eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

WYSPA

 

 

18 VIII 1587 — urodziło się pierwsze dziecko osadnikom anglosaskiego pochodzenia Wirginia Dare. Przyszła ona na świat w Roanoke Island, kolonii założonej przez Sir Waltera Raleigha.

S. Mierzeński: Amerykanie

 

 

Mur

 

Pozwolimy nawet na pewien rodzaj wymknięcia się rozgrzanemu latu. Dusznym nocom i dniom, lecz to, co będzie, może już była. Nie wiem. W pustce, tak, lata pozostanie kilkanaście metrów długości, bo dalej zwieszające się gałęzie drzew nie pozwolą na nic więcej rozczapierzonym palcom. Być smarkaczem lub szczeniakiem. Można tak mu było tłumaczyć i wszystko, niemożność ucieczki w bok spojrzeniem: bo tam te zwieszające się gałęzie zatrzymywały wzrok. SIEDZIAŁ chwilę. Za wcześnie. Nie POZWÓL na: jest mi to obojętne lub pozwól. O nie. Dawid WYLICZYŁ kierowcy pieniądze. Zobaczył nieładną dłoń i podejrzliwe spojrzenie. Podszedł więc do furtki i nacisnął klamkę pewną ręką. Furtka nie ustąpiła. Jednak kierowca, który włączył silnik, nie odjeżdżał.

— Niech pan jedzie — powiedział Dawid czując wzbierające zdenerwowanie.

Był zwierzęciem przyduszanym do muru, lorenzowskim zwierzęciem. Chciał przejść przez furtkę. Czuł podejrzliwe spojrzenie kierowcy. W koszmarnym świecie niezrozumiałych zależności. Może CHCIAŁBYM wierzyć zapewnieniom Marii: zrozumiesz.

— Może zawieźć do głównej bramy — powiedział kierowca.

— Dziękuję, niech pan jedzie — Dawid ZACZĄŁ grzebać w kieszeniach. Szukając spostrzegł swoją erekcję. Słowo „spostrzegł” dziwiło go w jego myślach. To i tamo było nie na miejscu. Powoli odjeżdżający samochód zniknął za niedalekim zakrętem. To będzie nie tak, Dawidzie. Odwrócił niewymuszenie głowę: było pusto. Może uciekaliśmy zawsze traktując wszystko tak samo, świat poezji, by nie widzieć topnienia naszej nawet matematyki. Bredzę, myślał. Tak było wtedy: ZOSTAŁEŚ sam z murem. Raz w życiu zrobił to, na co miał ochotę zawsze. Stojąc pad murem mówił:

— Tym blaszkom liści, które widzę tam dalej. Chociaż wiem, że na drzewa jest jeszcze za wcześnie. Wiem to tak samo dobrze. I on będzie wiedział to kiedyś ten on, którym ty będziesz. Nie wierzysz w końcu szacownym zapowiedziom Buddy o braku przyczyn. Nie będziemy może wiedzieć, to też pamiętaj. Zostaje mi mur, chciałbyś coś znaleźć czując strach przed tamtymi ludźmi, którzy tam są. Stoję i mówię. Są dwa omszone stopnie i roześmiane blaszki liści, które przypominają mi oczy posągu cesarza Klaudiusza.

Przestał mówić. Rośliny obrastały mur podwójnie. W lęku przed rozważaniami o dwóch stronach i konieczności istnienia, co prowadzić mogło do mobiusowskich wstęg. Pozostańmy w pełni życzliwości dla nas, bo ma być właśnie tak. Rośliny wierzchnie: trawa i nawet gałęzie innych drzew. Rośliny podstopowe: też jednak trawa, lecz inna. Dalej nie chciał. Rozmyślnie nazwami POZWOLIŁEM pomyśleć o państwach w koniczynie łagodnej i obcoplanetarnym łubinie. Stałem wtedy 9 lipca 1971 pod omszonym murem. Próbowałem go dotykać, ale strach przed przypadkowo zbłąkanym owadem nie pozwalał mi zbyt długo pozostawiać palców na mchu. Nieco obok, przypuszczam, na nienormalnie jasnym kawałku muru spostrzegłem bluszcz, który miał niestety trzynaście listków. Był pusty ranek tamtego lipca. Dotknąłem trawy nad moją głową, trochę ziemi obsypało się na włosy. Wyczułem jednak mocny brzeg muru. Podciągnąłem się szukając nogami oparcia. JESTEŚ na szczycie i już po chwili ostatnia część potrójnej roślinności zaszeleści pod stopami. W rozpełzłym zmęczeniu, żeby to, co tam zostało, żeby to były brzozy. Co MÓWILIŚMY i po co. WIDZIAŁ w wypełnionym światłem przedwieczorze twarz Ewy, gdy SZLI, między kawałkami drzew sycić się można długie lata, tak jak nie widzimy długich już traw. Tak samo jak niewyraźną już teraz twarz Ewy. W zmęczeniu, trochę wstydu nawet zostawało w oczach. CHCIAŁ ją pocałować.

Zobaczył (jak było do przewidzenia) ciemne oczy w przedwieczorze. Powiedziała jakby w innej sytuacji:

— Jest wieczór, Dawidzie.

PATRZYŁEM na nią zaskoczony. Później szliśmy dalej w stronę muru. Pamiętać MUSISZ (bo tak jest przecież najlepiej), właśnie twarz Ewy ma pozostać, a nie twarz Marii. Twarz ta i tamta, rysy Ewy w przedwieczorze i powietrzu jak rzadka ciecz, które było (wiemy o tym dokładnie) przed murem i dalej między domyślnymi drzewami. Było więc popołudnie, nagle popołudnie ostre z takim samym wypełniającym światłem. POJMOWAŁEM to nieznane mi wtedy zastanowienie i przede mną, gdy patrzyłem, przed nami, gdy patrzyłem, był rozbiegający się w dwie strony mur. Świat roślinny zdawał się chcieć zmieszać rozbiegające się na prawo i lewo części cienia, gubiły się w krzakach poszczególne fragmenty kamiennego muru. Widzieć można znowu twarz Ewy, dotykać palców i włosów, lecz można było pamiętać.

— Nie ma południa, Dawidzie — mówiła.

Oczy były (pozornie oczywiście) brązowozielone i w przypadkowej plamce słońca WIDZIAŁ oczy w pamięci, widok zmieszany z niedawną rozkoszą, jej dziwnymi jak liście lub pajęczyna palcami zsuwał mu się w dół brzucha. I dlaczego mur dzięki roślinnym wysiłkom miał stawać się poduszką. Nie wiadomo. Ani nie ZNAM jej myśli, gdy spytała:

— Dlaczego tak mało rozmawiasz z Marią?

— Z tobą też nie rozmawiam — mówiłem już o wyciągnięcie dłoni od kamiennego cienia.

— Ale to nie o to chodzi. Z nią powinieneś rozmawiać.

— Dlaczego?

— Nie wiem, tak powinno być.

Wilgoć kamiennego cienia stawała się w kamiennym mroku zamkniętych oczu nagle dotykiem. I poprzez ten kamienny dotyk POWIEDZIAŁEŚ:

— Ewa.

— Słucham — mówi zatrzymując twoje czoło, gdy powoli podąża podobną do palców drogą, aby zmieniać zapach w dotyk. A gdy ręka nie była w stanie tego zrobić, jej palce zaczynały wędrówkę trawiastych łapek aż do powiek. CZUŁEM się nagle zmuszony (wiedząc, że te palce nie powinny dotknąć muru) do otwarcia oczu. Pozostanie ciepło dłoni zatrzymujących obraz, może pewien ciepły zapach. Dłoni.

— Nic nie mówiłem — w powolnym odwróceniu. POCZUŁEŚ. Tak, POCZUŁEM nagły lęk. Już wtedy, gdy żyją w pamięci niedawne palce Ewy, może strach przed owadem, może przed myszą. Może Maria wtedy mówiła ci coś, czego nie rozumiała twoja pamięć. Było można: czuć bezradność albo... konsekwencja. Kilka słów Ewy, gdy odwracałem się w stronę drzew. Ewa mówi:

— Dawid.

Słyszę wzbierające szumy pierza z pierzyny-muru niepodobnej do piersi i łuski gubiące drogę na brzegu białego prostokąta, prawie trzynastolistny bluszcz, gdy nie było kwietnia, o którym nie mogłem wiedzieć.

Popołudnie stawało się nocą i była noc, cień widziany jako noc, lecz i mur widziany jako cień. W strachu, chociaż wielki strach przemijał, niechcący ślad pajęczyny dotykał, tak, twarzy.

Brak mi było ścieżki, brak mi było Abraksasa. Była raczej obecność spodziewana i przez to myląca. Dawid WBIEGAŁ bardziej niż dotykał pojedynczych pasemek powietrza, brakowało: czerwonego marsa i Marsa, nawet liści, ale na pewno Marii. Szeptał do siebie przypominając nie wiadomo po co idiotyczną kłótnię z Adamem i przeprosiny. Była raczej obecność spodziewana, moja histeria z tamtego czasu zmieniała dopiero teraz moją pamięć, a nie mogła i nie chciała czynić tego wcześniej. Bo i po co: STOJĘ na skraju cienia, który nie jest, lecz był wczoraj, a dzisiaj zlany z innymi, przez obietnicę, przez odcięcie niewidoczne: dzisiaj tutaj i zawsze, jak ktoś to nazywał. Wbiegając w niezauważalny prawie dotyk. To kiedyś były (MYŚLAŁ wtedy Dawid) liście kręcące się między promieniami słońca i ruchomymi cieniami. Dzisiaj tego nie ma, wytłumacz to sobie. MYŚL, bo musisz nie pamiętać i mieć zamknięte na to oczy, musisz zrozumieć (np. postarać się zrozumieć): może krople deszczu i szmer wielokrotnie powtarzane i trawy ostrotnące (gdy pocięły nogi Marii). Nie myśl o czym, nie myśl o nogach, właśnie to zaskakuje na zawiłej ścieżce. Miałeś wtedy ochotę tłuc głową o kamienie (nawet), o pnie drzew (nawet), nie chciałeś czuć. Usiadłeś na chwilę, a później położyłeś się czując jej ciepło, zapomniałeś to, co jest, a więc Dawida siedzącego na skraju trawy, czującego wpełzający jak dotyk pajęczyny właśnie ten mur ograniczający, a więc Dawida wybuchającego śmiechem. Dawid ŚMIAŁ się, wtedy mój głos na skraju ciszy o kilka tysięcy metrów od domu o żółtych (w dzień) ścianach. Dawid przypominał sobie mizerność swoich seksualnych kontaktów, a raczej seksualnego kontaktu, to także było potrójne. Kończył się trzeci dzień tego, co NAZWIECIE pobytem. Czujmy sympatię, bo co pozostaje. Tak sama MYŚLAŁ siedzący Dawid o jedynym znaczeniu dotyku i zapachu, zaskoczeniu Ewy przez pusty pokój. Czuł strach i żal: starający się odłożyć decyzję.

 

 

Drzewa

 

Czy była to część ostatnia potrójnej roślinności? Odpowiedź byłaby nieco ryzykowna. Jednak ta właśnie ścieżka nie istniała lub istniała, ale pamijalnie, między pniami drzew. Drzewa były teraz niepomijalne spojrzeniem: wielokrotne drzewa. Oni SĄ ciągle plamą rozmowy, rozmazaną plamą rozmowy na skraju, od początku nocy czy początku dnia. Nie WIEM. Był jednak rozgrzany wiatr, który chwytałem w nozdrza. Nie LUBISZ nozdrzy. Wtedy CZUŁEM. Wtedy lub nawet powracając do dzisiaj jak spokojni mieszczanie. Pewne wrażenia tamtych dni. Chciałoby się nie czekać, lecz przedłużać i uparcie szeptać o legendzie świadomości (wymyślonej przez Moody Blues) i POWRACAJ do, stagnacjom CZYNIŁ, tak, do cudownej stagnacji. Niech będzie wysokość gór liści i drzew. Tak jakoś. Należy nie jemu, w przemilczeniu obdzieranie ze skojarzeń świata, was niespodziewanie zastanowi bzdurność szelestu widzianego z daleka, gotowy do oplatania powój w zapatrzeniu nie zmrużonych już oczu. WYPOWIE zdanie: były i są drzewa wyglądające jak wielkie odbicie drzew w szybie. Dawid stał lekko zadyszany, patrząc na będące się drzewa. Jakiś pan nazywał to jednym leśnym słowem, lecz WIERZ, że to jeszcze nie jest las. Jednak zdawał się być nerwowy właśnie szelest uderzających o siebie liści, nerwowy i wzajemny dotyk. Niech więc pozostaną liście liśćmi, czy tak mówimy w nagłej zgodzie nie wiadomo z czym. Niech nie irytują już nikogo opadłe blaszki ludzkich spojrzeń i czerń pozorna pni, niech nie domaga się żółtego dodatku. Były drzewa, lecz oczy drzew były szare i Dawid szarpnął się na myśl: gdy spojrzę z bliska, jest w trawie czy w liściach, POWIEDZ, są różowe i czarne pyszczki owadów.

Było zbyt wiele opatrzonych chwytliwymi pazurkami łapek. Ciągle STAŁ, robienie tego służyło opóźnieniu przybycia.

OPÓŹNIAŁEŚ przybycie czy tak: myślałeś o powrocie mając na myśli drogę o Marii. Maria była już niedostrzegalna wobec bytowania drzew. To zmylenie wasze, gdy oni BĘDĄ zastanawiać się nad tamtą zawiłością, która jest bez znaczenia. Lepiej pozwólmy. Nie wiadoma na co. Pozwolimy Dawidowi na to, by oddychał 9 lipca 1971 roku pośród będących drzew. Dodajmy szelest owadzich (i nie tylko owadzich) łapek przemierzających świat kory. Była kora tych drzew skołysany kraj jarów. MYŚLAŁEM więc o koniach Ezry Pounda, które wytropiły jary. Dawid wtedy nieruchomy ZAMIERZAŁ już pierwsze kroki. Miała być odmiana topoli: symeonowych hiacyntów, o liściach zawsze o wyciągnięcie ręki. Zaczął iść w kołysaniu ruchów międzydrzewowej trawy tak bardzo współzwierzęcych, o zieleni oczu tak pojmowanej (USIŁOWAŁEŚ zapewne przemyśliwać bez przerwy, to wy UŚWIADAMIACIE sobie zbyt późną wiedzę, by dokojarzała). Chociaż to zadziwia mnie, gdy SZEDŁEM odmierzając krok między trawą a drzewami, nie wiedziałem o zaspokajającej bliskości trawiego dotyku. Czuło się już wtedy lub jeszcze teraz niechcący SKOJARZYŁ 9 lipca 1971 roku napinanie nie istniejących (och, gdyby istniały) ścięgien drzew roślinnego ciała. Dotyk ludzkiego ciała; powiedzmy lepiej, ciała Ewy. Dotykała i dotykać będzie Dawida (co podobno wtedy było normalne, a może raczej często spotykane) próba łączenia Ewy z jej ciałem (jakby było co łączyć), które to łączenie jednak odczuwał już wtedy w sposób niepokojący, a teraz będzie odczuwać ciało Ewy z tamtego 10 lipca 1971 roku nadzwyczaj dokładnie. Dawid pomyśli: dzięki Dawidowi. Dziękował nagle zaskoczony w popołudniowej wyprawie pod mur. W czasie podwieczorkowej wyprawy za to, że nie czuje lęku przed niespodziewanym powitaniem ze strony różowo-czarnego pyszczka owada, lecz nie kwiatów, w które zaglądać będzie później Maria. Po co jednak wyprzedzać i doda: wyprzedzają czas w opisie rozmowy. Zastygłość pełną słabej zieleni Veronesa w tak zapomnianych, lecz do pewnego czasu niezapomnianych właśnie oczach Marii. Nim świat się rozkoszował, bardziej liczyła się przez chwilę domyślna dotykalność włosów Marii a raczej Ewy niż drażniąca skóra. Dawidowi, gdy wchodził razem z Ewą, przypomniały się struny uciekające na pozór: pnie drzew. Widział obok rysy twarzy: jasno i wyraźnie. Między drzewami (MUSIAŁEŚ tutaj między drzewami kończyć jakąś rozmowę, której zaskakująca banalność nawet was może zirytować). Co wtedy go nie irytowało: że możemy być cieniem zdarzeń na twarzy, niepotrzebnie uogólniając — ...i zadziwiający lęk, i wdzięk cichego piasku legend i baśni, mówił Dawid zagłębiony w swojej wypowiedzi.

— Słyszę pannę Weston — powiedziała Ewa i Dawid pomyślał, że uśmiechał się tak, nieironicznie, zamyślony (jak zwykle, a co najmniej często) pochylił się, POCHYLIŁEŚ się nad trawą, by wycedzić przez zęby —

— Ja tylko piasek — Dawid PODNOSIŁ głowę. Ewa zatrzymała się lub może szła tylko trochę wolniej, a może popatrzyła się na niego ze złośliwą wyrozumiałością i, co dziwne, sympatią. Tak nie PRAGNĄŁEŚ uciekać. W głowie MIAŁEM ciągle nie pamiętający o niczym wśród łagodnych mimo marszu uderzeń fal ciepłego światła w przezornie zamykane oczy leniwy chłód z tego pustego lata. Twarz Ewy szczególnie z tamtego czasu, nie wiem dlaczego podwieczorku, kojarzy mi się z wodą jeziora widzianą zza drzew, a ile twoje skojarzenia są interesujące. Twarz Ewy była jasna i wyraźna, po prostu PATRZYŁ na nią. W domyśle bardziej niż naprawdę paprociły się na odbiciu w węglu odbicia gałęzi paproci lub ślad skrzypu jak bezbarwny świat zaskakiwał rękę przed siatkówką oczu. Po prostu była bezbarwność przedzmierzchu tamtego lata. Jakiś strach, do którego się nie PRZYZNAŁEM, kazał ci, UCIEKAŁEŚ jeszcze na chwilę od Ewy w inny, normalnie skrywany strach przed: na nowo widzianą kępą krzaków i nieznanym rozgęstwionym dźwiękiem. Jednak WESZLI dalej pomiędzy drzewa, tam, gdzie rosła trawa.

PRÓBOWAŁ wymknąć się Ewie uciekając (a MÓWICIE ta banalnie) naprawdę do jej oczu, a dalej trawa była oczyma (znowu) Marii. Były odbicia gwiazd (światełek) i w niebie i nawet wpółprzykryty nocą prześwit w gałęziach przysłaniał widok konarów, które wtedy z czymś się skojarzyły. Nie MOŻECIE jednak dalej cofać się przed drogą od Marii do Ewy i inaczej: o odmawianiu Marii tego, kim była. Wtedy Dawid nie ZAUWAŻYŁ lekko podniecającego znaczenia myśli o Marii. W wysokiej trawie podchodził powoli pojmując rytm niespójnego tańca. Był blisko Ewy, która zatrzymała się w charakterystyczny sposób, UDAWAŁEM, że nic nie widzę mówiąc — ...wyobrazić sobie (ktoś to pisał), że to prawie nasi stwórcy.

— Nie przypatrzysz się dokładniej naszym stwórcom — SŁYSZAŁ mówiącą Ewę, która klękała przy wysokiej, w wysokiej, trawie. Zrobił to samo i przez krótką chwilę, nim opadając pociągnął ją lekko za ramię, przypatrzył się podłużnym liniom trawy. CAŁOWALI się przez chwilę, a później Dawid POCZUŁ zmęczenie i położył się na plecach. Jak się łatwo DOMYŚLIĆ, Ewa położyła głowę na jego piersi. WIDZIAŁEŚ znowu pnie, ich czarny zarys na tle niespodziewanie (tak się wydaje) świeżej zieleni, na liściach wypełniających przestrzeń powietrza. W tej chwili spokojnie SĄDZIŁ, że nie podnieci się już teraz, i zaraz zapewne ogarnęło cię pewne pożądanie. Spokojnie spostrzegawcza Ewa rozpięła powoli guziki jego koszuli. Czuł, jak poczujemy lub czuliśmy wszyscy usta, tam, gdzie przed chwilą czuł ciężar jej głowy. Tam było zawsze, i może długo, i może nigdy już nie będzie inaczej: Dawid próbował ją rozebrać, ale mu nie pozwoliła (DOTARŁO więc do niego lekkie sfrustrowanie, ślad, a może istnienie tzw. kompleksów). Do doznanych już odczuć dołączył się pewien wstyd, gdy to ona zaczęła go rozbierać. Tak PAMIĘTAŁEM później, lecz lepiej byłoby, gdybyś MYŚLAŁ wtedy. Tak MYŚLAŁEM wtedy, gdy nie tyle rozbierała Dawida, co całując go wsunęła mu rękę za pasek w spodniach i powoli zesunęła ją niżej. ZAUWAŻYŁ, jakby rozdzielony na dwoje, znowu wstyd i nagle niespodziewanie dla siebie samego zaczął się śmiać. Ona zatrzymała rękę sięgającą już nasady jego członka. Zapewne później zrozumiała właściwie śmiech, którym URACZYŁEŚ ją, i ruchem szybkim, lecz powolnie miękkim ujęła mocno jego członek w rękę. Ścisnęła i Dawid JĘKNĄŁ.

— Boli? — spytała zaciekawianym rozbawieniem głosu, zapewne nie zamierzając mimo wszystko cofać swojej ręki.

— Łaskocze — burknął Dawid i objąwszy ją mocno przeturlał się parę razy po trawie. Mimo to Ewa nie puściła. ZACZĘLI znowu się śmiać i nagle wśród zastanawiającej i zafrapowanej trawy stwórcy Dawid (znowu z nią razem) POCZUŁ miękkie uderzenia plam słońca i zastygli w jakimś niezastąpionym (jak się wtedy zdawało) ułożeniu ciał i wśród łagodnego dotyku jej dłoni Dawid był cały zmieszany właśnie z dotykiem jej dłoni obejmującej go. Powtórnie tuż go oczekiwanym, ale ciągle zaskakującym momencie przyszło do niego lekkie zawstydzenie i PRZYMKNĄŁEŚ oczy, nareszcie MÓWICIE do rzeczy, nie CHCIAŁ WIDZIEĆ, że ona wyciera rękę o trawę. Oni WIEDZĄ, że MUSIAŁ słyszeć i może to samo: wszyscy zawsze będziemy słyszeć szelest ręki drażniącej jedwabistą trawę. Jednak Ewa, co było dla mnie miłe, tak miłe, zapomniała o mnie lub nie dopuściła do moich reakcji. Uśmiechnięta przytulając się powie:

— Miałeś tak uszczęśliwioną minę, że miałabym ochotę wytarzać ciebie w tej trawie twoich stwórców.

— Twoich także.

Oczy przemywała wodą, wielkość nie miała już tutaj znaczenia. Drugie kołysanie, gdy trzecie już nie znajdzie w dziwnym nazwaniu razorgazmowanego świata. Jedwabna miękkość powracała między resztkami światła przemykającego się między drzewami, trawą, czyjąś ręką; powracała w tłumie pajęczyny i włosów, dotyku nagiej skóry na udzie. Już za dnia był wśród niekończących się linii pni długiej nocy. Były pewne podejrzenia już wtedy, gdy kończyło się dzieciństwo. Była pierwszy raz mgła wynikła ze zmęczenia: zasłonięty mimo widzenia obraz siedzącej obok Ewy. Była wtedy, gdy ręka drażniła włosy, nieposłuszna myśl, która wracała do miast asfaltu-drogi, asfaltu-lawy. Było w czasie, gdy ostry rysunek kory absorbował myśli, by nie musiały być poświęcone pewnym sprawom nieprzychylnych wydarzeń, próbowanie dokonania przedwczesnych wyborów między. Ewa odsunęła się kładąc rękę na trawie. Było błądzenie wzrokiem po niekończących się pniach, próba ucieczki ręki i całe nawet ciała lub genitalia. Były nieliczne, i nie wtedy, jednak były ostrobrzegie trawowe łodygi, których też próbował unikać, wiedząc, że nie pozostaje nic innego po poprzedniej, nieudanej ucieczce. Znowu widział Ewę i była, zapewne w zasięgu wzroku, gdyby taki mógł sięgać pod ziemię, zwykła mysz w śmiechu jedynie łąkowa. Była czerń i ziemia. Nie było pusto. PODNOSILI się trochę leniwie, a mimo to, a może dlatego, w lecie nie było pusto między, właściwie nad korzeniami niedomyślnych drzew. Zbliżali się do ścieżki. Plamy cienia wielolistnego odleglejsze coraz. Traciliśmy świat, jak się nam zdawało, na naszą korzyść. Czyjeś białe, może lepiej opalone palce rozgarniały trawę w ucieczce przed inną dłonią. Brązowowodne kolory dnia i nocy. Spod wpółprzymkniętych powiek określano: pogodzenie: białe palce rozgarniały źdźbła trawy w ucieczce przed dłonią o opalonej skórze. Gdy patrzyła w górę (a on razem z nią) były nieznane (o niedotykalne, jakby powiedział Ezra Pound) gniazda opuszczone nieznanych, właśnie, nam i jemu ptaków. Były nieznane, zawiłe wzory ptasich piórek i kręte ścieżki chadzających szelestów i łopotu skrzydeł spóźnionego ptaka lub przebudzonego nietoperza. Natomiast wszystko, co nie miało skrzydeł, przemykało bezszelestnie, niełopotliwie.

Natomiast pamiętnego wieczoru 11 lipca 1971 roku drzewa były bardziej niż kiedykolwiek lasem, bardziej, a raczej powiedzmy: nie cieniem już zdarzeń na twarzy. WBIEGŁEŚ zapewne, ZAUWAŻCIE, że u człowieka pobudzają się łatwo ośrodki ruchowe, zdając sobie sprawę: z szaleństwa, które go otaczało, nie skojarzono dosłownie wtedy z Marią, BIEGŁ rozpędzony. Wielkie słowo szaleństwo, POWIEDZ rozdrażnienie. W czasie rozdrażnienia były wokół obszary większego i mniejszego mroku, OGLĄDAŁ budzące lęk poddrzewowe, dolne przestrzenie, przyciągały nie wiadomo dlaczego nagi i ciszę. MYŚLAŁEM skołataną głową: że posądzałem, podejrzewane ten świat już wtedy, gdy kończyło się dzieciństwo, a jakieś pustookie posągi rozsądzały nieznane im spory. Ten żal już wtedy nękał mnie na równi, i gdybyś już wtedy POŁĄCZYŁ pewne sytuacje i znaczenia, byłoby inaczej. Wtedy DOSTRZEGAŁ bardziej kłębiące się w głowie wielorakie stwory i zdarzenia, gdy ruch nocnego krzewu nakazywał ucieczkę w niepokój. W końcu SZAMOTAŁEŚ się właściwie pomimo, właściwie tak bardzo niechcący. Dawid ODDYCHAŁ szybko, w pełnym strachu. Określeniu drzemie śmieszność: to tak: burza przeszła jakoś bokiem i wiadomo było, że powietrze będzie dalej parne. Usiadł przerażany na ziemię, nad głową WIDZIAŁEM kilkanaście słabych, niestety, gwiazd, których światło z ledwością przebijało się przez parne powietrze pomiędzy poruszeniami gałęzi, lepiej POWIEDZ, między ruszającymi się gałęziami DOSTRZEGAŁEM Marsa, który potęgował mój strach. Przejmujący dystans między tamtymi wydarzeniami kazał Dawidowi usiąść w ścienionej i trochę wilgotne j trawie. SIEDZIAŁ, było leniwe dotykanie gałęzi i jakieś uspokojenie, nazbyt przyjacielski, prawie że nachalny mrok. Ciemność skrywała pustkę lata, której wszędzie było tak wiele. Nieznane zmyślenie, później podjęte tłumaczenie. CHCIAŁEŚ tłumaczyć, coraz zmyślniej w miarę dopływu nowych słów i znaczeń, wszystko samemu sobie, nikomu już więcej, bo nikogo nie było w granicach, które NAZNACZYŁ sam sobie i których tak ściśle PRZESTRZEGAŁEŚ. Nikt nie potrafił mu wmówić, że są to te same, zawsze tylko te same, a nie inne za każdym razem i o każdej porze dnia drzew. Nie WIDZIAŁ wiele o panu Buddzie, by móc być tego całkowicie pewnym, ale nie wierzył nikomu, kto mówił, że jest inaczej.

 

 

Ścieżka

 

Już w czasie, gdy cokolwiek będzie mogło mnie zbudzić, POWRÓCĘ do długiej ścieżki. Wiem na pewno, że będzie ona inna, niż była naprawdę, nic na to jednak nie poradzę. Znów lekko wydeptana trawa wyznaczy pewien szlak dla biegu, którego przystankami będą wzgórza i zagłębienia leśnego, prawie parkowego terenu powracający razem z falami lęku daleki ból serca. Było miejsce i czas był odległy, niewidzialny z daleka rysunek drzewowej kory stawał się coraz bliższy, aż w końcu znikał. Zawiesistość, w pamięci rozmycie nadścieżkowyeh gałęzi. Zawieszenia nad głową plam gałęzi pragnęły oczy. W świetle słońca było ciepło, z chłodu rannego zostawała tylko rześkość, tylko w domyśle: z lodu przejrzystego, chłodna. Zachodzić mogły różne sprawy w mocy tamtych zdarzeń: prawie zwierzęcy ruch dziesiątek gałęzi. Zgłuszone kroki w brzegi trawy. Innej roślinności świat powoli wpełzał w lodowatą bezbarwność tamtych dni, myśli pary pracowitych rąk wytrwale porządkowały wybujałą wegetację w uznane już kiedyś, wzór był, w układzie, gdy wypełzał z pustych miejsc pamięci, rośliny traciły barwy w zetknięciu, w pamięci DOSTRZEGAM na zimowej szybie. Za obszarem drzew, tamtych drzew, Dawid DOSTRZEGŁ coś, co nazwane zostanie ścieżką. Ogromna niepewność jego niewyczulonych lub przeczulonych stóp, razem z dotykiem ziemi, poderwie się ze ścieżki, razem z ziemi szklisty motyl i zapełni rozśmieszony pustkę lata 1971.

Co będzie później? Co było później, i ma, i nie istnieje. ZAPYTUJĘ o ruch, o poruszenie już nie warg czy powieki, lecz niebieskiego nieba, obsesyjnie mallarmowskiego. Już w czasie gdy cokolwiek będzie mogło mnie obudzić razem z sierpniowym przypomnieniem jesieni, powróci (POWIEDZCIE, po cholerę), myślą, Dawid do tamtego lata i tamtej ścieżki. Pomimo wiedzy i bezradności wobec zmiany w czasie: zmiany czasu: zadziwi chyba, czego się można domyślać, znajomość lekko wydeptanego pasa ziemi, domyślna wiedza, którą przekazywał w cudze domysły: wyznaczona zagłębieniami i wzgórzami drzewowego terenu, słabym bólem serca: Nie wiadoma dlaczego ZACZĄŁEM (zapewne rankiem 9 lipca 1971, jak się DOMYŚLACIE już) biec, ledwo dostrzegłem ścieżkę. WIEDZĄ, że był to bieg. Były, używamy wymieniania, skomplikowane przeznaczenia przestrzeni powietrza i pni drzew. KOJARZY mi się to teraz i zawsze (CHCIELIBY powiedzieć: warunek doskonałej prostoty) z bałaganem, ale tylko wtedy, gdy pamiętam tamto zmęczenie. A jak było wtedy, gdy CZUŁEŚ zmęczenie. W rozkołysanym biegu MIESZAŁ kroki, nie potrafił poznać odległości, którą przebył. Dobiegał do nowych gałęzi, które mogły uderzyć go w twarz, które mógł ominąć lub dotknąć czasem czubkiem głowy, uderzeniem ręki. Wtedy wyczuwał rytm liścioszumów krzaków nawet kolczastych. Niestety początek, a później koniec ścieżki ginął między trawą.

Podwójny marsz, zostawianie zdarzeń z rankiem. Z przeciwnej strony dnia ścieżka była ta sama, myślał, tolkienowska Mrocznia Puszcza, gdzie paproć (bez trawy) spodobniona na obraz prześwietlonej słońcem brunatnej wody, ciemny zarys dróżki: ślad fali na ciemnym brzegu. Przecież i tu, i tam była wilgoć. Strach wody, w krótkim mgnieniu nie można była patrzeć na nic, spuszczonooki, syn kogokolwiek. Mgliste wysepki koniczyny, prześlizgiwał się w uciszeniu oczu, ruch wysokich traw był aż tak zwierzęcy. SZEDŁEM obok Ewy, która później pojawiać się będzie znacznie rzadziej, wydeptanym kawałkiem ziemi zwanej w tym miejscu ścieżką. Gdy zadowolenie ustępowało miejsca niechęci podęcia działania, MÓWIŁ, a ona odpowiadała mu.

— Nie rozumiem ciebie, przecież nic na tym nie tracisz. Naprawdę. Był to, jak wiemy, dalszy ciąg rozmowy, którą poznamy razem z jej banalnością. PRZYWOŁYWAŁEM niechęć do filozofowania jak zwykle za późno, jak zwykle drogą zamkniętą próbowałem się wymknąć.

— Pan Pascal.

— Tak, co z tego — powiedziała być może trochę rozzłoszczona, lecz skrywająca zadziwiająco troskliwie. Zapewne to zdenerwowało ciebie i nazbyt głośne słowa dotarły do twoich uszu. Właśnie twoich: Dawidzie, twoje słowa.

— Ale ja nie znoszę kościoła, mdli mnie po prostu fizycznie. Nie mogę myśleć o tym bezwładnym rumowisku dawnych wierzeń i nowych, nielicznych pomysłów.

— Może czytałeś pannę Weston.

— Tak, ale nie o to chodzi.

— A o co?

Czas przechodzenia irytacji w wielopalce wyścigi strzępiastych obłoków, dostrzegane słońce, wydrzewione plamiście obłokodrzewa, BYŁEŚ między powrotem a zawróceniem. Co wyda się dziwne w nowo odkrytym znaczeniu włosów Ewy, których zapach przypominał ci wyspę, gdzie zostaniemy, o podwójnym MÓWICIE, uparte teraz znaczeniu, wyspy, gdzie zostaniemy, zostaniemy dostrzeżeni przez brzeg lasu. Ewa powie.

— Ścieżka zniknęła.

Ścieżka zniknęła w trawie, która, choć sugerowała miękkość, była miękka jej dotykalność. Pomimo odczuwania wzrokiem twych oczu: wilgoci, była sucha, trochę sypka, tam gdzieś wokół głowy i między włosami.

Gdy ścieżka znikała, WRACALI stamtąd. Ta będzie: DOSTRZEŻESZ dwie osoby, mogłeś widzieć tylko jedną. W powracające między krzewami nieodkrytymi przez słońce obszarami podkrzewowego powietrza. Dostrzeżesz ześlizgujące się po słabych uderzeniach wiatru liście.

— Nic na tym nie tracę — zdając sobie sprawę z pewnej oczywistej dwuznaczności tego, a jednocześnie zły z powodu obojętności Ewy dla moich ówczesnych rozważań.

— Złościsz mnie — tutaj ścieżka wspinała się poda górę i temu wszakże można było przypisać podenerwowanie. POMIJAŁ ją zdjęty nagłym lękiem, co może być zamiast.

— Ja nie o tym mówię — w zapytanym prócz Ewy powietrzu niedostrzegalnej także gołym okiem zimy. W parze podwieczorkowej wyprawy w mieszających się cierniach szeptu. DODASZ: nazbyt częstych cieniach: co widzimy.

— Ja nie o tym mówię — widziany Dawid OPOWIADAŁ w myśli historię ogrodu róż i eliotowskich kwartetów na wyciągniętych rękach lub w palcowaniu snu. Gdy palce wyciągnięte koniuszkami będą nawet prowadzone usiłowały wymyśleć te kilkanaście centymetrów brakujących teraz i naprawdę do Ewy. Ewa opuściła ręce wzdłuż tułowia: ten gest zaskoczył mnie: zaskoczony już BYŁEŚ, można było tylko nie ruszać bardziej. Pomimo że prócz tego MÓWICIE o drzewach i roślinach: tak ogólniej pomijacie właśnie rośliny. Wtedy Ewa trąciła ręką gałąź. Zmieszanie moje stało się ułamkiem czasu oczekiwania na zdarzenia, na próbę sensu tak niespodziewanie pojawiającą się pośród stosu gazet czy w zmoczonych oczach ryby. Zapewne to wystarczy im jako poszukiwane uzasadnienie przyszłości przeszłością. Tak jak: rozwartych oczu zmokniętymi. POŁOŻĄ obok siebie obydwa zamiary milczenia, gdzie później nic nie pozostanie, ZAUWAŻCIE, strzępem ani odpryskiem. Mimo to Ewa posłuszna pewnym prawom nie przemilczy natłoku złości. Na ścieżce odnalezionej w czasie po to, by czas zapominać. Czy tak MYŚLELI?

— Ta nie ma sensu.

— Co? — SPYTAŁEM próbując powrócić.

Zachowujemy się obłudnie, żeby przejść z tym do porządku dziennego.

— Ja nie wiem, co jest dla ciebie porządkiem, a przeciw obłudzie nic nie mam.

Będzie stała patrząc na niego. CHCIAŁ czuć razem z nią, poprzez swoją ostrożność, tamtą chropowatość. Pojął, że musi coś jej powiedzieć, choćby miał skłamać. Będzie później w niezapomniany sposób wielokrotnie podchodzić w ryzyku oczekiwanego oporu, czuć zapach włosów, gdy zbliży tam swoją twarz.

— Nie gniewaj się, ja nie potrafię postępować tak, jak powinno się to robić. Kiedyś się nauczę, ale teraz naprawdę nie umiem.

Po raz pierwszy, gdy przerwałem, BYŁEŚ spokojny, zaskoczony zdolnością słów do samotworzenia.

— A poza tym, wiesz, tak ślicznie dzisiaj wyglądasz, że nie wiem, co robić.

Odwróciła się i pocałowała go. MILCZELI chwilę, a ty jednocześnie CIESZYŁEŚ się i nie, że nic nie zauważyła. Uśmiechnięta z dziwną ciekawością widoczną na twarzy, powie:

— Przyjdę dzisiaj do ciebie, ale później. Chcesz?

— Tak.

I znowu jak zamykające się gałęzie (w głupim porównaniu lub przenośni) połączą się prawie niewidoczne. Przez swoje zmieszanie dostrzeżesz prawie, że pozostanie ten, a właściwie to już tamten czas ze swoimi liśćmi i słońcem, które ociepli twarz Ewy i Dawida w inny dzień. Tylko nie wiadomo, na dobrą sprawę, po co.

W noc jak ciepłe akwarium, liściodyszność wielokrotnych plamek, ciepły park-sierść wielkiego zwierza. Tuż po nastaniu suchości, gdy krnąbrne krople wilgoci nie zginały łodyżek do ziemi, podeszczowe ziemie, tamten spokój. Jak ciepłe akwarium, nagła suchość. Suchość w gardle przedwczesna. Wyznaczaliśmy pracowicie noc, wokół niego były szepty w głowie (raczej z głowy), pomieszanie ciekawych oczu z liściowym brzegiem lub zapomnienie kropli wilgoci przez odchodzący niż. Lęk myśli trochę uspokojonej, na tysiące kilometrów pod stopami i na tysiące kilometrów jednocześnie nad i pod stopami, ilość ziemi doprowadzała do pewnych wniosków i określeń, i porównań. Może na chwilę BYŁ razem z dotykiem nocnego komara, śliskością dżdżownicy, pracowitość nocnego kreta otaczała jego myśli szczelnym usypiskiem. Znalezienie, poszczególne gwiazdy dotykały uśmiechniętych oczu. Jak odwrotność biegu i wtedy bieg. Trzepotanie wielkich i wielokrotnych liści usidlonego ptaka nocy. Twoje kroki, w rozpędzie nieszukanie nawet.

Dawid biegł ścieżką w nocy 11 lipca 1971, to brzmi głosem martwych śladów miękczących mrokiem kroków. Bez możności pomyślenia, przemyślanie przyczyn: kolejnych słów Marii i nawet Adama zmęczonych miłością, coś, co nazywamy: nocą lub strachem dni i ścieżki. Wystraszony Dawid jak rozbiegane BYŁEŚ oczka śmiesznego królika połączonego oddechem właśnie z moimi genitaliami, z których jednak BYŁEM w chamski sposób zadowolony. Jak wtedy w pełni strachu: powolne myślenie Dawida o Marii frapuje was, niedoskonale, motyle właśnie: jak tysiące cienkich łapek lub ballardowskie owady w oczach niespotykanych nigdy. Obraz i niesmak rodzące już zdyszany strach moich właśnie rozbieganych oczek: liczenia świata. W noc opuszczonego akwarium: pracowitość pająka-broszy oplatała szyby. Pająk był i paprocią, i gałęzią iglastego drzewa, którą pragnąłem ujrzeć w dzień, i łagodził niepotrzebnie ślady. Powrót ścieżki w nieroślinne życie. Cień słaby obiskrzały fioletowe ogniki gwiazd, między głosem a wargami było miejsce na dziób. Drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa, drzewa. Drzemiące korzenie i napięcie pustego powietrza. Fioletowe ogniki raniły boleśnie oczy. Między pajęczyną a dotykiem miękka jak pajęczyna trawa. Pajęczyna była brudem, wieczór był pajęczyną.

 

 

Polana

 

Ucieczka przed zbłąkanym. Gdy oczy opadają na włosy: stado dzikich ptaków, pozłotka blaszek z łusek oczu. Będzie cierpliwe przemierzanie jesiennej szarości i kolorów, co było jednym i tym samym. Gałęzie (ciągle gałęzie) wysokości zawieszenia poświęcając całą ciekawość, zwierzęcy, trawy ruch wpółzwierzęcy zatrzyma się w połowie ruchu, drażniące powieki trawy, małość trawich zwierzątek, drażniący wieki zbłąkany. Ucieczka przed słońcem, akwarium na chwilę jasnej wody. Gdy ruch słońca, słońca ruch drażnił senność ocznych poruszeń, nagle było za dużo, białe ręce, ucieczka, męczące w inaczej innym światem, innej rzeczywistości rażących świateł, które prześwietlały zielone liście. Wysokie gałęzie cieni liścioplamek. PRZYGLĄDAŁ się mrużąc oczy, bez ocznego zmrużenia, gdy zwycięstwo ciekawości. Z taką właśnie kontynuacją zabawy wielokrotnej, lecz niejednakowej kojarzy się w prześwicie między gałęziami obraz przesłoniętego słońca, otwór jakby na złote nadniebo. Coś, co wyglądać będzie, widziane z góry, jak taniec cieni liści na twarzy chłopca lub od dołu jak słoneczne błyski. Gdy głowa razem z rozśmieszeniem i POWIEDZ prawdę, co myślałeś, uciekałeś gorący, tak, błyskom wielkiego koła. MYŚLAŁ o ucieczce i o wielu łapkach, nie nazbyt wielu, niespodziewanego pasikonika w dłoniach i o zielonym materiale zielonej sukni szeleszczącej jak skrzydła ważki meluzyny więzionej między brudnymi szybami: dalej posąg MÓWCIE razem godząc się na złudzenie zapomnienia ciała, dalej posąg wodzi niewidzącymi, właśnie, oczyma: cóż było jednak prócz zdawkowego skojarzenia złoto-czarnej ślepoty z pustookim posągiem. Zmęczony biegiem ZANURZASZ się głęboko we włókno dawnego czasu i wystraszony bólem serca siadasz na trawie pod drzewem. Leżąc UMYKAŁEM zaskakujący plamom wiecznego posiewu niebladego słońca, nieciemnego słońca, które było czymś, co prześwitywało między liściani i co akurat nazwiemy słońcem. Nie czując wtedy pełnej przyziemnej ilości roślin wyciągałem roześmiane ręce nad głową umykając szybko: lecz z godnością pełną oczekiwania od pustki lata i od słońca. KOŃCZY, zaraz sięgnie po podparcie, którym będzie zawsze usłużna ziemia: czas; o wyciągnięcie ręki było wtedy zmienianie wydarzeń, lepiej nie SĄDŹ tak właśnie. Gdy nie SĄDZĘ.

Gdy DOSTRZEŻESZ, choć wiemy obydwaj, że to jest niemożliwe, dostrzeżesz, jak SZLIŚCIE razem z tej lub z tamtej strony, wychodząc ze ścieżki i wchodząc na ścieżkę i twój krok raz będzie pełen niepokoju, a raz po prostu zmęczony przy skraju mostu gałęziowego o drzewowej podstawie. Idąc jednak w tamtą stronę Dawid ZADAŁ dwa głupie pytania.

— Czy boisz się śmierci?

— Tak, ale nie chcę o tym mówić.

— A w Boga wierzysz?

— Tak, chyba tak. A ty?

— Nie.

I znowu powrót ich dwojga jednak uśmierza ból rozwartych oczu, którymi WIDZĘ już nie czas, a miejsca, już nie osoby, lecz rozmowy. Kwestia oddawania moczu, irytowała, BYŁEŚ zirytowany, wtedy. Czyniwszy to rzuciłeś się biegiem z myślą bogactwa kilkunastu snów lub może nieco więcej, którymi przebiegniesz polanę prosto między drzewowe strachy i niepokojący, a raczej zimny mrok między drzewami przyciągał mój strach, gdy SZEDŁEM już domyślając się zaledwie życia między pniami lub wielkiej ilości interpretacji: mojego strachu, PRZYPOMNI zaskoczonym oczom. Do pustego, oczu pustych, nie i nie. Była straszona miękkość, tu właśnie zaczął pojmować istnienie wynurzających się z krzaków wielokrotnych stworów, wynurzających się jakby z wyobraźni, a właściwie z 11 lipca 1971. Straszone miękkocienie. Była i głowa ptasia umiejscowiona z powodu: wielu książek, jednej książki, kapusty, Marsa. Pomimo miękkości straszone miękkociemie. DOZNAWAŁEM krzyku nocnych ptaków, czy takie istniały, zawilgły minionym deszczem. Znowu w poszumie tysięcy otaczających liści, tysięcy traw, wracałem ciesząc się spokojem, którego ceną była obojętność, spokój wypełniał, były spokojne pnie. Między pościg ćmy za odblaskiem wody, zastanawiałem się w czasie powrotu nad kierunkiem latania ciem, gdy nie ma światła, zawiłą trasą między labiryntem gałęzi. Dotyk labiryntu rozwidleń jednostronnych gałęzi, kiedy SZUKAŁ ręką między nimi. Bezpieczny mrok, pomieszanie tysięcy liści z powietrza. Pojedyncze, spowodowane wilgocią powietrza, kropki gwiazdowe. Zastanawiał się nad odległością tych niewielu światełek, w szczególe od niego, a tak naprawdę od Ziemi. Powoli, tylko chwilowo, czerwony Mars obok Antaresa, kiedyś z nim mylony, czerwona tarcza zbyt jednak mała, nisko nad horyzontem. Co jeszcze zastanawiało ciebie, w czasie spokojnego powrotu, przejścia przez polanę, MYŚLAŁEM o nocnych chrabąszczach, tak samo, gdy nie dostrzegają światła, pamiętałem skrzydlate błonki, właściwie błonkę skrzydeł. Były pracowite sny tysięcy mrówek, o ile sny mogą być pracowite, takie były sny mieszkańców wysokich i niskich mrowisk. ZDAWAŁ sobie sprawę z wielu innych rzeczy; powrotu kreta, błysku rybiej łuski, skrzydeł ważki, traw marszczących jednolitą niebieskość powietrza, odnowy starych pni. Przeciwstawiając ucieczce pościg, gwiazdom słońce, czerni światło. Szemrzące liście zakrywały zielone i niebieskie punkciki. Przypomni zaskoczonym oczom jakoś tak: po prostu BĘDĘ wracał nagle uspokojony lub po prostu zmęczony istniejącym strachem, który trwał zbyt długo. Jak na skraju lasu krążyły wokół nas dłonie, z których poznawaliśmy ludzi, tak było, MYŚLISZ, Dawidzie, zaskoczony, nie teraz, lecz 11 lipca 1971, gdy wymijając burzę, która i tak ominęła tamten dom, szedłeś uspokojony, a może po prostu przekonany, że nic nie może przytrafić ci się na skraju właśnie drzew u wejścia na polanę, STAŁEM patrząc na czerwonego Marsa i istniejącego tak leniwie, tuż obok, Antaresa. Wolałem niedźwiadki od skorpiona. Nagłe szumiaste okroplenia głowy przez niedalekie liście, właśnie w dotyku czyichśkolwiek dłoni. Nie WIEDZIAŁ zdziwiony, co znaczą, jeszcze włosy (na głowie, POMYŚLCIE), ich dotyk ucieka natrętny.

 

 

Ściany

 

Z czasu liści jak zapomniany kolor wysuwać się będą ściany domów. Rozbiegany Dawid WIDZIAŁ przed sobą żółtą ścianę domu, gdy oczy przykrywał cień liści, nad głową był znowu, a właściwie jeszcze drzewa, które teraz PAMIĘTASZ jako przyjazny obszar cienia. Cienie odbiegały od ciebie w głąb drzew razem lub oplatając ścieżkę. SPOJRZAŁ na mające zniknąć niedługo za ścianą słońce i na oświetloną jeszcze ścianę. Co dziwne, obszar między drzewami a ścianą zarastała trawa sięgająca do. BĘDĘ stał oślepiony słońcem pragnąc przyjaznego mroku, postrzępionych odprysków czarnego (?) lodu. Powróci pamiętane bicie serc. Gdzieś za rogiem nie wiedząc o jego przybyciu Maria powie do Adama.

— Powinien już być.

Zaszeleści pod stopami przemieszana trawa: łodyżki trochę może bardziej spalone przez słońce i będzie blisko żółty tynk tamtego domu.

— Widziałem jakąś taksówkę, może pomylił się i pojechał gdzie nie trzeba — mówił to Adam.

CZUŁEŚ wtedy, Dawidzie, pewną niechęć, bo ściana była coraz bliżej dłoni i palców rozczarowanych brakiem dotyku innego niż smak przebijającego liścia słońca i zapachu omszonych pni i czarnej ziemi pod stopami. Ręce dotknęły ściany, nie chciałeś, żeby to samo zrobiła głowa. Zastygły z bijącym szybko, lecz jakoś niechętnie sercem SŁYSZAŁ.

— Może wyjdę i rozejrzę się — dobiegł go głos Mafii.

Pomyślał, że ona mówi to jakoś niepewnie. Stawał się mimowolnym świadkiem rozmowy Marii i Adama. Zdenerwowanie nie pozwalało mu przejść za róg domu.

— Da sobie radę — Adam powiedział to trochę za szybko.

Dawid teraz dotknął czołem ściany. Musiał czekać, bo nie powiedziałby ani słowa.

— Może nie przyjechał teraz — to była Maria.

— To poczekamy ze dwadzieścia minut, tak na wszelki wypadek, i pójdziemy położyć się na chwilę. BYŁEŚ jak głupi cień oparty niedbale o ścianę, Dawidzie, stałeś zapewne zaskoczony nagłym urozmaiceniem sytuacji i nieznanym ci pomieszaniem obrzydzenia (lekkiego) z bólem (jakim?).

— Przestań, głuptasie.

— Jesteś zmęczona?

— Głupi.

Dawid ODSUNĄŁ się od muru i słyszał śmiech Marii, zdołał się uspokoić. Zobaczył oświetloną przez słońce ścianę i znowu musiał przymrużyć oczy, co LUBICIE chyba wszyscy jak trójka leniwych kotów obok domu. CZUŁ się bezpieczny, podszedł do rogu. Był coraz bliżej.

A inne i oglądane z placu przed domem, to z wielkim oknem, Dawid unikając ich spojrzeń patrzył na wielkie okna świetlne odbijające białe obłoki i czuł smak lodów, wtedy przyglądał się dalej otwartym drzwiom: prostokątowi większego cienia, ledwo dostrzeganym kształtom wewnątrz. Przed drzwiami było kilka stopni schodów.

Można było oglądać będąc wychylonym i tylko z okna. Bez zainteresowania.

W czasie powrotu znad jeziora oczy wędrowały po chropowatościach, tak oczywistych, żółtej ściany, gdzie niewielki taras zsypywał się umyślnie nierównymi schodami na ziemię. DOTYKAŁEM lub raczej po prostu dotknąłem i to tylko raz, po 9 lipca 1971, domu: czas podwieczorkowej wyprawy, szedłem razem z Ewą.

I nieraz znużony poszukiwaniem Marii USIĄDZIESZ (pamiętając zawsze, nie pamiętając) oparty plecami o ścianę, przyciągniesz do siebie psa trochę za młodego, którego imienia zapominasz, i będzie to rozmowa.

— Widzisz, stary, takie jest życie. Tylko nie patrz tak na mnie, bo przypominasz mi pana Lévi-Straussa, a kotem, a tym bardziej lilią to ty nie jesteś. Co ty robisz, kiedy się włóczysz, bo chyba się powłóczysz, no nie. Pomyśl, podchodzi do ciebie taki facet i szczerzy się: wiesz, że musisz gryźć albo dać nogę. A jak do mnie się ktoś lub coś (muszę ciebie honorować, stary), ktoś lub coś, coś lub ktoś (przepraszam) się szczerzy, co mam robić.

Pochylonemu przy ścianie, opartemu a ścianę przyszło do głowy, że jego siostra może być nimfomanką, lecz było to wtedy bez znaczenia. CZEKAŁEM, tak, na Marię, lecz później mimowolny (mimowolny, mówisz, MÓWISZ?!) erotyzm kąpieli, MÓW dokładniej. POWIEM, rozładował nas i była po prostu ściana z nakładającym się na ciebie cieniem, przesuwaniem bardziej pierzastych cieni drzew-łebków nieznanych ptaków. I muszę być obok straszonej głowy.

dalsza czesc rozdzialu Wyspa

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich