eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan — w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

Las

 

MYŚLĘ, sam nie wiem dlaczego, że będę żył bardzo długo. Dzisiejszego wieczoru, w te wszystkie, które były i będą, nie PLEĆ bzdur. ZASTANOWI się nad Osiągalnym wiekiem, nad tym, jak długo będę mógł żyć. We wszystkie wieczory, od tragedii, przeniosłem się do lasu, gdzie czyste niebo nad lasem uspokoi rozbiegane oczy, a bzyk zabłąkanych komarów doda drodze tę odrobinę niezbędnego niepokoju. Wilgotne czy suche poszycie leśnego obszaru będzie skutecznie tłumić kroki, tak samo mam nadzieję, że wyciszany i niezauważalny przemknę się bardzo daleko w tym, co będzie moim życiem. Różowa mgła przezwycięży moją niechęć do tego koloru, lekki dodatek mlecznej bieli, i sprzed oczu powędruje na niebo — tam gdzie przed chwilą było jeszcze gorące słońce. Muszę się uspokoić tym bajdurzeniem. Czyste niebo jak siatkówka ludzkiego oka, jak nawet czarny węgiel lub białe plamy: zachowane będzie pradawnego świerku lub skrzypu, w oczach ludzkich dzieci, w dawnej legendzie (świadomości). Może ludzkie dzieci, to co pozostało po ojcu ludzi, zachowają, tak na pewno zachowają, ten obraz utrwalony na siatkówce oczu: jako pierwsze, co zostało dostrzeżone w nadbagiennej osadzie. Przyjazny las, nigdy nie dotknięty, pełen sosen i rzadkich świerków, gdzieniegdzie była kolczasta plątanina malin. Nie wiem, dlaczego rosnące sosny kojarzyły mi się z brzegiem morza, zawsze czekałem na znajomy szum siwego Bałtyku. Lądowość jednak tych sosen była pewna, dowiedziona. Wiem, że to głupio, ale nim dojdziemy do zarośli i odnalezionego psa, musimy rozpocząć tę wędrówkę niejako w bok, na brzegi jeziora. Słyszymy zwycięskie dudnienie mostu, przed tym musimy poznać pierzasty łubin i żółte irysy. I las podobnie, jak schody, będzie lasem otaczającym dróżkę. Raz tylko, gdy BĘDZIE tamtędy wracał pierwszego dnia, Ewa wejdzie między drzewa mówiąc:

— Chodź, tu powinny być poziomki.

Schylona zapyta Dawida:

— Kochasz poziomki?

Zrobi mu się głupio widząc ją zaszukaną i schyloną nad ziemią:

— Nie wiem. — Nie lubił takich stwierdzeń.

— Bo ja strasznie. Ale mogę ci trochę dać.

— Sam nazbieram.

— Ale ja ci dam.

I dała mu prosto z ręki. Nie znosił takich czułości i był wniebowzięty, że nikt ich nie widzi.

Szli i wracali, słychać było skrzyp sosen i Maria idąc obok Dawida, nie pamięta już: rano czy wieczór 10 lipca 1971 roku, szepnęła cicho:

— Zobacz, jak te ptaki potrafią latać między drzewami.

Maria.

Znowu Maria: MÓWISZ aż do znudzenia: Maria i Maria, i jeszcze raz Maria. A jednak właśnie ona (już nie Maria) szła obok niego ubrana w jakieś ładne, chociaż już zniszczone spodnie, i widać było, jak długie ma nogi (i chude). Nie ZAUWAŻAŁ tej chudości.

— Będzie burza.

— Chodź tędy — powiedziała do mnie Maria — pójdziemy przez łąkę.

— To nie jest łąka.

— Łąka.

— Nie.

— Dlaczego?

— Nie rośnie tam trawa.

— Zobaczymy.

