eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

  

Schody

 

Nie jest to rzeczą tak ważną, że te schody istnieją sobie w sposób trwały i ustalony. Można będzie dotykać ich bosymi stopami, czuć wilgotne na wierzchu drewno, słyszeć oczekiwany z lękiem skrzyp. WCHODZIŁEM za Marią domyślając się, że prowadzi mnie do mojego pokoju. Do pokoju, który miał być mój, jak się okazało, przez trzy dni. Przede mną były plecy Maria i niespodziewanie bliskie włosy. Stanęła na chwilę i patrząc się na mnie z góry spytała:

— Zmęczyłeś się bardzo?

— Pytałaś już o to — ODBURKNĄŁ.

Stała tak jeszcze chwilę, zaraz poszła dalej. Teraz mógł przymykając powieki myśleć o słonecznych plamach i włosach Marii, widzieć ciągle tak samo tutaj, we wnętrzu domu, nerwowy posiew ruchomych plam.

Schody skrzypiały (WRÓĆCIE do: gdybyś była zdrowa, a nie umierająca). W pewnym momencie zjechała mu noga i tracąc równowagę uderzył się o ścianę. Musiał powiedzieć:

— Jestem śpiący.

Uśmiechnęli się do siebie, był trochę zażenowany. I teraz będzie schodzenie i wchodzenie. Nie byłoby to takie ważne, gdyby było do uniknięcia: stało się jednak inaczej ludzie wchodzą i schodzą właśnie po schodach, czasem tak innych, niż te, po których razem z Marią wchodził Dawid. Są więc nie do uniknięcia te wszystkie rodzaje niezapomnianych schodów, tak jak jest wiele rodzajów drewna i kamieni. Wtedy dopiero uświadomimy sobie ważność schodów jako czegoś, czego i tak nie zdołamy uniknąć.

Zostanie w uszach Dawida skrzyp drewnianych schodów, gdy szedł za Marią obserwując to jej włosy, to wpadające przez okno światło słonecznego dnia.

Zostanie także niepokój, kiedy SCHODZIŁEM na spotkanie nieznanych mi ludzi. Ciągnący się wytrwale lęk przed nowym i niesprawdzonym. Nawet zmęczenie.

Późniejsze zmęczenie: WCHODZIŁ po kolacji, po rozmowie z Adamem, gdy leniwe myśli wciskały się w zakamarki mózgu pozwalając oczom na wytrwałe szukanie wielostopniowej drogi.

Doskwierał mi zastanawiający głód. SCHODZIŁEM po schodach, nigdy rano nie czułem głodu. Przypisywałem to wczorajszej kąpieli, po której prócz głodu (chyba) pozostał ból mięśni, ramion i nóg. Było rzeczą rozsądną, że chciałem iść do kuchni licząc, że przynajmniej zostawią mi jedzenie. Bawiłem się wymyślaniem potraw, jakie zastanę w kuchni: chciałem, żeby było to kakao i niezbyt świeże bułki, mogła być też mleczna zupa, mógł być pomarańczowy dżem. Słyszałem dolatujący z kuchni stuk naczyń. Zaczęło mnie zastanawiać, kto został. ROZSĄDZAŁ dla siebie, czyja obecność: Marii lub Ewy, byłaby bardziej oczekiwana. Ktoś zmywał naczynia. Usiłował domyślić się, kto to jest, jako pewną zabawę traktował myślenie wakacyjne lub letnie wysiłki zastanawiających rąk nieznanej osoby, by zmyć z naczyń tłuszcz i resztki jedzenia. Wtedy zdał sobie sprawę, miał pewność, że w kuchni j est Ewa.

W dzień podwieczorkowej wyprawy (był to jednak dzień Ewy) zbiegał i wbiegał po schodach wiedząc, że Ewa będzie czekała na niego. Jakiś spokój pewności tej spodziewanej obecności na placu albo nad jeziorem czy już wtedy: w kuchni.

10 lipca 1971 (jeszcze jedna rzecz na korzyść schodów z lipca 1971, ogólnie z lata 1971) na schodach właśnie ZDAŁEM sobie sprawę z tego, że fakt, iż Maria jest teraz z Adamem, budzi we mnie zazdrość. ZATRZYMAJ się na tym tak interesującym momencie, który całkiem niesłusznie chciałeś pominąć. My jednak postąpimy inaczej, chociaż wątpię, że poświęcimy tej chwili duża więcej czasu. Powinieneś wiedzieć, na jaką obłudę pozwala lato, pozwala strach przed sobą. Sądzenie nie ma sensu, a ty się nigdy i tak nie nauczysz konieczności oszukiwania siebie i czerpania z tego zadowolenia, dlatego wolno ci bzikować niepotrzebnie, ja WOLĘ mówić o czymś innym.

SCHODZIŁ bardzo cicho, nie chcąc, żeby skrzypiały pod bosymi stopami drewniane schody, by nie zbudził się Adam. Adam mógł nie spać, mimo to Maria i Dawid poruszali się cicho i powoli wyczuwając dokładnie rysunek nie startych jeszcze słojów drewna. Idąc obok Marii czuł zapach jej włosów, który znał tak dokładnie. Jednak odczuwanie przyjemne, MIAŁEŚ zapewne o to żal do siebie: podobał ci się zapach włosów twojej siostry. MIAŁEM. MIAŁ. Wolał więc wsłuchać się w szuranie bosych stóp. Dotykać ściany.

Podobny był powrót. Słyszał także głos swoich stóp. Marii nie było. Dobiegł go tylko głos zamykanych na parterze drzwi. Zastanawiał się, jak by zareagował, no jak REAGOWAŁEŚ na odgłos spuszczanej w ubikacji wody.

Już na schodach dobiegał da uszu głos rozmowy toczącej się w dużym pokoju na parterze. Był zły i postanowił iść do tego pokoju licząc, że podenerwuje Adama.

Tego samego dnia 11 lipca, gdy było już ciemno, zbiegł po schodach, by po raz ostatni dojść da muru, dojść do ścieżki, czuć ręką zwierzęce ruchy trawy. Nie WIEDZIAŁEM, co to jest pożegnanie z trawą czy z murem. Nigdy nie spodziewałem się pożegnań łagodnej trawy, cieni pstrzących jasną ziemię.

Było jeszcze gorzej, gdy prawie stoczył się chwytając rozpaczliwe poręczy: z góry schodów na dół. Łomocząc przeraźliwie po uginającym się drewnie schodów. Przez chwilę nie wiedział, dlaczego biegnie i co się stało. Usiłował tylko nie upaść i nie stoczyć się w dół schodów.

 

 

Inne pokoje

 

Nikt nie pokazywał nigdy całego domu. Dawid BYŁ skazany na domyślność tego, co było w innych pokojach wtedy, kiedy tam nie wchodził, i na niewiedzę, jeśli idzie o drzwi obok kuchni. Dolny korytarz miał pięcioro drzwi. Na jednym końcu było okno, na drugim drzwi wyjściowe. Na pierwszyzn piętrze w podobnym oknie na końcu korytarza odbijały się drzewa. Już w pierwszy dzień skojarzył rozmazane, jakby wodniste drzewa odbite w szybie otwartego okna z obrazami Renoira. Jakaś huśtawka i skradająca się za drzewami loża ożyły nagle, gdy patrzył na okno. Weszli z Marią na piętro. Maria pokazała mu, jakby niechcący, łazienkę i ubikację. Wtedy, gdy w chwilę później Maria położyła dłoń na klamce pokoju, który miał być jego pokojem, poczuł senność. Oparł się o ścianę obok drzwi i patrzył, jak Maria wchodzi do środka i mówi:

— Wejdź.

Przebiegł korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami, na dole czekała na niego Ewa. Po chwili wrócił i pobiegł do swojego pokoju.

Gdy zszedł ze schodów, SŁYSZAŁEM czyjąś obecność w kuchni. Byłem pewien, że jest to Ewa, a jednak odczułem jakiś niepokój, gdy otwierałem drzwi. Przez uchylone drzwi widziałem Ewę robiącą kakao. Nieziemska radość, że przynajmniej tyle z moich pragnień (kulinarnych) doczekało się realizacji, wypełniła mnie po brzegi, aż się przelewała. OTWORZYŁ drzwi i cicho wszedł do środka. Ewa nie zauważyła go. Na stole stał talerz z jakąś mleczną zupą, zobaczył też kilka bułek. Później patrzył się tylko na Ewę. Nie mógł jednak robić tego zbyt długo. Gdy go zauważyła, popatrzył na nią z uśmiechem.

— Zrobiło mi się ciebie żal, że będziesz musiał jeść wszystko zimne, więc zostałam, żeby ci przygotować — powiedziała Ewa.

— Strasznie się cieszę. Dziękuję ci — dodał głupio.

Myślał, że sam mógłby odgrzać sobie jedzenie. Mimo to czuł niesamowitą przyjemność, że Ewa została w końcu dla niego. Nie chciał jednak tego powiedzieć. Spytał się natomiast:

— Czy jest tutaj pomarańczowy dżem?

— Nie wiem. Wiesz co, zobaczę w lodówce.

ZACZĄŁEM jeść zupę. Ewa grzebała coś w lodówce. Wreszcie pokazała mi, z dziecinną radością, słoik pomarańczowego dżemu. Kończyłem zupę i myślałem o spełnieniu marzeń (kulinarnych). Ewa szukała w radiu jakiejś muzyki. Piłem kakao i jadłem już bułkę z dżemem, kiedy usłyszałem niezapomniane stuki butów na korytarzu: The Rolling Stones śpiewali „We love you”. O mały włos nie zadławiłem się bułką z dżemem. Spojrzała na mnie zaskoczona.

— Nie lubisz tej piosenki?

— Lubię, niesamowicie lubię — zdołałem wykrztusić. Słuchałem, a ona patrzyła się na moją idiotycznie rozpromienioną gębę.

— Strasznie to lubię — dodałem raz jeszcze, sam nie wiem po co.

— Jak można coś strasznie lubić?

— Można.

JADŁ szybko rozpromieniony słyszaną piosenką i dobrym jedzeniem (bułkami z dżemem). Gdy zobaczył, że Ewa bierze się do mycia naczyń, przełknął szybko ostatnie kęsy i podszedł do niej.

— Sama umyję — powiedziała Ewa widząc, że chce jej pomóc.

— Zostaw to mnie.

Chciał ją odsunąć i położył ręce na jej ramionach, trzymał je chwilę za długo. Ewa nie odsunęła się, mimo to powiedziała:

— Jak chcesz mi pomóc, to weź się za wycieranie.

Odeszła i rzuciła mi szmatkę, którą zdjęła z wieszaka. Myła naczynia, a Dawid je wycierał. I wtedy rankiem 10 lipca 1971 roku, a więc w rok (około roku) po wiośnie i lecie 1970 roku usłyszał „Question” Moody Blues. Usiadł z wrażenia. Ewa podała za siebie kubek myśląc, że Dawid go wytrze. Obróciła się i popatrzyła na niego.

— Co się stało?

— Ta piosenka.

— Lubisz to?

— Ohydnie.

Oboje wybuchnęli śmiechem. Słuchali piosenki do końca, a później posprzątali w kuchni. Podeszła do radia i wyłączyła.

— Chodź — powiedziała mrużąc lekko oczy (czego nie LUBIŁEŚ).

Podniósł się z krzesła i popatrzył na nią.

— Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że się przeciągnę?

— Nie!

PRZECIĄGAŁEM się z lubością, czując pełny żołądek i znikanie bólu mięśni. Z kuchni WYSZLI razem.

Po obiedzie Dawid WIDZIAŁ odbite w szybie na końcu korytarza: właśnie drzewa rozmyte odbiciem i wiatrem. Nie wiadomo dlaczego pomyślał znowu o impresjonistach. Skradały się za nim wyobrażenia licznych obrazów, a raczej pewien obraz, który nigdy nie został namalowany, a był obrazem: właśnie impresjonistów. Jakieś dalekie stukanie pociągu, nie słyszane od wielu dni szuranie opon po asfalcie. Sam nie wiedział, dlaczego pociągi i powolne kroki idących ludzi, kiedy buty stukają po chodniku: zdawało mu się, że kiedyś dostrzeże między dwoma płytkami chodnika nawiane tam kawałki trawy, które skojarzył z zawiązywanymi właśnie sznurowadłami swoich brązowych butów. Tymczasem odbite w szybie drzewa: szyba była nieruchoma, podobnie jak nieruchomy Dawid, szyba była nieruchoma, już kiedyś widział właśnie takie drzewa: wydawało mu się tylko, że widzi je własnymi oczyma. Mogło być to niemożliwe, bo szyba zagęszczała i tak bliskie, dotykające się liście. W szybie nie było nieba, wśród nieruchomych, lecz właśnie będących w poruszeniu: w zastygłej chwili ruchu drzew. Były gałęzie, SADZIŁEM, nie mogłem wiedzieć, że kiedyś będą mogły mnie budzić rozkrzyczane w nocy liście, napięty i szemrzący ruch zielonego posiewu. W czasie gdy cokolwiek będzie mogło mnie zbudzić, powrócę do zastrzeżonej dla siebie chwili, gdy stałem w korytarzu patrząc na odbite w szybie liście. Za pół godziny miałem spotkać się z Ewą, pamięć powraca razem ze mną w skomplikowaną plecionkę, (jakby wikliny), gdzie są nawet pomieszane ze sobą: jagody i liście, więdnące irysy, niebieski łubin i lekko brunatna woda, są sława i słowa.

PORUSZYŁ szybą i nie było już wtedy (w innym czasie) odbitych kawałków drzew, dostrzegał białe na niebieskim niebie obłoki, ruchome w poruszeniu szyby, w końcu niedaleko od palców, blisko oczu były zbyt małe obłoki. Niebieskie niebo (właśnie ten kolor) było fluktuacją poruszeń niespokojnych cząsteczek ruchomego powietrza, załamań światła ciepłej atmosfery.

ZSZEDŁEM, właściwie zbiegłem, po schodach do dużego pokoju na dole. Zastałem tam siedzącego przy stole Pawła. Przez długą chwilę patrzyłem na odsłonięte okno za jego plecami. Nie SĄDŹ, że Paweł przyglądał mi się zbyt nachalnie. Nagłe przeczucie sierpnia zaplątało się w oglądanie okna, spokojny sierpień, drugie lato, odległe o dwa tygodnie, czas pierwszych śliwek: ktoś je przyniesie ukryte za koszulą i słodki sok będzie spływał po brodzie, nudna gra w bilard nie zachęci w ujmowania kija, śliwki będą leżały w rogu jakiegoś tapczanu, będą to śliwki z ogrodu na drugiej stronie ulicy. Paweł nie przyglądał mi się zbyt nachalnie, mimo to musiał dostrzec, dlaczego znalazłem się w tym pokoju i dlaczego zamierzam wyjść (naprawdę). Wyjął pudełko z zapałkami i położył je na stole. Zobaczyłem jego szare oczy, gdy spokojnie i z pewnym wyzwaniem patrzył się na mnie. Skinąłem głową i usiadłem naprzeciw niego. DOMYŚLĄ się znaczenia, gdy w zapałki, ustawienia zapałek w trójkąt, grę, bo wszystko jest grą na skraju stołu lub życia. UŁOŻYŁ zapałki w pięciorzędowy trójkąt i zaczął grę z Pawłem. Od czasu do czasu o szyby uderzały strącone z drzew krople pozostałe po deszczu. Można było przysłuchiwać się im, lecz to osłabiało uwagę i pozwalało Pawłowi jeszcze łatwiej wygrywać. Po chwili rzeczywisty deszcz przez dwie lub trzy minuty uderzał w szyby. Dawid znowu chciał wyjść z pokoju, Paweł widząc to zastygł w bezruchu. Deszcz przestał szybko padać i spostrzegli, że temperatura nie obniżyła się wcale. Przez otwarte drzwi tarasu dostawało się do środka ciepłe powietrze wieczoru. Za drzwiami na taras było ciemno, była noc. Paweł wygrywał metodycznie i spokojnie, nie robiąc żadnych błędów, skwapliwie wykorzystując każde potknięcie Dawida. Słyszał za sobą kroki, nie odwracał się, na zasadzie jakiegoś dziwnego uporu chciał zapanować nad sobą. Wreszcie usłyszał głos Anny mówiący:

— Tobie to się chyba nigdy nie znudzi.

Stanęła naprzeciw Pawła kładąc mu rękę na przegubie.

— Tak — odparł Paweł.

— Chyba dlatego, że zawsze wygrywasz.

— Oczywiście.

Paweł popatrzył na Dawida i zapytał:

— Ty nie masz nic przeciwko mojemu wygrywaniu?

— Tak.

— Bo ja też.

Anna usiadła w wygodnym fotelu i zaczęła przeglądać numer „Down Beatu” czytając zapewne listę najlepszych muzyków jazzowych 1970 roku. Od czasu do czasu spoglądała na grę w zapałki, której serdecznie nie cierpiała. Teraz do pokoju weszła Ewa. Podeszła do fotela, w którym siedziała Anna, i zaczęła coś cicho mówić. USIŁOWAŁEM usłyszeć, o czym mówią, nie udawało mi się to jednak. Musiałem, nie mając nic lepszego do roboty, zająć się grą z Pawłem, w roli głównej był Paweł. W końcu po kilkudziesięciu przegranych partiach udało mi się kilka razy pokonać go. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale cieszyłem się widząc znikanie beztroski na twarzy i w ruchach Pawła. Mimo to był lepszy ode mnie, o czym doskonale wiedziałem. Nie wiedziałem wtedy, natomiast, że musi istnieć sposób na wygrywanie gry w zapałki, ponieważ była to gra: o sumie zerowej i z pełną informacją, musiała wobec tego mieć rozwiązanie. Trochę śpiący PODNIÓSŁ się z miejsca patrząc na wszystkich, którzy byli w tym pokoju.

— Idziesz na górę? — spytała Ewa.

— Tak.

Wyszli razem, doszli do korytarza na piętrze i każde poszło do swojego pokoju. Ewa chciała coś powiedzieć, ale Dawid udał, że tego nie zauważył.

Inaczej korytarzem z nieodmiennie otwartym oknem na końcu, oknem, które przyciągało wzrok. Starając się iść jak najciszej Maria i Dawid przesuwali się tamtędy wstrzymując oddech.

W nocy 10 lub 11 lipca 1971 roku widział (zawsze oczy najważniejsze) w mroku dolnego korytarza, jak znikała Maria do pokoju, gdzie mieszkała razem ze swoim mężem Adamem.

Po południu 11 lipca 1971 roku, w pochmurnym popołudniu zbierało się na burzę. Znowu znajdziesz się w dużym pokoju na parterze, gdzie Paweł będzie grał z Ewą w zapałki (tym razem z Ewą), siedzący za stołem Paweł i Ewa ulegną zaabsorbowani grą, która była rzeczą tak niewdzięczną. Ani Ewa, ani Paweł nie zwrócą uwagi na wejście Dawida: ZDAŁEM sobie sprawę, że Ewa musiała być u mnie w nocy, puste pokoje były zawsze rzeczą przygnębiającą i smutną, niespokojnym snem były nocne pokoje, gdy nie było w nich tych, na których zawsze czekaliśmy. Wyrachowana obojętność Ewy grającej z Pawłem mogła być dowodem jej nocnej obecności w pokoju Dawida. Adam siedział przed telewizorem i patrzył na jakiś film: akurat ktoś obrywał po mordzie. Zdegustowany Adam przeciągnął się nie wiadomo do kogo:

— Barbarzyństwo.

— Też pewna propozycja nowych wartości — POWIEDZIAŁ Dawid i zaraz miał tego pożałować. Dopiero teraz zauważył, że Adam jest strasznie zdenerwowany i nie bez winy jest tutaj nocna wyprawa Dawida i Marii nad jezioro. Przez chwilę Adam milczał półleżąc w fotelu. Wreszcie powoli odwrócił się i powiedział:

— Przecież musisz rozumieć, o co mi chodzi. Dlaczego nikt nie chce traktować poważnie jedynej poważnej rzeczy, jaka jest. Musimy przecież szukać, znaleźć nową wiarę silniejszą od innych.

— Nigdy przekonanie pewnych ludzi, że znają prawdę, nie wychodziło nikomu na dobre. A wiara j est czymś takim. Bądźmy tolerancyjni.

— Ale musisz wiedzieć i pamiętać, że nic nie było robione naprawdę w imię miłości czy przyjaźni.

— Są uczucia i uczucia, zresztą i one zawsze prowadzą na manowce.

— I ty z twoją tolerancyjnością mówisz coś takiego. Przecież według ciebie należałoby tolerować: morderców i wszystkich szkodliwych psychopatów, zboczeńców, kazirodców...

Adam musiał się czegoś domyślać, WIESZ chyba, że być może więcej niż ty lub Maria. Przekonanie o znaczeniu estetyzmu: zgubne manowce przyprowadziły go tam, gdzie miał się znaleźć późną nocą 11 lipca 1971 roku. Natomiast po południu 11 lipca 1971 roku Dawid nie PANOWAŁ już nad sobą:

— A skądże, zboczenia są tryumfem wszechogarniającej miłości, której nie mamy wszyscy, to miłość pozwala ludziom przejść granice pokrewieństwa, wszechogarniająca miłość pozwala przejść granice płci, Adamie, granice gatunku. Czy to jest, Adamie? Czy tak ma być?

— Przestań! — wrzasnął Adam.

— Uspokój się, Adamie — powiedział spokojnie Paweł.

Adam zwiesił głowę i pozostawał tak przez dłuższą chwilę. Tymczasem Paweł skłonił Ewę, by kontynuowała przerwaną grę w zapałki. Dawid cały napięty patrzył na Adama siedzącego w fotelu. W telewizji wyświetlano jakąś reklamę.

— Przepraszam, jestem przepracowany, trochę się zdenerwowałem. Was też przepraszam.

Adam wstał i wyszedł. Dawid stał przy drzwiach na tarasach, oglądał schody zsypujące się niedbale do niewielkiego ogrodu. W pokoju Paweł dalej grał z Ewą. Jak można się domyślić, Dawid znowu myślał o głupstwach. Nie wierzył w ani jedno ze słów, które wykrzyczał Adamowi. Zastanawiał się, dlaczego w takim razie prowokował Adama, rozpoczynał tę krótką rozmowę tylko po to, aby Adam się złościł. Nie rozumiał wtedy tego dokładnie, czego naprawdę chce. I w tym momencie zdał sobie sprawę, że czegoś oczekuje od Marii, sam nie wiedział czego, dlatego chyba atakował Adama. Poczuł strach i zrobiło mu się trochę niedobrze. Ta, co powiedział przed chwilą, było najgłupszą rzeczą, jaką mógł zrobić, DOTKNĄŁEM czołem chłodnej szyby drzwi, nie wiedziałem, na co liczyć, jakich nowych reakcji oczekuję. W jakiś sposób nie chciałem zagłębiać się w rozważania tego, co w końcu absorbowało moją psychikę. Kierowała mną ostrożność i kierował lęk. Musiałem coś zrobić, nie wiedziałem co. Ktoś stanął obok mnie: była ta Ewa: położyła mi rękę na ramieniu i zapewne chciała coś powiedzieć. Nie usłyszałem jednak ani słowa. Szybko zniknął dotyk ręki odczuwany przez ramię, usłyszałem kilka kroków i domyśliłem się, że Ewa usiadła w fotelu. Niespodziewanie do pokoju weszła Maria, czując coś niedobrego w powietrzu podeszła do Dawida i spytała:

— Coś się stało?

— Nie, nic.

Burza nie nadchodziła, kręcąc się od dwóch dni po pobliskich obszarach. Nie CHCIAŁ, żeby Maria mówiła da niego, nie chciał jej widzieć w tej chwili, dostrzegał drzewa liściaste, domyślał się lasu i jeziora. Nie patrzył na nią. W końcu jednak nie wytrzymał: Maria dotykała palcem szyby rysując jakieś zawiłe, lecz niewidoczne wzory. POCZUŁEM się starszy, wbrew pozorom dużo starszy niż ona. I znowu wtedy przychodziła do mnie bzdura, jakby było to coś innego. Byliśmy skazani na siebie, pomimo najszczerszych chęci do wyrwania się. Jakby Maria była inną kobietą, jakby łączące nas rzeczy były czymś innym: skazani na siebie. Nie chcieliśmy tego, a może GUBIŁEŚ poczucie ciągłości i sensu, bezcenny świat bezsennej nocy był jakoś dziwnie blisko tego wszystkiego. Próby dotykania: oczy, pomimo że szeroko rozwarte, niewiele dostrzegły z tego, co powinny dostrzegać. Zawracałeś zawsze trafiając z rozpędem do samego siebie, jakieś zamknięcie oczu i zaciśnięcie dłoni. Dzisiaj możesz zdawać sobie z tego sprawę, 11 lipca 1971 roku byłeś tylko głupim smarkaczem, który miał przebłyski rozsądku: Dawid UŻYŁ słowa skazanie. Stojąca obok Maria popatrzyła na niego poważnie. Zbyt dobrze ją znał:

— Co chcesz? — spytał nienormalnie głośno.

— Idziemy wykąpać się — mówiła cicho i jakby z namysłem.

— Tak — odparł mając świadomość, że zaczyna brać udział w grze przyprawiającej czasem o mdłości, a czasem budzącej zachwyt. Domyślał się, że będzie czekać na niego na dróżce wiodącej przez las, w myśl bezsłownych porozumień spotkają się tam, gdzie chcą się spotkać. Podszedł do Ewy, słysząc skrzypienie swoich butów sięgnął po pudełko zapałek, rozłożył je na podłodze przed Ewą i zrobił pierwszy ruch. Ewa przeniosła się do niego na podłogę i grali obok siebie. Wygrywał łatwo, bez specjalnych trudności. Nie chciał myśleć o Marii i o tym, co zaczął podejrzewać. Dawidzie, pierwszy raz SPOTKAŁEŚ siebie samego, twoje pierwsze spotkanie z samym sobą miało miejsce przy drzwiach na taras (pomijalny). Niebezpieczeństwo takich spotkań było oczywiste: dzięki dużym wysiłkom WYCOFAŁ się. Z kuchni dobiegł głos Anny wołającej:

— Ewa!

— Już idę — powiedziała Ewa.

Podniosła się z podłogi i wyszła. Dawid został sam. Musiał iść po kąpielówki. Wstał i przez drzwi na korytarzu do swojego pokoju.

Spóźniony obiad jedli w dużym pokoju na parterze. W powietrzu czuło się burzę. Obiad był zaprzeczeniem wszystkiego. Na koniec obiadu zachmurzyło się niebo. Jedli dalej milcząc ospale, niewiedzący, co się naprawdę może stać. Zapomniał się i przez pewien czas uderzał łyżką o pusty talerz. Chociaż było to głośne, nic nie usłyszał. Reszta wybuchnęła śmiechem. Ewa spytała:

— Jesz powietrze, czy chcesz zabrać się za talerz?

Znowu usłyszał śmiech.

— Nie, bakterie — odparł Dawid i zaczął śmiać się razem z nimi.

— Po to jest ci potrzebny talerz? — spytała Anna.

— To nieelegancko jeść bez talerza — wtrącił się Adam.

Pomimo wszystkiego śmiali się jeszcze jakiś czas. Nie WIEM już, co było na obiad, nie ma to wielkiego znaczenia. Ewa pomogła Marii wynieść naczynia. Siedzieliśmy dalej przy stole coś tam rozmawiając między sobą. Adam jakby trochę uspokojony popatrzył w okno i powiedział:

— Będzie burza.

— Okropieństwo — dodała Anna.

Siedzieli jeszcze chwilę. Później Dawid WYCIĄGNĄŁ się na fotelu i czekał na Ewę, aż skończy zmywać naczynia. Adam i Paweł rozmawiali coś o medycynie, nie potrafił tego słuchać. Trochę nie chciał, a trochę nie mógł się skupić. Ewa nie przychodziła, podniósł się i obrócił fotel w stronę okna. Widział plac, bliskie drzewa i dalekie zarośla jaśminu, przyglądał się przyziemnej dżungli kęp koniczyny rosnącej w okolicach klombu i przy brzegach placu. Niepokoiło oglądanie niskich chmur pełnych deszczu: z czasem chmury wznosiły się wyżej, było jakby jaśniej, jakby wyższa warstwa chmur świeciła własnym światłem. Zdziwiło go, że jaskółki latają wysoko, a właściwie większość z nich jest widoczna na dużej wysokości, a tylko kilka krąży tuż nad ziemią.

— Komu tu wierzyć — mruknął cicho do siebie.

Wytrwały szmer rozmowy Pawła i Adama docierał do niego coraz słabiej. Mógłby zasnąć, ale chęć zobaczenia Ewy powstrzymywała go od tego. Wstał znowu z fotela i przyciągnął go do wielkiego okna wychodzącego na taras. Na poręczy, balustradzie, widział kilka zapomnianych kropel deszczu, może po prostu wody opadłej z drzew. Jaka była różnica między chmurami a drzewami opryskującymi wodą balustradę, nie BYŁEM w stanie pojąć. Niepokoił mnie ten natrętny brak możności rozróżnienia dwóch odrębnych rzeczy. Być może z tych tendencji rodziła się topologia i inne szaleństwa matematyki.

Od brzegu tarasu było już niedaleko do najbliższych pni. Między nimi przemykał się widziany przeze mnie pies. Wszedł wreszcie na taras i położył się wygodnie, zwieszając nogi ze stopni, zwieszając łapy ze stopni. Popatrzyłem na niego i jego drżącą skórę. W końcu słyszałem za sobą kroki i ktoś położył dłoń na oparciu fotela. To i wiele innych zdarzeń zaskakiwało mnie zawsze prostotą i jedynością pełną informacji i tysięcy, tak, ukrytych znaczeń.

— Co teraz robisz? — poznałem głos Ewy.

— Nic.

— A co chcesz robić?

— Chciałbym, żebyś przyszła do mnie.

— Kiedy.

— Za godzinę.

Wyszedłem z dużego pokoju na parterze, później był korytarz, później były schody. Otworzyłem drzwi do mojego pokoju. Samoobsługowa kolacja zostanie Dawidowi, później Dawid ZJE kolację w kuchni. Nie zastanie Marii, która od popołudnia gdzieś zniknęła, zastanie natomiast zadowolonego w nieprzyjemny sposób Adama. Adam smarując chleb pastą pomidorową nucił coś pod nosem, jakąś głupią melodyjkę. DOMYŚLAŁEM się powodów zadowolenia Adama i to wzmagało moją złość. Nie chciałem z nim rozmawiać i na jego słowa odpowiadałem głupimi chrząknięciami. Złościła mnie Ewa swoim współczuciem, w gruncie rzeczy wyrachowanym zrozumieniem. Byłem pewien, że Adam wykorzystał nadmierną pobudliwość seksualną mojej siostry do poprawienia stosunków między nimi. Miałem żal do Marii (już wtedy ŁĄCZYŁEŚ żal z Marią, chęć zobaczenia jej ze zmieszaniem), a Adam złościł. Nie wiedziałem, co robić, oplatająca bezsilność paraliżowała mnie i męczyła. Ewa unikała mojego wzroku: w kuchni byliśmy w trójkę. Ewa, Adam i ja, kuchnia wydawała się za mała. W końcu Adam przestał się do mnie odzywać i wyszedł. To samo zrobiła Ewa. Siedziałem jeszcze przez kilkanaście minut patrząc na stół. Otworzyłem okno, da środka wdarło się parne powietrze. Stałem tak przez chwilę w oknie. Czułem znowu lekkie obrzydzenie do tego, co robił Adam. Co dziwne, moja nienawiść do niego była dużo mniejsza. W imię bronienia siebie samego musiałem odbierać znaczenie i sens pewnym oczywistym zależnościom i zdarzeniom. W dużym pokoju na parterze oglądać będą telewizor: duży stół, mały stolik ze szklaną płytą odcisnął ślady na żółto-brązowym dywanie. Kilka foteli i krzeseł, jakaś szafa i telewizor: wszystko to razem było pokojem. W pustym pokoju otwierałem drzwi na taras czując się bardzo źle, miała nadejść zmiana pogody. Włączyłem telewizor i USIADŁEM w fotelu przed kolorowym ekranem. Kiedy po chwili wyszedłem na taras, dostrzegłem przez zamglone powietrze kilkanaście gwiazd.

— Chyba nie będzie burzy — POWIEDZIAŁ, chociaż nie było nikogo. Po skończeniu programu wyszedł na korytarz i wyszedł z domu. Wrócił szybko, po kilkunastu sekundach stał po drzwiami swojego pokoju, nie chcąc nie wiadomo dlaczego wejść da środka. Położył rękę na klamce.

Wieczorny korytarz jest zanurzony w szarości: rysuje się pajęczyna, którą jest niejednolity zmierzch 11 lipca 1971 roku. Czy może budzić strach taki właśnie korytarz i zniechęcenie, które jest tak blisko pajęczynowatego zmierzchokorytarza i chwil histerycznego pragnienia ujrzenia Marii na skraju dnia lipcowego lata. Wiele poszukiwań, które UTOŻSAMIAŁEM w jakiś sposób z samym sobą, prowadzi mnie zawsze do chwili na korytarzu, kiedy otworzyłem drzwi pustego pokoju. Kiedy otworzyłem drzwi pustego pokoju. Już drugie poszukiwanie, wędrówka po nocnym parku i straszenie siebie razem z murem, nie niepokoi to mnie tak, jak otworzenie drzwi do pustego pokoju, gdzie nigdy nie wszedłem. Niezauważalne otworzenie, niedostrzeżone wtedy. Dopiero wiele lat później (około czterech, POMYŚLCIE: wiele lat później!) doszło do mnie niezrozumiałe znaczenie otwierania tych drzwi. Nie zdawałem sobie sprawy z ciągłego znaczenia powracających i prostych zdarzeń. Kładę rękę na klamce i myśląc, nie wiem dzisiaj o czym, otwieram mimochodem drzwi.

Po śmierci Marii PRZEBIEGŁ przez korytarz szepcąc jakieś słowo i był przed drzwiami wyjściowymi, nie zastanawiając się ani chwili, czy je otworzyć, czy nie.

ciag dalszy biezacego rozdzialu

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich