć, żeby zdążyć, żeby ruszyć z miejsca natychmiast, gdy tylko Michael wsunie się do środka. Laventure ubezpieczający samotnego terrorystę, Laventure, który przekroczył barierę, przeszedł na drugą stronę, nieodwołalnie. Nie udało się. Tym razem się nie udało. Mają małego Mickey. A bomba nie wybuchła. Nie miała prawa nie wybuchnąć — Laventure powtarza to jeszcze raz, na głos, naiwnie — to była dobra bomba! Zna się na tym przecież. Ludzie, którzy mu pomogli, znają się jeszcze lepiej. O wiele lepiej. I nie oszukali go. Tego jest pewny. Nie oszukali. Więc co się stało?

Tym razem klęska. Ale tylko tym razem! Bo będzie następny. On tego tak nie zostawi. Nie wybaczy. Nie daruje. Będzie następny raz!

Wszedł na tę drogę. I nic go już z niej nie ściągnie.

Zemsta.

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich