eGNOSIS

Marcin Brykczyński (1946) z wykształcenia ekonomista, przez kilkanaście lat związany ze sztuką ludową — asystent Ludwiga Zimmerera — co, jak sam podkreśla, było ważnym doświadczeniem życiowym. Tłumacz i autor poezji dla dzieci (Czarno na białym).

Opowiadania

Marcin Brykczyński

 

Quo vadis?

 

Przychodził o zmierzchu. Sam nie wiem jak. Po prostu nagle był. Siedział w fotelu przy oknie.

Gdy wchodziłem, patrzył na mnie tylko i milczał. Z tego milczenia rodził się obraz, dziwny jakiś i obcy. Przepojony był słońcem, południowym, pustynnym. Słyszałem też głos, wzywający by iść. Nieraz też rozważałem, by sieci porzucić i cały ciążący dobytek, lecz obraz nagle blakł i niknął. Zgadywałem, że Jego już nie ma, że odszedł. I myślałem: Dziwne to, sieci przecież nie mam, a i dobytek mi żaden nie ciąży...

Kiedyś przyniósł chleb, a ja widziałem, jak wyjmował go z kosza i łamał, bez końca rozdając w wyciągnięte, bezimienne ręce. Widziałem też pot spływający Mu z twarzy i zmęczenie w oczach.

A potem znów byłem sam ze swymi myślami, nie wiedząc, czym było to, co dopuszczony byłem oglądać. I tylko okruchy chleba na podłodze świadczyły o tym, co zaszło.

Od pewnego czasu już nie przychodzi. Samotnie siedzę o zmierzchu. Pamiętam, że gdy był tu po raz ostatni, nie wszedł nawet. Stał tylko w drzwiach, dysząc ciężko, a półmrok okrywał Mu twarz. Potem usłyszałem kroki. Powolne, ostrożne, jakby dźwigał ciężar nad siły. Oddalały się, aż ucichły. Nigdy przedtem nie słyszałem, jak szedł. Czekałem. Daremnie. O świcie znalazłem na progu długą drewnianą drzazgę. Leży teraz przede mną. Przyglądam się jej. Nie pojmuję. Dlaczego?

 

 

 

Odbicie

 

Przeraźliwy terkot zagłuszył krzyki ludzi i poderwał ptaki z okolicznych drzew. Słysząc go, skulił się cały i na chwilę zamknął oczy. Otworzył je dopiero, gdy zapadła cisza. Zdrętwiały z przerażenia, patrzył na podwórze przez szparę w drewnianej ścianie schowka.  Z góry widać było wykopany pod płotem dół i leżące w nim ciała. Nad nimi, na krawędzi wykopu, stał, ubrany na czarno, młody, jasnowłosy mężczyzna. Z dołu rozległ się płacz dziecka. Mężczyzna w czerni sięgnął do pasa, potem wyciągnął rękę w stronę, z której dobiegał głos. Teraz było to pojedyncze uderzenie, jak głośny strzał z bata. Płacz ustał. Mężczyzna odwrócił się i jakby czując, że ktoś mu się przygląda, spojrzał w górę. Potem skinął na jednego ze swoich ludzi, którzy czekali w pobliżu. Kiedy ten podszedł, coś do niego powiedział, wskazując ręką w stronę kryjówki. Wezwany skinął głową. Było cicho. Zobaczył tylko błysk...

   Zerwał się z posłania zbudzony własnym krzykiem. Chwilę siedział nieruchomo. W słabym świetle lampki oliwnej powoli rozpoznawał znajome kształty otoczenia. Jednak niektóre sceny, równie przerażającego, co obcego koszmaru wciąż nie dawały mu spokoju. Wreszcie wstał i wyszedł przed namiot. Była jeszcze noc. W czystym powietrzu, gwiazdy wydawały się tak bliskie, że wystarczyło wyciągnąć rękę. Czy znały przyszłość? Czy mogły mu wyjawić sens okrutnej wizji? Wrócił do namiotu, ale już się nie położył, jakby obawiał się, że tamte obrazy mogą powrócić. Siedział w ciemności, rozmyślając nad czekającym go rano zadaniem. Tuż przed świtem, poszedł do namiotu starego kapłana.

— Wybacz mą śmiałość — powidział — ale czy naprawdę musimy zabić wszystkich, nawet kobiety i dzieci?

— Nawet zwierzęta — odparł starzec — tak nakazał Pan.

Zrezygnowany wrócił do siebie, usiadł przed namiotem i z dłonią zaciśniętą na rękojeści miecza, próbował przeniknąć mrok okrywający, nieświadome jeszcze swego losu, mury wielkiego miasta....

 

 

 

Definicja

 

Wyłożony miękkim dywanem korytarz zdawał się nie mieć początku, ani końca. Jednak zarówno ksiądz Mackenzie, jak i rabin Moskowitz, nie zwracali na to najmniejszej uwagi. Szli pochłonięci bez reszty, tą samą od lat, dysputą teologiczną.

Znali się od dziecka. Dorastali na tej samej ulicy. Ich przyjaźń, ku zadziwieniu większości członków wspólnot religijnych, którym przewodzili, przetrwała, jak to ujął stary kościelny, piaskownicę i kazalnicę. Dlatego nie powinien nikogo specjalnie dziwić fakt, że po śmierci, która dziwnym zrządzeniem losu zabrała ich tego samego dnia z ziemskiego padołu, szli teraz razem, ręka w rękę, tym samym korytarzem widącym do sali tronowej Najwyższego.

— Cieszę się niezmiernie, drogi Aronie — powiedział w pewnej chwili ksiądz Mackenzie — że mogę być przy tobie w chwili, gdy na własne oczy poznasz  nareszcie prawdę o trójjedynej Istocie Pana.

— A ja się cieszę, drogi Piotrze — odparł z pogodnym uśmiechem rabin — że będę przy tobie, gdy nareszcie się przekonasz o niepodzielności Istoty Najwyższego.

Niepostrzeżenie zbliżyli się do końca korytarza. Przed nimi zajaśniały złociście drzwi do sali tronowej. Pełniący akurat zaszczytną funkcję odźwiernego egipski kapłan, przysłuchiwał się ich dyspucie z ledwo skrywanym rozbawieniem. Kiedy podeszli, zgodnie z prastarym obyczajem, skłonił przed nimi ogoloną starannie głowę i otwierając bez wysiłku niezmierzone w swym ogromie drzwi, mruknął do siebie:

— Ale się zdziwią, kiedy zobaczą, że On ma głowę ptaka.

powrót do strony GNOSIS 12 powrót do strony GNOSIS głównej