eGNOSIS

Anna Bojarska zaczęła pisać w wieku 14 lat. Studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła w wieku 15 lat. Potem pracowała jako dziennikarka, a następnie oddała się wyłącznie pisaniu. Jest autorką powieści (Bóg pali cygara, Lakier, Ja, Agitka, Czego nauczył mnie August, List otwarty do królowej Wiktorii), książek eseistyczno-biograficznych (Biedny Oscar, Pięć śmierci), krytyczno-literackich (Madonna pekaesów), autobiografii (wespół z Marią Bojarską) Siostry B., sztuk teatralnych (Lekcja polskiego, reż. A. Wajda), oraz scenariuszy telewizyjnych.

Motto: „Żyć niebezpiecznie”, owocowało poszukiwaniem znajomości w różnych środowiskach, wejściem między niemieckich i francuskich terrorystów oraz polityków z pierwszych stron gazet. Doświadczyła też — między innymi — prób pozyskania jej przez wywiad NRD i PRL, kontaktowała się z ludźmi tworzącymi najnowszą historię. Jeden z przykładów to Regis Debray – współpracownik Che Guevary, inny — Klaus Croissant — adwokat grupy Baader-Meinhof, a w książce Czego nauczył mnie August, opisała postacie do złudzenia przypominające dwóch czołowych działaczy ruchu „Solidarności”, z których potem – dokładnie tak, jak postacie z książki (co może stanowić dowód pisarskiego profetyzmu) — jeden kandydował na urząd prezydenta, a drugi stał się szefem najpotężniejszego w kraju koncernu medialnego.

Bojarska jest jedną z najciekawszych i najbardziej kontrowersyjnych polskich pisarek współczesnych.

© by Anna Bojarska, Warszawa 1987.

Redakcja GNOSIS dziękuje Autorce za zgodę na zamieszczenie pełnego tekstu powieści na naszej stronie www.

Agitka cz. X
 

Anna Bojarska

 

 

 

CZĘŚĆ SIÓDMA

 

WALC

 

 

1

 

Sala jest prostokątna, mroczna, o ścianach pomalowanych na stalowy kolor, wypełniona rzędami tanich, kinowych krzeseł. Dopiero co pociąg wjeżdżał na szary, poranny dworzec, samolot lądował przy dźwiękach huczącej przez głośniki piosenki, agenci wysłuchiwali w kawiarniach i restauracjach ostatnich instrukcji, nie przestając obierać z ości pieczonych na ruszcie ryb, mieszać cukru w filiżance, kawałkiem irchy przecierać szkieł w zdjętych na chwilę okularach. Tu jest spokój.

Na salę wchodzi David Sinclair, szpakowaty, łysawy, z rękami w kieszeniach granatowego swetra. Rozgląda się. Młodzi Niemcy, ustawieni nerwowym szpalerem po obu stronach przejścia, zaczynają szeptać, trącając się łokciami. „Ależ nie” — tłumaczy prawie głośno jeden z nich — „to nie jest ten Włoch, to kto inny”. David Sinclair słyszy to i uśmiecha się jak męczennik. Ale oto zjawia się szczupła, ruda dziewczyna w narzuconym na ramiona czerwonym płaszczu — naprawdę dziewczyna, cztery lata temu wyglądała jak matrona, a teraz odmłod— niała, i to jak! — zjawia się i nikt już nie patrzy na Davida Sinclaira. Rude włosy przy czerwonym płaszczu powinny razić, ale nic podobnego, wcale nie rażą; zwisają, proste i gładkie, po obu stronach nagiej, nie umalowanej twarzy: jak dawniej, jak w czasach Wielkiej Legendy. Martha!

Kilkoro młodych Niemców wymawia półgłosem jej imię. Brodaty chłopak ośmiela się nawet, kiedy go mija, zawołać — ani to pora, ani miejsce na okrzyki — „Niech żyje Irlandia!”, a Martha Doherty— Jones z uśmiechem, rutynowym gestem gwiazdy wieców podnosi wysoko lewą rękę z dwoma palcami ułożonymi w kształt litery V. Dobry gest. Zrywają się oklaski, okrzyk brodacza zostaje podjęty przez wszystkich, narasta i unosi się jak fala, żeby powitać i unieść na swym grzbiecie grupę nowo wchodzących.

Nowo wchodzący zatrzymują się, przeczekują. Wreszcie zostają zauważeni. ESTRAVADOS! Ktoś robi zdjęcie i błysk flesza wydobywa jaskrawą jak na plakacie, jak na ekranie, twarz Estravadosa: tak wyglądałby w więzieniu, tak wyglądałby jako kobieta. Ostrzyżone tuż przy skórze czarne włosy gładkim, zamszowym pokrowcem osłaniają podłużną czaszkę. Blada twarz Estravadosa, szeroko otwarte oczy, oczy Estravadosa. „Jego córka” — szepczą do siebie młodzi Niemcy. — „Mówię ci, że tak, widziałem ją: to jego córka”. Conchita nie bawi się w gesty Marthy Doherty, to nie jej styl. Niedbale macha ręką i rusza przed siebie, otoczona przez trzech mężczyzn: jednego młodzi Niemcy poznają, to Rolf Sperling, któżby inny, w zeszły piątek tłumy oklaskiwały jego przemówienie atakujące wyścig zbrojeń, ale tamci? Zarośnięte dziwadło w czarnych okularach i jakiś wysoki, gładko ogolony, przystojny facet, wyglądający normalnie, ale nikomu nie znany. Z kim włóczy się CÓRKA ESTRAVADOSA, kto jej towarzyszy? Szpaler szepcze, trąca się łokciami, daje znaki. Robi to jeszcze wtedy, gdy i Conchita, i jej kumple zajęli miejsca w trzecim rzędzie: wszyscy jesteśmy równi, ale niektórzy są równiejsi, i dla tych równiejszych właśnie zarezerwowano najlepsze miejsca; normalne.

Za lichą, płócienną kurtyną zadrukowaną nagłówkami z gazet ktoś potrząsa rozczulająco anachronicznym, ręcznym dzwonkiem: nie można już mieć wątpliwości, że jest się w miejscu elitarnym i awangardowym. Ręczny dzwonek, Boże drogi! Niektórzy kiwają głowami z uznaniem. Szpaler się rozpada, młodzi Niemcy szybko zajmują miejsca; te gorsze, te przeznaczone dla równych. Równiejsi nadal schodzą się bez pośpiechu, rozglądają, witają. Conchita Estravados zapala papierosa i ci, którzy sądzili dotąd, że TU PALIĆ NIE WOLNO, z ulgą sięgają do kieszeni, trzaskają zapalniczkami, grzechoczą pudełkami zapałek. Ona wie lepiej.

— O Jezu! — mruczy Conchita, szturchając łokciami swoich towarzyszy: Księcia po lewej, Krzysztofa Paliwodę po prawej. — O Jezu! Widzicie tę pindę, co teraz wchodzi? Wiecie, kto to jest?

Oglądają się. Nie tylko oni. Pół sali się ogląda.

Wysoka, chuda blondynka w ogromnych okularach, w fioletowej pelerynie zsuwanej właśnie z ramion, przeciska się do wolnego miejsca parę rzędów dalej.

— Wiecie, kto to jest? Wdowa po moim dobroczyńcy. Po Laventure. Ta jego Minou.

Krzysztof przypomina sobie coś niewyraźnego, coś przysłoniętego mgłą: jakiś dawny artykuł o śmierci Laventure'a, ilustrowany. Było tam zdjęcie młodziutkiej, pulchnej, rozczochranej dziewczyny w szortach, trzymającej na smyczy pięć ratlerków: wdowy. Zapamiętał to zdjęcie, trudno je było zapomnieć. Przechylony do tyłu, patrzy teraz na te gładko przyczesane włosy, na twarz kościstą i surową, na światło odbijające się w szkłach okularów, na płaską, wąziutką sylwetkę — a Conchita szepcze mu do ucha: „O Jezu! To ścierwo!”

— Dlaczego? — pyta Krzysztof, podczas gdy Minou ostrożnie siada, świecącą od pierścionków ręką przygładzając swoje i tak przylizane włosy.

— Daj spokój, przecież ją znam. Ścierwo, mówię ci, ścierwo.

Co ona teraz robi?

Wyszła za jakiegoś businessmana. A nie, już się z nim rozwiodła. Kto ją tu zaprosił? No wiesz, to świństwo! Spójrz tylko na te jej okulary od Diora!

Od Diora? — dziwi się Krzysztof.

Przecież się na tym znam. Geez! A ten? Słowo daję, miało go nie być! Przecież nie kłamałam!

Na salę wkracza majestatycznie Michael Bernard. „Pan minister przyszedł!” — mówi głośno ktoś w czwartym rzędzie. — „Pan minister przyszedł, a tu nie przygotowano loży rządowej!” Zrywają się gwizdy, nieliczne zresztą i niemrawe. I oklaski: równie niemrawe. „To już ostatnie tygodnie jego ministrowania” — mówi ten ktoś dobrze poinformowany w czwartym rzędzie. — „I co z tego? Pytam cię: i co z tego?”

Michael Bernard wyłysiał. Ale wąsy ma takie, jak dawniej: długie, wyszczotkowane, połyskliwe. Jest z nim jakaś czarnulka. Krzysztof Paliwoda odruchowo pochyla głowę, chowa twarz: sam nie wie, czemu, ale wolałby nie zostać rozpoznany.

— Ależ to Mickey! — woła Martha Doherty, siedząca w drugim rzędzie przy samym przejściu. — Hej, Mickey!

Michael Bernard zbliża się bez pośpiechu. Całuje Marthę w oba policzki, łaskocząc ją wąsami. Potem wita się z Conchita. Krzysztof nie wie, czy go poznał: pewnie tak. Dziewczyna, z którą jest, to Włoszka, dziennikarka z Turynu: tyle wyjaśnił i rusza do pierwszego rzędu. „Z Turynu” — szepcze Conchita — „no, pewnie, skąd by, jeśli nie z Turynu? Stary Mickey reaktywuje teraz Czerwone Brygady, proszę, proszę!” Z Conchita nigdy nie wiadomo, do jakiego stopnia żartuje, więc Krzysztof najpierw chichocze, a potem ciężko wzdycha. Jakiś godny starzec kłania mu się, drepcząc niepewnie w przejściu przy tych pierwszych, tych elitarnych rzędach; Krzysztof odkłania się i dopiero po chwili (starzec ruszył już w głąb sali, ku miejscom dla równych) uświadamia sobie, kto to był: Wiener, nikt inny, oczywiście, że Wiener! „Pour epater la classe ouvriere”, RPI, niespełniony sen o RPI; jak mógł nie poznać Wienera? Ale też skąd ten się tutaj wziął? Dzwonek za kurtyną znów rozbrzęczał się wniebogłosy, pora siadać, pora się uspokoić. Sala jest już pełna dymu; ochrypły starczy głos — nie jest to głos Wienera, skądże — protestuje głośno przeciw paleniu, młodzi Niemcy gwiżdżą Oburzony staruszek — Raymond Krivitzky, nikt inny — przepycha się do trzeciego rzędu, siada obok Krzysztofa, na krześle zajętym dla niego plikiem gazet, i nachyla się w stronę Conchity.

— To wszystko pani wina — chrypi. — Dlaczego pani pali? Podusimy się wszyscy! A ci durnie biorą z pani przykład!

Conchita wznosi oczy ku niebu i rzuca parzący już zresztą jej palce niedopałek na podłogę; przydeptuje go nogą Awangarda to awangarda! Dzwonek rozklekotał się po raz trzeci, światło przygasa.

Książę czym prędzej bierze ją za rękę: nieszczęsny potomek białych emigrantów reaguje na ciemność jak na jakiś sygnał z przedpotopowych, przedrewolucyjnych czasów, czasów, w których ludzie migdalili się po ciemku; Conchitę zawsze to śmieszy. Pies Pawłowa! Prince Pavloff!

Prince Pavloff! — mówi ironicznie, nie odbierając mu zresztą ręki. Ale zaraz dodaje już serio, ciszej, z ustami tuż przy jego uchu: — Do diabła, co za spęd szpiclów i prowokatorów! I zwykłych świń! Rozejrzałeś się po sali?

Spęd duchów, Conchita — odpowiada Książę.

A ty ciągle swoje! Dlaczego duchów?

Nawet świnie są tu w swojej formie spektralnej — mądrzy się Książę i chichocze. — Jak sobie wyobrażasz ducha świni? Co, Conchita? Moim zdaniem musi fosforyzować.

A to niby czemu?

Tak to widzę. Fosforyzować!

Na zadrukowanej kurtynie pojawia się świetlny napis. Dwie daty połączone grubą, poprzeczną kreską. 1891-1984.

 

 

2

 

Tak Jest rok 1984, rok Orwella, rok wielkiej eksplozji, na którą wszyscy czekają, z lekiem, z nadzieją, obojętnie: dlaczego właściwie? Rok, w którym COŚ musi się stać. Od początku świata czeka się na rok, w którym wreszcie COŚ się stanie, i tyle już razy nadzieja się spełniała, czemu nie teraz? Jest dopiero styczeń. Jeszcze tyle miesięcy. Tyle czasu. Zło osiągnęło apogeum — od początku świata naiwni sądzą, że zło osiągnęło apogeum — a więc COŚ musi nastąpić. Cała nie istniejąca RPI Krzysztofa Paliwody na to czeka, i nie tylko ona. Jak kiedyś chrześcijanie na rok tysięczny, rok końca świata i Sądu Ostatecznego, każda data jest dobra, każdy symbol jest dobry. Krzysztof Paliwoda nie czeka na nic.

W Monachium przesiadka do Stuttgartu. Wojna jest Pokojem, Niewolnictwo Wolnością, Głupota Potęgą. Monachijskie lotnisko. Wielki Brat patrzy. Stąd do Stuttgartu. Data nie ma znaczenia, głupi symbol. Muzyka przez głośniki. 1984. Trzynaście lat po Kongresie! Lot. Chmury. Stuttgart.

— Chris!

Jak echo. Jak echo tego, co w Paryżu, przed czterema laty. Tyle tylko, że teraz jest to glos kobiecy, głos Conchity. Krzysztof Paliwoda odwraca się szybko. Co ona ze sobą zrobiła?

Obcięła po prostu włosy, ostrzygła je przy samej skórze, okropność. Nieoczekiwanie stała się podobna do ojca, ale kobieta nie powinna być podobna do mężczyzny, konserwatysta ukryty w Krzysztofie nie jest w stanie znieść takiego podobieństwa: jakby go oszukała, jakby go zdradziła. Patrzy na nią z żalem, którego ona nie rozumie.

Czarny zamsz włosów, obciętych brzytwą tuż przy głowie, czarny mech, podkreślający kształt czaszki. Szara, podniszczona kurtka, spodnie, sportowe buty na miękkich, grubych podeszwach.

— Witaj.

Ich trzecie spotkanie: drugie od czasu jego zdrady. Przykładnie całują się w policzki. Samochód czeka przed lotniskiem. Samochód, a w nim Książę: pamiętasz go, Chris? — „Ciągle z nim jesteś? — O, tak, ciągle. Wyjechaliśmy po Krivitzky'ego, jego samolot był godzinę temu, przegryźliśmy coś na miejscu i poczekaliśmy na ciebie. Wszyscy tu są, Chris, dosłownie wszyscy!”

— Kto konkretnie?

— No... wszyscy. Kordelierzy, jakobini, żyrondyści, Wandea... widzisz, używam twoich porównań. Podobno nawet Martha Doherty ma przyjechać, wyobrażasz sobie? Ten zabytek!

Słowem, prawie drugi Kongres?

O, nie, to na pewno nie. Spęd towarzyski, nic więcej. Krótszy, niż myśleliśmy. Obejrzy my dzisiaj próbę generalną, ale premiery nie będzie, to już pewne.

Wychodząc na chłodny wiatr, Krzysztof czuje coś dziwnego: aż ugięły się pod nim kolana. Wiatr z cmentarza. Huragan z cmentarza! Zakręcił się, uderzył wprost w niego, ze świstem, z hukiem, z zapachem trupów. Wiatr, który wyciska łzy z oczu i unosi w górę, aż pod gwiazdy. To trwa tylko chwilę, mgnienie.

Już. Idzie obok krótko ostrzyżonej, pewnej siebie kobiety, pytając spokojnie:

— Nie będzie premiery?

Conchita zasypuje go słowami. To i tak cud, że odbędzie się generalna. Śmiechu warte. Reżyser dostał wymówienie, będą protesty, ale co one dadzą? Bezrobotny nie będzie, to zdolny facet, ten Baier, już go proszą do Lyonu, tam pojedzie na początek, ale... Dochodzą do samochodu, białego BMW ochlapanego błotem, drzwiczki są już otwarte, wynurza się z nich właśnie wysoki, zarośnięty mężczyzna: Książę.

— Co za spęd duchów, prawda, Hamlecie? Gdzie twój całun?

I sięga po jego torbę. Z nim również Krzysztof widzi się po raz trzeci, drugi od czasu zdrady; od ostatniego spotkania zdziwaczał jeszcze bardziej. Wygląda jak przebrany w grubych, ciemnych okularach, z brodą i wąsami, z podniesionym kołnierzem. Jakby się przed kimś ukrywał — gdyby nie to, że trudno byłoby ukrywać się w sposób bardziej zwracający uwagę.

Wsiadają. Książę sadowi się za kierownicą, Conchita obok niego. Z tyłu czeka siwy, pomarszczony starzec — jakże ten się zmienił! był tylko szpakowaty! — Raymond Krivitzky, nikt inny. Tak, Książę ma rację, zanosi się na spęd duchów.

Podwieziemy Raymonda do hotelu — mówi Conchita — i jedziemy wszyscy razem na Plieningerstrasse, do Sperlinga. My z Księciem też się zatrzymamy u Sperlinga, wiesz? Ma tylko trzy pokoje, normalne, w bloku... jeden zachował dla siebie, jeden dał nam z Księciem, a jeden jest dla ciebie. On cię bardzo lubi, ten Sperling.

Zdumiewasz mnie.

Cóż, kiedy tylko zaplanowano ten SPEKTAKL, zaraz pomyślałam, że trzeba ciebie za prosić. Koniecznie. Choćby przez pamięć Moniki. I okazało się, że Sperling już dawno o tym pomyślał i puścił machinę w ruch. Wszystkie te, pożal się Boże, certyfikaty, zobowiązania, rezerwacje, dewizy. Czy to nie dowód, że cię lubi?

Wyklepała to wszystko głosem tak drwiącym, że odpowiedź jest niepotrzebna. Nie, nie rozumie Conchity. Nigdy jej nie zrozumie.

Myśląc to, podnosi palec do ust i delikatnie, ruchem, który przeszedł w nawyk, obmacuje dwie zgorzkniałe bruzdy koło ust. Siad po tych dwóch latach. Nie są głębokie. Nie przy każdym oświetleniu, nie pod każdym kątem je widać: on sam, goląc się, nie dostrzega ich w łazienkowym lustrze. Ale są. Czuje je pod palcami. Siad po tych dwóch latach.

— Chris, mówię do ciebie.

— Tak?

Czy Monika pisała ci kiedyś o tej sztuce? Czy wiedziałeś, że oni ją tam wspólnie piszą, zanim Sperling dał ci odbitki?

Myślisz, że to falsyfikat? Prowokacja? Nie. Wiedziałem. Pisała mi o tym.

A skąd im to w ogóle przyszło do głowy? Nie mieli nic lepszego do roboty, niż pisać w mamrze sztukę teatralną?

Krzysztof znów opukuje czubkami palców okolicę ust.

To był pomysł Moniki. Teatr, jej niespełnione powołanie! Ale inni to przyjęli. Rozumiesz, teatr ma swoje rygory. To może być dobry sposób na uporządkowanie swoich poglądów: przedstawić je w formie scenicznej.

Poglądów?

Poglądów czy problemów. Przerobić Wariacje Goldbergowskie na walca. — I Krzysztof uśmiecha się.

Ależ to przecież jakaś ramota. O Komunie Paryskiej, tak?

To nie jest o Komunie Paryskiej.

No, ale wzięli tamte realia, czy nie?

Wzięli sytuację. Ale ta sama sytuacja powtarza się bodaj od początku świata. Uciemię żeni walczą z ciemiężycielami, czysta słabość z brudną siłą. Oczywiście, czysta słabość prze grywa. Albo wygrywa paćkając się od stóp do głów. I sama staje się brudną siłą. I wszystko zaczyna się na nowo.

A jakże — warczy Raymond Krivitzky, i Krzysztof, po raz pierwszy słysząc ten zdarty głos, o mało nie podskakuje z wrażenia. — Za chwilę usłyszymy, że Chrystus był pierwszym socjalistą. Nie żałuj sobie, chłopcze, banałów nigdy za wiele.

Stary zrzęda!

— Nie, Conchita, to jest stek banałów. Po tej ich sztuce też spodziewam się najgorszego. Jestem stary. I po diabła dożyłem starości? Żeby zobaczyć kompletną degrengoladę...

Rok 1984, staruszku. Wszystko według planu. Miała być degrengolada i jest degrengolada.

Niech mi pani tylko nie wyskakuje z Orwellem! — irytuje się Krivitzky. — Ten szmirus! Głupia, płaska, banalna książeczka... a tu co drugi człowiek obnosi się z nią jak z Ewangelią. Skąd się to wzięło? Ta idiotyczna moda?

Rozgłos rodzi rozgłos, staruszku. Zero, o którym jest głośno, przestaje być zerem. Na czym innym opiera się strategia terroryzmu?

Krivitzky z rezygnacją macha ręką. Nie każdy znosi ton Conchity, tę jej wieczną kpinę ze wszystkich i wszystkiego. Samochód zresztą zatrzymał się właśnie przed hotelem. Książę wyciąga z bagażnika walizkę Krivitzky'ego; wejdzie z nim na chwilę i zaraz wraca.

Conchita przyklęka na przednim siedzeniu i opiera podbródek na złożonych ramionach.

Nareszcie sami! — mówi z patosem; ale to nie brzmi śmiesznie. Sięgnęła po papierosy. „Zapalisz?”

Chętnie.

Co w Polsce?

Krzysztof wzrusza ramionami.

W Polsce, czyli nigdzie. Daj spokój.

Strasznie sflaczałeś, człowieku. Czy nie pora na następną tabletkę? Na czym jesteś?

Patrzy na nią w zdumieniu, nie rozumiejąc.

— Na jakich jesteś prochach? Czym się rajcujesz, no? Chyba jasno mówię? Co bierzesz?

— Amfetaminę.

— A! — Conchita kiwa głową ze zrozumieniem. — Klasycznie. To dobry jesteś. Mnie takie środki nie wystarczają. Wszystkie te benzedryny i inne takie. Ja jestem na takich prochach dla sportowców, mówię ci, coś ekstra! Oczywiście, wykańczają człowieka w pięć lat, ale jaka różnica, co cię wykończy?

Dlaczego to robisz? — pyta Krzysztof ze śmiesznie ściśniętym gardłem. Teraz ona jest zdumiona.

Jak to dlaczego? A ty? W naszym fachu...

Przygląda się przez chwilę jego pobladłej twarzy, znieruchomiałym oczom, lekko drżącym wargom. Potem kładzie rękę na jego ramieniu.

— Daj spokój, kotku. Wiem wszystko. Nawet czytałam to, co o mnie pisałeś w swoich raportach. Tłumaczenia czytałam. Jesteś złoty człowiek, Chris: jak ty się gimnastykowałeś, że by napisać jak najmniej! Ile pomijałeś, jak kręciłeś! Naprawdę jestem ci wdzięczna. Wzruszyłeś mnie. Ja też ci oddałam pewną przysługę...

Książę wraca. Krzysztof zdążył jeszcze tylko wykrztusić: „Porozmawiamy później, sami. Dobrze?” Conchita skinęła głową. I już jadą dalej. Do Sperlinga, na Plieningerstrasse.

 

 

3

 

Wszystkie te mieszkania są do siebie podobne. Niezależnie od południka i równoleżnika. Tylko czas je łączy, inne parametry nie mają znaczenia. Mieszkanie roku 1984.

Czyste, jasne, nieduże. Cienkie mury, niskie sufity. Maślano żółte klepki podłogi. Meble też wszędzie są do siebie podobne, muszą przecież mieścić się w tych wnętrzach, muszą do nich pasować. Półki z jasnego drewna, niskie tapczany. Tylko parę szczegółów określa długość i szerokość geograficzną. Wielki porcelanowy kosz, pełen porcelanowych owoców. Haftowane krzyżykami serwetki. Fotografie rodzinne w ramkach z muszelek. Brak jedynie makatek z sentencjami. GDZIE KUCHAREK SZEŚĆ, TAM NIE MA CO JEŚĆ, albo KTO RANO WSTAJE, TEMU PAN BÓG DAJE: aż się prosi o coś takiego. Sperling może udawać obywatela świata, ale jest Niemcem do szpiku kości. Niemieckim mieszczuchem. Koszmar. Koszmar.

Sperling dostrzega coś w ich spojrzeniach, ale interpretuje to zupełnie na odwrót.

— Rzadko używam tego mieszkania — tłumaczy. — Na ogół siedzę w Londynie. Przypomina hotel, wiem. Tylko parę drobiazgów mam naprawdę własnych, ładnych. — 1 z czułością gładzi starannie odkurzone, porcelanowe jabłka w porcelanowym koszu.

Conchita, Książę i Krzysztof Paliwoda nie patrzą na siebie.

— Pokażę ci twój pokój, Chris.

Kiedy otwiera drzwi, Krzysztof staje twarzą w twarz z Estravadosem. To tylko plakat, ten stary, słynny plakat. Ten ze słowami: KTOŚ MUSI ZACZĄĆ. Biedny, sentymentalny Sperling. To już nic nie znaczy! Patrząc na plakat, Krzysztof po raz pierwszy czuje tak wyraźnie, że stara legenda wypaliła się do końca, a wiatr rozwiał popioły; i że wszystko, z czym był związany człowiek z plakatu, wszystko, w co wierzył, za co zginął, spotkał ten sam los. Popiół rozwiany na wietrze! Wystarczyło trzynastu lat. Trzynaście lat, wieczność !

And those, who saw buffaloes, are gone.

Ten plakat, tapczan i lampka nocna z okropnym abażurem z różowej koronki ozdobionej sztucznymi różami: cały Sperling, myśli Krzysztof, cały Sperling. Plakat i abażur. Tego nie można wymyślić. To nie jest inscenizacja, to dusza. Widzisz w tej chwili czyjąś duszę!

Tak się na to zapatrzył, że dopiero po chwili uświadamia sobie obecność Sperlinga. Conchita z Księciem gdzieś znikli, drzwi są zamknięte. Sperling stoi obok. Jest szary. Oczy ma podkrążone, dół twarzy rozlazły, drgający, niepewny. A temu co się stało, na Boga? Mógłby wyciągnąć w tej chwili nóż albo pistolet: tak by chyba wyglądał na moment przed sięgnięciem po broń, przed wykonaniem WYROKU. Galareta, gotowa na wszystko galareta. Krzysztof czeka. Nie czuje lęku. Patrzy na prawą dłoń Sperlinga, dygoczącą i miękką; podbije ją bez trudu, obezwładni bez trudu tę roztrzęsioną meduzę. Cofnął się o krok. Wciąż śledzi rękę Sperlinga, wznoszącą się w górę — do gardła, do wysokiego golfowego kołnierza ciemnego swetra. Ręka szarpie kołnierz, usta głośno łapią oddech. Ależ facet po prostu źle się poczuł! Musi mu nawalać serce; a może też zapomniał wziąć kolejną, rajcującą tabletkę. Skąd ta głupia myśl o nożu, pistolecie, skrytobójstwie? Idiotyzm. Niewiarygodny idiotyzm. — Nie zapytałem tamtych dwojga — mówi wreszcie Sperling. — Nie zapytałem, czy są głodni. Jest tu taka mała Weinstube. Niedaleko. Chcesz jeść?

Krzysztof potrząsa głową. Jadł coś w samolocie. Niedawno. W każdym razie za wcześnie na powtórkę.

Sperling kiwa głową. Nie wie, jak przejść do tematu, o to mu chodzi, teraz to widać. Chce o coś zapytać. Krzysztof spręża się cały w oczekiwaniu. No?

— Pamiętasz Hanę? — pyta wreszcie Sperling, i znów głośno, ze świstem oddycha.

Be careful. Jakby usłyszał jednocześnie tamten głos, tamte słowa. Ostrożnie. Kiwa głową, nic więcej.

— Naprawdę ją pamiętasz? Zwróciłeś na nią uwagę? Hana. Czeszka. Usti nad Łabą. Naprawdę pamiętasz?

Wzruszenie ramion. Dość tego.

— Hana nie żyje — mówi Sperling, robiąc wreszcie użytek ze swej dygoczącej prawej dłoni: oparł ją o ramię Krzysztofa. — Dzisiaj się dowiedziałem. Mówię tobie, bo ty jeden się z nią zetknąłeś. Inni nie. Wiesz, jak umarła?

Sperling znów sięga do kołnierza, obsuwa go w dół, przesuwa wskazującym palcem w poprzek szyi.

— Poderżnęła sobie gardło. Możesz sobie wyobrazić? Możesz sobie wyobrazić?

Cóż, bywa. Wspomnienie milczącej blondynki, która krzyknęła na widok przebiegającej przed samochodem wiewiórki, a potem powiedziała mu nad płomykiem świecy: „Be careful”, nie jest dość wyraźne, żeby słowa Sperlinga miały nim wstrząsnąć. Ludzie podcinają sobie gardła. Brutalny sposób rozstawania się z życiem, ale zdarza się, bywa. Ze Sperlingiem jest może inaczej, sypiał z nią w końcu. W Usti zajmowali ten sam pokój. Może się w niej kochał, to też się zdarza.

— Powiedz mi jedno — mówi Sperling, chwytając nagle Krzysztofa za ramiona. Wygląda jak obłąkany. Ma krople potu na czole. — Powiedz mi, ty jesteś stamtąd, powiedz mi: czy to mógł zrobić kto inny?

Krzysztof strząsa z siebie ręce Sperlinga.

O co ci chodzi? Jakie „stamtąd”? Co ja mogę wiedzieć?

Dobrze wiesz, o co mi chodzi! Odpowiedz! Słyszałeś? Odpowiedz.

Nie — mówi Krzysztof, patrząc na Sperlinga z nienawiścią, której sam nie rozumie. — Raczej nie. U nas wyrzuca się ludzi przez okna. Czesi lubią też duszenie. Rosjanie wolą truciznę i wypadki samochodowe. O podcinaniu gardeł nie słyszałem.

Sperling odsuwa się od niego wreszcie. Przestaje dyszeć mu w twarz. Ostrożnie, wolno siada na tapczanie.

Co ty powiedziałeś?

Słyszałeś dobrze. Bezpieka wypchnęłaby ją przez okno, zrzuciła ze schodów albo udusiła i upozorowała powieszenie. Więc samobójstwo. A czemu je popełniła, to ty możesz wiedzieć, nie ja.

Sperling siedzi pochylony, patrząc na czubki swoich butów. Poci się coraz bardziej. Potem zaczyna coś bełkotać. Zdania i słowa bez związku. Londyńskie ZOO przed czterema laty. Dziewczyna w szarym płaszczyku szepcze do zamkniętego w klatce jelenia. Zapewnia go szeptem, mamrotaniem, łagodnym ruchem palców, że już nie boli, że już nic nie boli, że wszystko będzie dobrze, że już nigdy cierpienia, że już nigdy rany, oh my poor thing, my baby, my poor baby... a potem idzie samotnie wśród klatek i zwierzęta odwracają za nią głowy, patrzą na nią! Na nikogo, nigdy; tylko na nią Mówi coś do nich, cicho i bezdźwięcznie. Staje przed nimi nieruchoma, bez uśmiechu. Przyglądają się sobie przez kraty, ona i zwierzęta. Nigdy! A potem upuszcza rękawiczki. On, Sperling, korzysta z okazji. Więźniowie? Oczywiście, Hana zrobi wszystko, co może pomóc w uwolnieniu więźniów. Jakichkolwiek więźniów! Rozumiesz to? Pytam ją: a w sprawie Hessa, wiesz, tego starucha Hessa, co to był kiedyś szefem partii nazistowskiej i dostał dożywocie, i miał wtedy za sobą już trzydzieści pięć lat totalnej izolacji, jedyny więzień w całej twierdzy... a ona mówi, że w sprawie Hessa byłaby gotowa nawet podpalić się żywcem na jakimś placu, wyobrażasz sobie? Myślałem, że trafiłem na jakąś cholerną faszystkę, ale nic podobnego. Po prostu kompletnie apolityczna. Nie mogła znieść myśli o człowieku, który przez trzydzieści pięć lat...

Tak, rozumiem.

Rozumiesz coś takiego?! Bo ja nigdy, ja bym nazistów i różnych takich na strzępy... Ale to była cudowna dziewczyna. I ja... No, a potem wciągnęło się ją do polityki.

Krzysztof patrzy pytająco. Wyobraża sobie, jak się to odbyło, o co chodzi, ale wolałby usłyszeć coś konkretnego. Stara się coś wyłowić z bełkotu Sperlinga. Rozumie, że już wtedy, w londyńskim ZOO, WIELKI BRAT PATRZYŁ. Powrót Hany do Pragi. Już tam na nią czekali. Bezpieka. Przystąpiła, podpisała. Była dobrym KONTAKTEM. Sperling oficjalnie jeździł do niej. Do swojej dziewczyny. Czeszki. W końcu zdarza się, że ktoś się zakocha w cudzoziemce, i co, ma jej więcej nie zobaczyć? Jeszcze do wielu innych rzeczy można było wykorzystać Hanę, on sam tak uważał, próbował ją wychować politycznie, i rzeczywiście, Hana w oczach zmieniała się na lepsze, ale jednocześnie coś się z nią działo dziwnego. Chwilami traktowała go jak wroga. Raz zaczęła pleść jakieś kontrrewolucyjne bzdury, pewnie żeby go wypróbować, tak sobie to potem wytłumaczył. A przy ich ostatnim spotkaniu...

Atak histerii. W hotelowym pokoju. Nazwała go mordercą, mordercą, swoim mordercą. Tortury. Twierdziła, że grozili jej torturami, a jej siostrzyczka... ona miała małą siostrzyczkę, wychowywała ją właściwie, matka nie żyła, a ojciec sobie poszedł... że grozili śmiercią jej siostrzyczki, tak powiedziała. Robi się takie rzeczy. Niestety, zboczeńców seksualnych się nie wypleni, ciągle się zdarzają takie historie, mała dziewczynka znika z przedszkola, ze szkoły, z podwórka, a potem znajduje się ją gdzieś, zgwałconą i zamordowaną. No i Hana podpisała, podpisała, po tym podpisała! Mówi mu to wszystko w hotelowym pokoju, białe ściany, łagodny krąg światła od kremowego klosza nocnej lampki, rozebrane łóżka lśnią czystą pościelą, a Hana prawie krzyczy te nonsensy, te absurdy, i nagle mówi zupełnie innym głosem, bardzo spokojnym, prosto do tej nocnej lampki: „Słyszysz, ty, co przesłuchujesz taśmę? Masz może dziecko? I jeszcze się nie boisz, że któregoś dnia znajdziesz je z wykłutymi oczami? Na twoim miejscu wzięłabym to pod uwagę, słyszysz? A jak już cię to spotka, przypomnij sobie, co robiłeś innym. I to, co teraz mówię, też sobie przypomnij. Raz na tysiąc lat i w waszej branży słucha się dobrej rady!”

On, Sperling, patrzył na nią osłupiały. Obłęd, oczywiście. Coś psychicznego. Patrzył, jak wyrywa lampkę z kontaktu i wystawiają na korytarz, pamięta to, jej postać w różowym szlafroku na tle prostokąta drzwi, jej jasne włosy, śliczna dziewczyna, chyba nigdy nie była taka śliczna, jak wtedy. Wróciła. Zapaliła papierosa. Sperling nacisnął kontakt, włączył górne światło, machnęła ręką, wszystko jedno, podsłuch i tak pewnie tu jeszcze jest. Podsłuch? Któż miałby ich podsłuchiwać, tu, w hotelu? Nie odpowiedziała mu nawet, spojrzała tylko na niego i pyta, czy mógłby torturować i zamordować dziecko. Czteroletnie, sześcioletnie, jak woli. Tego już było za wiele! A Hana pyta, dlaczego w takim razie przestaje z ludźmi, którzy to robią. Zerwał się z miejsca. Zarzucać socjalistycznej służbie bezpieczeństwa... trzeba by wezwać po ciebie karetkę, to obłęd! „Nie robią tego, tak? — pyta wtedy Hana ze słodziutkim uśmieszkiem na tej kredowej twarzy. — „Tylko tak się chwalą? Tylko straszą? No, może w ostateczności, jak się trafi taki twardziel, co to nawet na torturach nie zgadza się składać raportów o rozkładzie dnia właściciela kiosku z gazetami naprzeciwko swojego domu... tylko w ostateczności porwą mu dzieciaka, skatują, zgwałcą, pokroją na kawałki, i facet zmądrzeje, i siądzie do skrobania donosów. Kiosk-został-otwarty-o-siódmej-czterdzieści-osiem. O-siódmej-pięćdziesiąt-jeden-przyszedł-pierwszy-klient. Tak? Tak?”

A potem przyszło najgorsze, potem zdarzyło się coś takiego, że on, Sperling, nie mógł już patrzeć na Hanę. Nazajutrz opowiedział o tym komuś... opowiedział Karelowi, nie mógł inaczej. Wiesz, co to było? Sięgnęła po swoją torebkę i wyjęła z niej taką małą książeczkę. Oficjalne wydawnictwo, dość stare. O kontrrewolucji węgierskiej z 1956. Prawie same zdjęcia. Jak linczowano na ulicach Budapesztu funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa. Koszmarne zdjęcia, znasz je, Chris? Te czarne, zmasakrowane twarze. Wisielcy na latarniach, na drzwiach, ludzie powieszeni za nogi i jeszcze torturowani, opluwani, bici, i ten rozszalały tłum, i trupy na chodnikach, trupy, na które rzucano partyjne broszury, zdjęcia Lenina, nadpalone czerwone flagi...

— Hana mi to pokazuje — mówi Sperling — ja nie mogę wprost patrzeć, odwracam głowę, na sam widok robi mi się słabo, a ona się uśmiecha. I to jak! Z rozkoszą, wiesz, z rozkoszą. Mówi: „Kiedy to zobaczyłam po raz pierwszy, dostałam torsji, gorączki, odchorowałam to. A teraz skręcam się z zazdrości, że nie przeżyłam czegoś podobnego, że nie byłam w tamtym tłumie. Chciałabym, żeby i tu się to stało. I być wtedy na ulicy, i zobaczyć nagle Karela czy innych, których znam, i móc krzyknąć: To ubek, znam go, to ubek!, i widzieć, jak ich łapią, rozszarpują, linczują, i własnym pilnikiem do paznokci wykłuwać im oczy, tego jednego pragnę, za to oddałabym wieczność!”

Krzysztof siedzi na krześle naprzeciwko Sperlinga. Dopala kolejnego papierosa. Słucha.

To było coś niepojętego! — mówi Sperling, wyłamując palce u rąk. — Nie mogłem pojąć, co się stało. Byłem w jednym pokoju z wrogiem, ze śmiertelnym wrogiem. A tym wrogiem była słodka blondynka o błękitnych oczach, która... której... Pamiętałem ten jej szept: „It do— esn't hurt morę, poor little thing, it doesn't hurt morę...”, pamiętałem, jak uważała, żeby nie rozdeptać mrówki, jak rozprostowywała jakiś zgnieciony kwiatek... a teraz siedziała na łóżku w różowym szlafroczku, z pilnikiem w ręku, i trzymała ten pilnik tak, że... tak, że... Co się z nią stało? Pomijam poglądy, sam charakter. Najłagodniejsza istota na świecie! Znowu się uśmiechnęła. Powiedziała: „Właśnie. Zastanów się, jacy oni są, jeżeli nawet mnie doprowadzili do takiej nienawiści. Albo nie zastanawiaj się, i tak ci nic nie pomoże”. Tak to było. I...

I, oczywiście, czym prędzej złożyłeś meldunek — kończy Krzysztof. Pochylony do przodu, zaczyna klaskać. — Brawo, Sperling! Udało ci się! Jesteś mordercą!

Widząc, że Sperling wstaje, zaciskając pięści, natychmiast przestaje klaskać.

— Żartowałem. Oczywiście, że żartowałem! Po co bezpieka miałaby jej podcinać gardło? Zamiast wyrzucić przez okno albo powiesić, jak się to zwykle robi? Chyba że dla odsunięcia podejrzeń, ale to zbyt subtelne. Nie trap się tym. Samobójstwo, jasne, że to samobójstwo.

Za drzwiami słychać głos Conchity:

— Jesteście tam? Sperling, czy można wziąć piwo z lodówki?

 

 

4

 

Trawniki, które wystarczy strzyc przez kilkaset lat, aby już potem nie przysparzały kłopotów. Rude włosy ułożone przez fryzjera. Prawa ręka, dotykająca napęczniałego dzieckiem brzucha. Wspomnienia! Teraz już się nie podniesie ta ręka, już niczego nie dotknie. Zwisa bezwładnie wzdłuż boku, martwa. Po tym nieszczęsnym zamachu.

Maitha Doherty powoli, trochę sztywno — ręka jest najbardziej widoczną pozostałością zamachu, ale całą ją nieźle poharatał ten kretyn, który do niej strzelał — przechodzi przez hali hotelowy. W oszklonym kącie koło recepcji można kupić nie tylko papierosy i temu podobne, ale i — jakże by inaczej? — książkę roku, tanie, kieszonkowe wydanie. George Orwell, „1984”. Nigdy tego naprawdę nie czytała. Przerzuciła tylko. Kiedy to było? Ach, jeszcze w szkole! I zapamiętała, oczywiście, tylko jedno: romans. W koszmarnym totalitarnym społeczeństwie roku 1984, w systemie bezustannej inwigilacji, bezgranicznego śledzenia, w świecie, który stał się gigantycznym Super— Szpiclem, pokorny szary obywatel, sprasowany na płask, daje się oczarować, porwać, uwieść rudej anarchistce. Kontestatorce. Buntowniczce. Grzesznie i tajemniczo spotykają się w jakimś obskurnym pokoiku, do którego dziewczyna przemyciła PRAWDZIWĄ KAWĘ, perfumy i szminkę. Raj! Naprawdę raj! Tam właśnie, w brudnym, wolnym, pachnącym kawą i perfumami raju, zostają wyśledzeni i schwytani. Dziewczyna zginie. On sam ją wyda, zdradzi, wyrzeknie się jej, mało tego — pokocha swoją niewolę. Dziewczyna miała na imię Julia, tak. I na pewno była ruda.

— Martha! Nie pamiętasz mnie?

Jakiś podstarzały Amerykanin szczerzy do niej swoje amerykańskie zęby. Skąd miałaby go pamiętać? Przypomina więc sam, lekko obrażony: trzynaście lat temu, na Kongresie... David Sinclair, nie pamięta Davida Sinclaira? Skoro on ją od razu poznał... Nie mówi mu nawet, że dla niego to było łatwe. Jej zdjęcia przez cały czas pojawiały się w gazetach, a kto dziś pamięta o Davidzie Sinclairze? Przypomina sobie teraz, że z nim spała, i wpada w złość: nie powinien był do niej podchodzić! Co za chamstwo!

On też będzie na premierze. To znaczy na próbie generalnej. Załatwił sobie zaproszenie. Był akurat w Stuttgarcie i zadzwonił do teatru. To jakby spotkanie z czasami młodości, prawda? Z latami, w których się chciało przebudować świat? Kretyn.

Kiedy zaczyna coś bredzić o kieliszeczku na pamiątkę przeszłości, odwraca się do niego plecami. I staje twarzą w twarz z Raymondem Krivitzkym.

— Martha! I pani tutaj? Będzie pani dziś wieczorem w teatrze?

Korzysta z okazji, żeby lewą ręką wziąć go pod ramię, żeby z nim odejść; ale nie tak łatwo pozbyć się Davida Sinclaira. Mógłby nosić na piersi wielką jak słonecznik blachę z napisem CIA, myśli gniewnie Martha, nic by to nie zmieniło. Przyczepił się do nich. Idzie z drugiej strony Marthy, wciąż bredząc o kieliszeczku, o chwilce rozmowy kiedy mu rzuca, nie odwracając głowy, że czeka na kilku znajomych, którzy odwiozą ją do teatru, staje się jeszcze bardziej namolny: a kto to będzie? chętnie z nimi pogada; mogą razem wypić ten kieliszeczek... Krivitzky pyta oschle, kim jest ten facet, a ona odpowiada: „Taki z CIA”, i to wreszcie Sinclaira uspokaja. Jakby go wmurowało w ziemię. Szczęka mu opadła. Pełny knock— out. Wchodząc z Krivitzkym do windy, Martha czuje nawet wyrzuty sumienia: w końcu nie ma pewności, kiedy można mieć taką pewność? Czasem, rzadko. Co do siebie — i prawie nikogo więcej. Sinclair może być źle wychowany, ale czysty jak kryształ. Zresztą, cóż ją to obchodzi.

Naprawdę czeka na kogoś. Na Sperlinga, „tę małą Estravados”, i dwóch ich znajomych. Dzwonili niedawno. Krivitzky też na nich czeka, nie wie co prawda, jak się pomieszczą w samochodzie, ale ma na nich czekać. Tak się umówili. Więc czemu nie w pokoju Marthy?

Dobrze. Idą do pokoju Marthy.

Krivitzky siada natychmiast w fotelu i wyciąga z kieszeni mały, kolorowy tomik w miękkiej okładce. Cóż by, jeśli nie „1984”? „Kupiłem to w kiosku na dole” — tłumaczy — „chciałem sobie przypomnieć”.

Dobrze, niech czyta. Niech sobie czyta o Ministerstwie Miłości, śledzącym, przesłuchującym i torturującym, o Ministerstwie Obfitości, obcinającym przydziały kartkowe, i o Ministerstwie Prawdy robiącym propagandę. Że też takie rzeczy zawsze człowieka biorą! Wystarczy, żebyś zelżył świat, a świat rozpłacze się ze szczęścia i padnie przed tobą na kolana.

Nieprawda. Myśli bzdury. Idiotka.

Podchodzi do okna. Rozpłaszcza nos i czoło o szybę.

Raymond Krivitzky na chwilę podnosi na nią wzrok. Biedaczka. Udało jej się z tą ręką! A pan Jones z miejsca ją rzucił, typowe. Kto by nie rzucił leżącej na wyciągu kobiety, nie mającej szans na odzyskanie władzy w prawej ręce? Każdy by to zrobił, każdy. Tysiąc mężczyzn na tysiąc. Z wyjątkiem, oczywiście, jego, Krivitzky'ego, wiecznego wyjątku od każdej trywialnej reguły. Zatem pan Jones ją rzucił. Nie złamało jej to, wręcz przeciwnie: tak też bywa.

Krivitzky wraca do swej lektury. Rok 1984 jest rokiem trzech mocarstw: Estazji, Eurazji i Oceanii. Ale we wszystkich włada ten sam, nieistniejący może, bohater: Wielki Brat. No, jasne. Supermocarstwo kretów. BIG BROTHER IS WATCHING YOU! krety wszystkich krajów, łączcie się! Połączyły się. Połączyły się. Patrzą na nich teraz — na Krivitzky'ego i Marthę — śledzą każdy ruch, słyszą każde słowo. Tak, WIELKI BRAT jest prawdziwy. On jeden. Prawda czasów, prawda świata.

Krivitzky czyta, Martha stoi z twarzą przy szybie. Nie odwraca się nawet wtedy, gdy goście — ich goście — pukają do drzwi, wchodzą, siadają. Dopiero po chwili. Co ona tam zobaczyła, za oknem?

 

 

5

 

— But no one is innocent they did not kill!

Kiedy to krzyknęła — klęcząc na środku sceny, z jasnymi włosami potrząśnięciem głowy odrzuconymi do tyłu, i znów, gdy pochyliła się gwałtownie, prawie uderzając czołem o deski, opadającymi do przodu jak świetlisty obłok — kiedy to krzyknęła, ręce Marthy odruchowo uniosły się do oklasków, zderzyły wnętrzami dłoni i opadły, zawstydzone, na kolana. Sala milczała, salą to nie wstrząsnęło, i w osłupieniu, że tylko ją jedną te słowa uderzyły w twarz jak wielki kamień, dla pozostałych nic nie znacząc, zupełnie nic, Martha uświadomiła sobie, że przecież — nie trwało to dłużej niż dwie sekundy — że przecież nie dla wszystkich: ktoś w pobliżu także zaklaskał i umilkł czym prędzej, nie znajdując wsparcia. Zdążyła jeszcze zauważyć, kto to był: mężczyzna w okularach, siedzący w poprzednim rzędzie, dwa miejsca na prawo od niej.

Pan Jones.

Dziewięć lat temu.

Co za naiwność, wiecznie ta sama, nieustępliwe złudzenie ludzi z papieru: człowiek, którego wzruszyło to samo zdanie, jest moim bratem. Jest moją miłością. Czemu nie człowiek, który tak samo jak ja lubi hamburgery? To byłoby bezpieczniejsze, rozsądniejsze, miałoby sens, tak patrzą na to ludzie z mięsa, wieczni wrogowie nas, papierowych... „But no one is innocent they did not kill!”, zawołała Maggie do Quentina w sztuce Arthura Millera, a Martha Doherty i mężczyzna w okularach, siedzący w poprzednim rzędzie, zaczęli klaskać.

Bo nie jest niewinnym nikt, kogo ONI nie zabili.

Wszystko, co było potem między nią a panem Jonesem, wynikło z tego jednego zdania.

I ze zmęczenia, oczywiście. I z niewiary. Od tego zdania, się zaczęło, a przecież nie minęło parę miesięcy, i zaprzeczyli mu oboje. Życiem, które wybrali. Ucieczką od niewinności. Od niewinności, która jest śmiercią. Jak panicznie przed nią uciekali! I co im z tego przyszło? Co jej z tego przyszło?

Teraz jest niewinna. Zabili ją. I niech szlag trafi pana Jonesa. Ale to boli.

Nie, nie zabili. Okaleczyli tylko. Einmal ist keinmal. Pierwsze koty za płoty. Poczekajmy na drugą próbę. Jeśli już mamy rozumieć to zdanie dosłownie.

Czyjaś dłoń na jej ramieniu.

— Martha, nie słyszysz nas? Przyszliśmy!

Głos tego prowokatora, sługusa, szpicla. Głos Sperlinga.

Odkleja czoło od ciemności, która podpłynęła pod okno. Palcami lewej ręki przeczesuje włosy.

— Przepraszam. Zamyśliłam się.

 

 

6

 

Mają jeszcze trochę czasu. W pokoju jest barek-lodówka, wypełniony samymi próbkami, małe buteleczki, każda starcza akurat na jednego drinka. Można zadzwonić i zamówić coś dla wszystkich, ale po co? Książę miesza sobie gin z martini, Sperling bierze wódkę, Krzysztof jakieś czerwone wytrawne, Krivitzky koniak, Conchita cherry brandy, Martha coca colę. W barku są jeszcze orzeszki i słone ciasteczka: doskonale.

Wybaczcie mi — mówi Martha, siadając na kanapie z grymasem bólu: przesunęła zdrową ręką wzdłuż krzyża. — Posiedzę chwilę spokojnie.

Boli?

Aha. Paskudnie oberwałam. Wsiadałam właśnie do samochodu, wiecie. I nagle ten ogień: nie wiedziałam, skąd.

Nie złapali tego, co strzelał? — pyta Krzysztof, idiotycznie, takie rzeczy należy wiedzieć, i wiedziałby, gdyby ci dranie z bezpieki dopuścili go do zachodniej prasy, tyle razy o tym mówił, prosił nawet na piśmie: skądże, nie zgodzili się. Ma być ciemny jak tabaka w rogu. Odcięty od informacji, kipiący ignorancją i dobrą wolą SYMPATYK zza żelaznej kurtyny. Takim go chcą i takim go mają. Żałuje, że pytał.

Nie, skąd?

Oczywiście — basuje natychmiast Sperling. — Kto by go szukał? Angielscy imperialiści! Lokaje Amerykanów! Kogo mieli szukać? Siebie?

Martha zatrzymuje na Sperlingu długie, ironiczne spojrzenie. A więc to nie byli Anglicy. Krzysztof wpatruje się czujnie w twarz Marthy. Wie, kto do niej strzelał, to widać. I patrzy tak... patrzy tak, jakby to był Sperling!

Och, nie on sam, oczywiście.

Piją. Mówią coś o sztuce, którą dziś mają zobaczyć. Sztuce pomordowanych, którą będą oglądać mordercy. Kto z obecnych jest ich mordercą? Sperling? Na pewno. Conchita, Książę? Możliwe. Krivitzky? Kto go wie, kto wie, kim jest Krivitzky. Krzysztof Paliwoda? Ręka, trzymająca kieliszek, drży, parę kropel czerwonego wina chlusta na palce. Mało kto jest mordercą świadomym, oddanym, fanatycznym, mordercą— idealistą jak Sperling czy Michael Bernard. Większość nie wie, kogo i kiedy zabija. Krzysztof przymyka oczy. To on naprowadził szpiclów na podziemną drukarnię w Warszawie. I na człowieka, który był w drukarni, człowieka z listów gończych. Nieświadomie, a jakże. Chciał okupić swoją winę! Wtedy, na zalanym słońcem placu przysięgał, że okupi swoją winę. Że, korzystając z pozornej bezkarności, że, uśpiwszy ich czujność... Pięknie ją uśpił! Dureń. Dureń.

„— I po co to panu było? — zapytano go wtedy, zarośniętego, chorego, trzęsącego się od gorączki. — Mógł się pan bezkarnie bawić w tę Solidarność, w te strajki, ekspertyzy... Nas interesują tylko pańskie kontakty zagraniczne! Wyłącznie!”

Idiota. Nie zrozumiał, że trzeba to zdanie odwrócić. Mógł się bezkarnie bawić w swoje zagraniczne wojaże, w podniecające spotkania z niemieckimi, francuskimi, włoskimi sługami Wielkiego Brata, w tę idiotyczną ciuciubabkę. Ich interesowała wyłącznie „Solidarność”. Udawali, że robią z niego międzynarodowego szpiega, aby bez trudu, prościutko, dojść przez niego do wrogów Wielkiego Brata. Przewidzieli trafnie. Dał się nabrać. Ludzi, którzy wpadli przez niego, nie zabito; i co z tego?

Pozwolono mu się bawić. Jak pajacowi na sznurku. Sznurek jest krótki, jego koniec znajduje się w pewnych rękach.

Pajac porusza się. Sznurek drgnął. Pajac słucha. Zdumiony. O czym ona mówi?

O tym, jak wróciła do polityki.

Bobby Sands. Wróciła do polityki, kiedy zginął Bobby Sands.

Zachłystując się, urywanymi zdaniami, Martha próbuje opowiedzieć o śmierci Bobby'ego Sandsa. Pierwszego z dziewięciu, którzy umarli z głodu w więzieniu Maże — wtedy gdy oni, w Polsce, upajali się swoją prawie— wolnością I gdy Sperling organizował nową, posłuszną, sprawną niemiecką siatkę usług dla Wielkiego Brata. I gdy kto inny robił to samo we Włoszech. Krzysztof Paliwoda sumuje to szybko, żeby wiedzieć, żeby wiedzieć. Wykańczano wtedy planowo, etapami Niemców, Włochów, Irlandczyków, Polaków. Wielkie porządki. I wtedy właśnie Martha Doherty, szczęśliwa mieszczka, wróciła do polityki.

Wiecie, zabrali mu książki — mówi Martha. — Żeby go zniszczyć. Bo on tym tylko żył, czytaniem. Zabili mu okna blachą. Pozbawili światła, świata, wszystkiego. A przecież rząd im obiecał, obiecał, już pięć lat wcześniej, prawa politycznych. Więc podjęli głodówkę. Żądali tych praw. Znęcano się nad nim, bez przerwy. Strażnicy przynosili żarcie, ważąc co do grama czy aby jednak czegoś nie uszczknął... i lżyli, lżyli. Mówili mu, że ludzie o nim zapomnieli. Że na manifestację w jego obronie zeszło się sto osób. Że zdechnie bez powodu. Karano go. Bo przecież naruszył dyscyplinę, nie jedząc. Więc za karę pełna izolacja. Żadnych wizyt, ni czego. Krucyfiksem rył napisy na ścianach. Trząsł się z zimna, okręcony kocem. Głowa pękała z bólu, oczy pękały z bólu, ślepły...

Och, znamy to przecież — mówi Sperling; i wszyscy myślą to samo, wszyscy to znają. Czy w ich krajach, czy z ich ludźmi było inaczej?

Ale Bobby'ego właśnie wtedy wybrano do parlamentu! — woła Martha. — Właśnie wtedy umarł poseł z okręgu, ludzie zgłosili Bobby'ego, i Bobby wygrał. Nie chcieli mu nawet pokazać w mamrze depesz z gratulacjami... a całe worki ich przyszły, całe worki! I od tej pory to już nie był zwykły dwudziestoparoletni terrorysta, ale deputowany, poseł! Pomyślcie! Deputowany do brytyjskiego parlamentu konał w więzieniu Maże. Mdlał. Budziły go bóle. Był tak odwodniony, że schodziła mu skóra. Przy najlżejszym dotknięciu naskórek odpadał całymi płatami. Plecy, łokcie, to już było samo mięso, krwawiące mięso... Nie widział, prawie nie słyszał. Stracił już trzydzieści jeden kilo. Kiedy go przenieśli do szpitala w ostatnich chwilach, tylko po to, żeby tam skonał, po raz pierwszy od dawna miał dzienne światło. Okna. Gdyby jeszcze mógł widzieć... Okna pełne nieba, wyobraźcie sobie! Nieba, obłoków... Gdyby jeszcze mógł widzieć! Ale głodni tracą wzrok. I dzwonów też chyba nie słyszał, wszystkich dzwonów Belfastu, które biły jednocześnie, dla niego. Przed pochodem, wielkim pochodem solidarności...

Martha ma łzy w oczach, naprawdę! Krzysztof Paliwoda nie odrywa od niej wzroku. Wie teraz, jest tego pewien, dałby za to głowę: ona jest CZYSTA. Więc co tutaj robi wśród nich, kretów?

— A w nocy, kiedy umarł, odezwały się werble — mówi Martha. — Ludzie wybiegli na ulice. Siadali na chodnikach i tłukli pokrywkami, walili w garnki, o Boże, w co popadło, to byłoby śmieszne, gdyby nie było... gdyby nie było... Zapalili pochodnie. I bili w te swoje werble, i śpiewali, i dzwoniły dzwony we wszystkich kościołach. Wielka msza żałobna za Bobby'ego, na ulicach Belfastu. Byłam wtedy w Belfaście. Ja też wybiegłam. Płonął jakiś samochód, usiadłam na ziemi, niedaleko, wśród ludzi, i płakałam głośno, jakiś chłopak tłukł rytmicznie o chodnik pokrywą od kosza na śmieci, on też płakał... a to czarne niebo nad nami, to straszne niebo!

Conchita odstawia swój kieliszek.

Mówiłaś o tych oknach zabitych blachą— zaczyna, ale Martha nie słucha.

A w kilka dni później umarł Francis. Potem trzecia śmierć, czwarta, piąta, szósta... ósma, dziewiąta... I nic, nic! Bo walka za ojczyznę nie jest sprawą polityczną, to zbrodnia pospolita. Więc nic. Ludzie z IRA przychodzili zamaskowani na pogrzeby i strzelali w to cholerne nie bo... oddawali honory wojskowe tym, którzy umarli z głodu w Maże!

Kogóż ona chce przelicytować?

Wszyscy mamy swoich męczenników.

Ale ona jest CZYSTA, inni nie. Więc milczą. Przez chwilę milczą.

Potem patrzą na zegarki. Pora już iść.

 

 

kolejne rozdziały AGITKI

powrót do wcześniejszych rozdziałów AGITKI powrót do strony Opowieści Wizjonerskich