Tymczasem WIDZIAŁEM, jak ostrożnie stawia nogi wśród kolczastych roślin. 11 lipca 1971 roku, już po mojej kłótni z Adamem, szliśmy przez las. Byliśmy boso, ale nasze stopy przyzwyczajone do takiego chodzenia z łatwością znajdowały drogę między ostrymi kolcami i zagubionymi szpilkami. Trzymając się za ręce (nie cierpiałem i nie cierpię trzymania się za ręce), wymijaliśmy drzewa, ich pnie. Jeśli jakiś trafiał na środek naszych splecionych rąk, usiłowaliśmy się przeciągnąć na jedną lub na drugą stronę, aby ich nie rozłączać. Śmialiśmy się trochę przy tym, z reguły ja, jako silniejszy, dawałem radę przeciągnąć ją tam, gdzie chciałem. Nie była o to zła. Nareszcie między drzewami dostrzegliśmy łąkę i różowe kwiatki gęsto tam rosnące.

Łąka — powiedziała Maria.

 

 

Dróżka

 

Kiedy byliśmy między drzewami, dziewczyna zwana Ewą, POZNAŁEM ją kilka minut temu, w popołudnie 9 lipca 1971 roku, powiedziała:

— Oni są już chyba nad wodą.

— Nie wiem — dotknąłem się w czubek nosa. Nie wiem, po co to zrobiłem.

— Przyjechałeś rano.

— Tak, przywiozła mnie taksówka. Trafiłem na nią przypadkowo na tej małej stacyjce.

— Jakiej stacyjce?

— Którędy przyjechałaś?

— Paweł przywiózł nas samochodem.

— A gdzie jest ten samochód?

— W garażu.

— Tu jest garaż?

— Tak, pod Tarasem.

— Nie zauważyłem, mam strasznie mało spostrzegawcze oczy. — Zaśmiała się. Dróżka, której brzegi wyznaczała nie wydeptana trawa i paproć, nareszcie jestem przy paproci: wysokie paprocie sięgały aż do brzegu, z drugiej strony stając się zieloną powierzchnią skomplikowanej bryły leśnego poszycia. Trochę igieł, sosny lub świerku, mieszało się z białawym piaskiem lub lichą ziemią leśnej dróżki. Od czasu do czasu można było dostrzec liczne mrówki, jak coś niosą lub napadają inne owady. Zastanowiło mnie, że po drugiej stronie domu, tam gdzie mur i drzewa były na początku mojej drogi, ziemia była całkiem inna. Na niewielkim zakręcie paprocie zwieszały się nisko nad dróżką, sięgały mi do pasa i szybko przestałem zadawać sobie trud rozgarniania ich. Uważałem tylko, żeby żadna z nich nie złamała się.

— Lubisz pływać? — spytała Ewa.

— Tak.

W czasie tej rozmowy, trochę niemrawej, doszliśmy do brzegu lasu, gdzie krótka pamięć o przebytej przed chwilą drodze zastanowiła go. DOSTRZEGAŁ między drzewami pierwsze odbicia światła w płyciźnie jeziora. Chciał zobaczyć je nagle, gdy nie spodziewając się stanie niedaleko od wody. To, że stało się inaczej, było winą, o ile można tak mówić, leśnej dróżki. Dlatego myślał o niej.

Po kilku godzinach wracali wszyscy idąc parami. Dawid domyślił się, że jest niejako przeznaczony dla Ewy, jako jej towarzysz. Zresztą nie trzeba było być na to geniuszem domyślności. Trochę go to irytowało, a trochę nie, bo Ewa podobała mu się bardzo. Przed nimi, szedł razem z Ewą, Adam i Maria rozmawiali o czymś. Nad wodą było jeszcze jasno, natomiast w lesie zaczął się już zmierzch. Paprocie traciły zieleń stając się coraz bardziej brunatne. Znikały kolory drzewowych igieł i liści nieznanych krzewów. W miejscach, gdzie było mniej drzew, zdawało wlewać się światło, jakieś głupio złote, trochę liliowe, z każdą chwilą bardziej domyślne niż oczywiste. Zastanawiało go, jak może wyglądać w powietrzu wypełnionym spokojnością tego światła lot świerkowej szpilki lub spóźnionego chrabąszcza.

— Zobacz, jakaś gwiazda — powiedziała Ewa.

— Rzeczywiście.

Widać było Vegę, słaby punkcik tak samo niebieski, jak złote było i wypełniające przerwę lasu światło.

— To Vega. Tak się nazywa.

— Skąd wiesz?

— Wiem.

— Nie żartujesz?

— Nie śmiałbym.

Trochę zadowolony, że ma o czym mówić, POWIEDZIAŁEM:

— Ten gwiazdozbiór, w którym jest, nazywa się Lutnia. A Arabowie nazywali go Sęp, w ich języku Weki, i Stąd nazwa Vega. To jeden z moich ulubionych gwiazdozbiorów.

— Lubisz go?

— Ewa uśmiechnęła się patrząc na niego.

— Tak.

— Tak jak Moody Blues?

— Inaczej.

Ruszyli dalej powoli. Przed nimi znikali w mroku Adam i Maria. Coraz trudniej było Dawidowi oglądać twarz Ewy: mrok zmieniał rysy.

— Jakie jeszcze gwiazdozbiory lubisz?

— Oriona, Koronę Północy, Pannę.

— A zespoły?

— Jakie zespoły?

— Te, co grają.

— Nie wiem. Różne.

Milczeli. Zamiast pamiętać o niej, ZAPOMNIAŁ. Znowu powracało myślenie o odbitym, pozostawionym na siatkówce oczu obrazie dawnego skrzypu lub po prostu świerku. Tak było przy rozmijaniu się ze znaczeniem słów. Gdy ścieżka zwężyła się, Ewa szła przede mną, SŁYSZĘ klapanie jej sandałów o czarną, w tym miejscu czarną i bez szpilek, ziemię. Nie wiem, dlaczego poprzez ziemię ścieżki wróciłem znowu do wypełniającego przestrzeń między drzewami światła. Gdy zamknąłem oczy, było mi trudniej iść, widziałem kształtujące przestrzeń fioletowe irysy i kołysanie się łubinu, kołysanie się wody. Ewa stanęła i nie zauważyłem tego, wpadłem na nią.

— Przepraszam — POWIEDZIAŁ nie wiedząc, co robi. Nie wiedząc, co robi, zanurzył rękę w jej włosach. Były bardzo cienkie. Dotknął palcami szyi i zaskoczyło go, że czuje tętnienie przepływającej krwi. Zsunął rękę na oczy.

— Spałeś? — zapytała.

— Nie.

— To co w takim...

— Twoja matka była blondynką — przerwał jej.

— Tak, skąd wiesz?

— Poznałem.

— Przecież mam czarne włosy.

— To co z tego.

Powinien był (czy tak wam się ZDAJE) ją pocałować, ale nie zrobił tego. Kiedy szła przed nim, znowu słyszał klapanie sandałów. Dalej patrzył na jej nogi, gdy późnym rankiem 10 lipca 1971 roku szli dróżką przez las. Dopiero teraz zwrócił uwagę na dziwny rysunek cieni wśród leśnego poszycia i między pniami drzew. Najbardziej podobał mu się jednak cień rzucany przez wysokie paprocie. Szedł za nią. Była mu coraz przyjemniej, że poczekała na niego. Maria, która najprawdopodobniej kąpała się w wodzie, była jakby odległa, trochę wyblakła. Zastanawiał go później ten moment. ZAUWAŻ, że być może jeszcze wtedy, na dzień przed wiadomymi wydarzeniami, wszystko było jeszcze nietrwałe i możliwe do zmieniania. Trzeba było zrobić wiele, aby cokolwiek uległo zmianie, było to jednak możliwe. Życie jednak pomimo, że Bóg (o ile jest) może i nie gra w kości, było grą. W powietrzu wisiał deszcz. Mógł spaść zaraz i już później. Niebo było przyjemnie zamglone i miało kolor słabego błękitu. Było parno, niektóre obłoki zdawały się ginąć w jasnej barwie nieba. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że nie jest to deszczowa parność.

— Wieczorem spadnie deszcz — powiedział.

— Jaskółki są wysoko.

Patrzyli zadzierając głowy na ruchomiejące na niebie czarne ptaki.

— Chodź — Ewa pociągnęła go za ramię.

Szli dalej, teren wznosił się lekko i przestrzeń międzydrzewowa była jakby rzadsza. Grunt był tutaj bardzo piaszczysty. Patrzył na ślady, które zostawiała Ewa: jakiś niewielki owad usiłował się z nich wydostać. Położył tam sosnową szpilkę, aby po niej, jak po kładce, nieznany stwór mógł się wydostać. Byli już coraz bliżej szczytu wzniesienia, poniżej którego kończył się las. Niedługo mieli ujrzeć taflę wady i skrawek lądu.

10 lipca wieczorem, może przed zmierzchem, Dawid razem z Pawłem nieśli zawiniętą w koc Marię. Idący za nimi Adam rozmawiał coś z dziewczyną. Maria śmiała się, gdy przykrywały ją brzegi niebieskiego koca. Chociaż CZUŁEM zmęczenie, POMAGAŁ Pawłowi — nie chciał, żeby zrobił to Adam. Było mu także głupio przyznawać się do tego przed Pawłem. Ten coś powiedział do Marii.

— ...że mnie wykorzystujesz, to mogę zrozumieć, ale że swojego, kochanego brata?

— Jedynego brata.

Dawid słyszał to wyraźnie i w tej chwili Maria nagle zwinnym niespodziewanie ruchem: jak łasica wyśliznęła się i opadła na ziemię. Dawid zaczął się śmiać, Paweł też.

Podbiegł do nich Adam.

— Nic ci się nie stało, kochanie? — spytał podnoszącą się Marię.

— Nic — burknął Dawid.

— Nic się jej nie stało — odpowiedział do: siebie uspokojony Adam. Maria poszła z Adamem. Dawid trzymając koc i pustoręki Paweł podeszli do idących za nimi.

— Pomóc ci? — spytała Ewa.

— Sam sobie poradzę — odparł.

Ewa szła chwilę w milczeniu. Ogarniało ich zmęczenie. Nogi gubiły się trochę w twardniejącym z każdą chwilą podłożu. Ewa zapytała:

— Pójdziemy po obiedzie do parku?

Nie zależała jej chyba na tobie, usiłowała raczej, POWINIENEŚ wiedzieć o tym, postawić w jakiś sposób na swoim, spowodować, żeby ci na niej zależało. Mogło być jednak inaczej. Nie wiemy nic pewnego. W rozrzedzeniu drzew ZOBACZYŁEM tamtych czworo, jak stoją już na placu. Ewa była, oczywiście w myślach i oczywiście nie naprawdę, mienistym chłodem wody czy drzew. Nie była Marią, nie mogła przypominać Dawidowi bezpiecznego odczucia łąki, ruchomego powietrza lub ogromnej tarczy słońca. Plamisty cień dróżki, kończącej się tak niedaleko, dostawał się na twarz i ubranie, nietrwale tam zadomowiony. Zmęczony będę powracał do zwinnego ruchu Marii. Ciężaru Marii niesionej w kocu. I znowu ruchu zwinnego, lecz nieskończenie łagodnego.

Mieliśmy trochę pokłute stopy, była już noc 10 lipca, i tak też z radością weszliśmy do ciepłych komnat. Woda musiała być brudna, lecz w nocy nie było tego widać. Zastanawiało mnie wtedy, ile takich kałuż, po których żeglują opadłe liście, może być na całej dróżce. Dalej czułem uścisk ręki Marii na mojej koszuli. Czasem bałem się ciemności, ale idąc z nią nie odczuwałem już tego lęku. Nie dotyczyło to tylko jej, że potrafiłem się opanować, pomagała mi w tym obecność kogokolwiek. Byliśmy boso, lecz nie budziła w nas lęku możliwość skaleczenia się o: szpilki, kolce, zgubione szkło, kawałki żelaza i ostre korzenie. Weszliśmy w las, chodząc cały czas na dróżce, pełnej ciszy i wyczuwalnych poruszeń. Było tutaj jeszcze cieplej niż na placu. W czasie stopy wyczuwały umykające owady, ciepłe kałuże i zawiły kształt podobnych do miniaturowych gór korzeni. Czasem zdawało mi się, że tuż obok mojej nogi skacze towarzyska żaba. Liczyłem na to, że dotknie swoją łapą mojej skóry, mojej stopy.

— Tam się coś świeci — szepnęła idiotycznie wystraszona Maria.

Przysunęła się do mnie. Czułem jej strach — słabszy i jakby oddalony. Popatrzyłem dookoła i ujrzę kilkanaście świecących punkcików. Nie były to gwiazdy.

— Robaczki świętojańskie — burknąłem.

Odsunęła się ode mnie, a ja czułem jeszcze zapach jej włosów, którego czuć nie chciałem. Puściła moją koszulę i weszliśmy między rzadsze drzewa. Setki białych i kolorowych gwiazd zdawały się wirować nieruchomo nad naszymi głowami. Marsa zakrywały drzewa. Mars był już o miliony lat wcześniej, mógł być widoczny z tego miejsca. Zaniepokoiło to mnie. Sam nie wiedziałem dlaczego. Staliśmy jeszcze chwilę patrząc na tyle już razy dostrzegane gwiazdy, poczułem znajomy od kilku lat zawrót głowy.

— Pomyśl, Mario, wyobraź sobie: gwiazdy jak chmury. Tu z ziemi, gdy patrzymy z ziemi, wirujące w strasznym tempie. A tak naprawdę przesuwają się równie szybko jak większe i mniejsze skupienia jasnego kurzu. Co by się działo, gdybyśmy widzieli ten dostrzegalny tysiącleciami ruch.

Wolała nic nie mówić widząc, że znowu — że znowu plotę bzdury. Kiedy mi przeszło, ruszyliśmy dalej. Przez chwilę w tym ciepłym i parnym powietrzu zdawało im się, że wchodzą w kraj pierzastych roślin, które były paprocią lub przekwitłym łubinem i jego wielopalcymi liściami.

— Czy to jest twoja listkowość, Dawidzie? — śmiejąc się zapytała Maria.

— Jest. Listność, chociaż to nieładnie brzmi. Można by także wymyślić liściowców, ale to jest ryzykowne. Tak gadając bzdury szli pomiędzy drzewami, tak jak nakazywała im to dróżka, nie przepuszczając żadnej okazji zanurzenia nóg w ciepłych kałużach. Od czasu do czasu PRÓBOWAŁ sięgnąć wysokiej gałęzi. Trochę pokłuł sobie przy tym ręce albo nie był w stanie sięgnąć gałęzi zwieszających się zbyt wysoko.

Zapewne był to już, chociaż w nocy 11 lipca, gdy wracali nieco jeszcze zmęczeni, wielki ręcznik nie wytarł ich do sucha. Byli zmęczeni, a mimo to, a może dlatego Maria ciągnęła Dawida za sobą trzymając go za rękę. Gdy myślał o Marsie, nasunęła mu się pytanie:

— Adam będzie zły.

— Tak. On nie uznaje kompromisów ani sytuacji wieloznacznych. Wszystko ma dla niego tylko jedno znaczenie, tylko jeden sens. Zapomina o półcieniach i plątaninie. Mam rację?

— Tak.

Widzimy ich zmęczonych, trochę obolałe stopy chętnie zanurzają się w parujących szybko kałużach. Może lepiej, że na końcu dróżki będzie jeszcze plac, będzie jeszcze dom, zapuszczony klomb, który będą musieli ominąć, nim wejdą do drzwi.

SPODZIEWAŁEM się. Tylko nie BAW się w proroka, bo nas na to nie nabierzesz, zdążyliśmy już ciebie poznać na tyle i już na pierwszych metrach leśnej dróżki SPOTKAŁEM czekającą na mnie Marię. Było parno, chociaż trochę chłodno.

Nie MIAŁ zbyt wielkiej ochoty na kąpiel.

— Co się stało, Mario? — PODSZEDŁEM do niej, gdy stała patrząc w ziemię.

— Nic, zresztą nie mówmy teraz o bzdurach. Później opowiem ci wszystko.

— Coś poważnego?

— Nie.

— Powiedz teraz, nie wytrzymam.

— Umrzesz z ciekawości.

Poczułem spokojną obojętność, spokój obojętności. Nie musiałem się o nic pytać, nic mnie naprawdę nie interesowało. Przeszliśmy kilkanaście kroków, Maria coś nuciła pod nosem, robiła to tak cicho, ~ że nie mogłem poznać melodii. Przerwała nucenie:

— Powinieneś być bardziej opanowany.

— Wiem.

Szliśmy dalej po raz pierwszy i ostatni zarazem, nie MIAŁEŚ już później okazji, by chodzić tą dróżką, paprocie wydały mu się stanowczo za duże. Nie WIEDZIAŁEM, co o tym myśleć. Może nie pasowały do pochmurnego dnia. Później dostrzegłem kilka z nich leżących na ziemi; schyliłem się, ale ich nie podniosłem. Ciekawi mnie, kto je urwał. Szliśmy dalej i w miarę naszej drogi robiło się jakby jaśniej, wreszcie zza chmur wyszło słońce. Pociągnęła go za koszulę, było to niewielkie rozwidlenie, chciała wybrać inną drogę nad jeziorem.

— Chodź tędy — powiedziała.

OPIERAŁ się jeszcze chwilę i w końcu ustąpił. Szli przez wysokie, rosnące po obydwu stronach gubiącej się dróżki paprocie. Mocno świecące słońce przygrzewało zbyt mocno, chwilowe słońce. W cieniu świerków było chłodniej, lecz świerki przeszły w sosny i znowu piekło nas słońce.

— Dlaczego nie wzięłaś nowego ręcznika? — SPYTAŁEM.

— Nie wiem. Nie jestem widocznie gospodarna.

Szła teraz przede mną i dostrzegałem, że jednak jest za chuda. Wezbrało we mnie jakieś przywiązanie do niej. Przypomniawszy sobie jej słowa, opanowałem się.

— Gdzie idziemy?

— Na łąkę.

— To nie jest łąka.

— Nie chciałem nadawać tej nazwy miejscu, do którego szliśmy.

— Dlaczego?

— Nie ma tam trawy.

— To co jest?

— Nie wiem.

Między ostatnimi słowami, prawie jak między drzewami, były już różowe kwiaty na niedalekiej już mimo wszystko łące. Jeszcze tylko trzeba było rozgarnąć kilkanaście kęp paproci, dróżka zniknęła już prawie (WIESZ dobrze, że dróżka będzie zawsze: zniknęła tylko jej część). Pnie drzew były tutaj dużo grubsze i dużo wyższe niż gdzie indziej.

WYOBRAŹCIE sobie smukłość i prostotę wielokrotnych pni. Nie jest to proste buszować pamięcią pomiędzy pstrokatą zielenią naddróżkowych drzew i paproci.

WRACAŁ zmęczony kąpielą. Nad jeziorem przyłączył się do nich Paweł. Wydawało się, że jest w dobrym humorze.

— Żałuję, że będę lekarzem — powiedział Paweł — ale nie da się nic teraz zrobić. Jest za późno, żeby cokolwiek zmienić.

— Kim chciałbyś być? — zadał to pytanie Dawid.

— Nie mam pojęcia, w końcu jest mi to teraz obojętne. Nie chce mi się nic robić, to wszystko. Wolę sobie obserwować, zresztą... zaraz schowa się słońce.

Słońce schowało się za chmury. Od razu poczuli chłód. Tam gdzie była odkryta skóra, czuli wilgoć zostałą po kąpieli.

— Mamy pecha.

— Dawidzie, nie jest to chyba powód do irytacji — usłyszał głos Marii.

— Tak?

— Pięknie sformułowane — Paweł z trudem powstrzymał śmiech — zaraz będziemy na miejscu.

Zostało im jeszcze kilkadziesiąt metrów drogi przez wąską, trochę za ciemną i wilgotną w tym miejscu dróżkę. Drzewa były tutaj mniejsze, a ostatnie metry, rosły tam klony i dęby ciągle jeszcze wyższe od otaczających ich świerków i sosen.

— Tam jest dużo przyjemniej — Paweł wskazał ręką miejsce, gdzie rosły liściaste drzewa. Rzeczywiście: nie było tam tnących traw, nieładnych krzewów ani paproci. Rosła trawa sprawiająca wrażenie miękkiej i czystej. Już prawie na brzegu placu Dawid odwrócił się i ostatni raz spojrzał na fragment ścieżki. Kilkanaście drzew, dalej paproć i wysokie trawy. Nie sądził, że ostatni raz widzi leśną dróżkę. Być może w błysku oczu otwartych na chwilę, gdy oślepi cię światło, ZOBACZYSZ po raz drugi, a chciałbyś bardzo, ten odległy obraz: paprocie i trawy, kilkanaście drzew, pasmo czarnej ziemi nazwanej dróżką i niespodziewane poruszenie kilku gałęzi dalekiej sosny — jakby przed chwilą odleciał z niej ptak. Wtedy dróżką przejdzie Maria i Ewa, i kto tylko zechce.

 

dalsza czesc rozdzialu Wyspa

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich