eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4.
O przesłaniu powieści Liście Croatoan - w eseju Liście pisze na naszej stronie Barbara Robakiewicz.
Kolejne opowiadania na naszych stronach to Nasz pierwszy świat oraz Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 

SPIS ROZDZIAŁÓW

STARY KRAJ
Pierwsze wprowadzenie
Drugie wprowadzenie. Teoria zastępczego życia


PODRÓŻ
Universum małe
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum

WYSPA
Mur
Drzewa
Ścieżka
Polana
Ściany
Plac
Schody
Inne pokoje
Pokój
Las
Dróżka
Łąka
Jezioro
Skrawek Lądu
Jezioro
Skrawek lądu
Zarośla
Aleja
Małe universum


DREWNO
23 czerwiec 1970
23 czerwca 1971, niebieski wieczór
9 czerwiec 1977 rok
9 czerwiec 1977, w sekundę później
9 czerwiec 1977, w godzinę później
10 czerwiec 1977 rok, następny dzień po 9 czerwca, w dzień później
17 czerwiec 1977, w tydzień po 10 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1977, w miesiąc po 17 czerwca 1977 roku
17 lipiec 1978, w rok po 17 lipca 1977
17 lipiec 2078, w wiek po 17 lipca 1978 roku, a więc mimo wszystko około 2040 roku
8, 9, 10, 11 lipiec 1971, zielone paciorki

Liście Croatoan

Donat Kirsch

 

 

9 czerwiec 1977, w sekundę później

 

Czekał jednak. Wolał czekać na to, co mu powie teraz Maurycy. Ten jednak jakby pojmując sytuację milczał uparcie.

Dopiero teraz pozwólmy, żeby wszyscy mogli rezygnować, cała trójka słuchaczy, z przyznanych im ról. Maurycy Rotadier mógł już przestać mówić do Dawida: TY: ROBIŁEŚ, CZEKAŁEŚ, BIEGŁEŚ, PRZYZNAJ SIĘ, MYŚLAŁEŚ, SŁUCHAŁEŚ, MÓW.

Józef Kataliński mógł całkiem swobodnie, widział przecież, że Maurycy Rotadier wycofał się z lekko przyjaznej pozycji uprzywilejowanego słuchacza, przestać mówić o WAS (Dawidzie i Maurycym): MÓWICIE, ZAPOMINAJCIE...

A Henryk Laporte, już do niczego nie zmuszany, przestał się wtrącać do NICH: przestańcie, PRZESTANĄ, BĘDĄ. Właściwie zwracał się tak do Józefa Katalińskiego, gdy mówił o zaabsorbowanych rozmówcach. Dawid czekał, aż Maurycy Ratadier powie cokolwiek. Trwało jednak milczenie. Wreszcie Maurycy poruszył wargami, lecz nic nie było słychać. W końcu przełamując jakieś nieznane Dawidowi opory:

— Z tego, co mówiłeś, wynikałoby, że Maria była nimfomanką. — Przygładził palcami włosy i przez chwilę drapał się intensywnie w ciemię. Później kończył:

— Była nimfomanką — zastanowił się przez chwilę — w tym świetle wydaje mi się idiotyczną jej decyzja porzucenia Adama. Chyba że robiła sobie jakieś plany względem ciebie, bo wątpię, żeby masturbacja jej kiedykolwiek wystarczała. Albo...

Tu Maurycy Rotadier przerwał na chwilę, jakby szukając czegoś nowego. Dawid nagle pojął reguły tej gry. Uśmiechnął się rozbrajająco i powiedział przyjaźnie:

— Wymyśl coś szybciutko, bo stracisz ciągłość swojej wypowiedzi.

Maurycy popatrzył na Dawida, jakby chciał go wymyślnie zamordować: wykorzystując tysiące (tak, tysiące) sposobów wymyślonych przez ludzi w czasie długiej historii tej tak ciekawej planety. Odpowiedział przyjaźnie:

— Musisz w końcu zapomnieć o umarłych.

— O umarłej.

— Umrzyku lub umrzyczce — zanucił niewesoło Józef Kataliński.

— To nie zmienia konieczności zapomnienia.

— Po co?

— Oni wszyscy umarli dla ciebie, tylko Maria zrobiła to w jakiś trochę inny sposób.

— „Niech z bólu ryczy...”

— Jesteś banalny.

— Wiem o tym.

— „Świat jest opowieścią idioty, pełną wściekłości i wrzawy” — rozległ się donośny głos Józefa Katalińskiego.

— No dobrze — powiedział Dawid — załóżmy, że zdecyduję się porzucić tamte trzy dni...

— Nie całe trzy dni — wtrącił się niepotrzebnie Józef Kataliński.

— ...I co z tego, że zrezygnuję z tkwienia tam pamięcią? Nawet jeśli uda mi się stamtąd wyrwać, co z tego komukolwiek przyjdzie? Zresztą nie wierzę w możliwość zapomnienia a tym.

— Założymy się? — spytał Maurycy Rotadier.

— Nie.

— Pamiętasz, co mówiłem ci o życiu zastępczym, wygładzaniu powierzchni: rozlewaniu oleju na spienione fale.

— No dobrze, załóżmy, że zapomnę. Lecz co dalej. Nie znam życia, nic nie umiem i nie mam pieniędzy. A w końcu i tak nie zapomnę.

— Zapomnisz — powiedział Henryk Laporte. Wstał też zaraz i założył nową płytę.

Przez chwilę słuchali wszyscy muzyki, ten utwór był trochę inny od tamtego. Wtedy Maurycy Rotadier poruszał przez chwilę ustami, jakby pokonywał jakąś przeszkodę w swoim gardle, Po chwili dał się słyszeć głos.

— Mieszkałeś jeszcze tyle lat w tym niedalekim od tamtego miejsca mieście. Zwalczałeś w sobie pokusę, aby jechać nad jezioro, może nie nad ten sam brzeg, ale w tamto miejsce. Pokusa była silna, lecz na twoje szczęście nie uległeś. Może łaziłeś jak idiota po oświetlonych neonami ulicach...

Dawid myślał o dudniącym niedaleko moście, niedaleko od domu, gdzie wtedy mieszkał. Most dudnił, przez całą noc jechały po nim samochody, neonowe lampy na moście odbijały się w rzece pomieszane ze światłami miasta, niwecząc słabe odbicia mżących gwiazd. Jak lampiony Van Gogha, spadające nad uliczną kawiarnią wielobarwne gwiazdy: rozmyte nie wiadomo gdzie, w oczach lub w wodzie: strącane łagodnie: gwiazdy jak rzeczny wir. Niepokoiło wtedy wiele rzeczy tak gwałtownych jak spokojne wirowanie gwiazd. Spał wtedy dużo, robił tylko tyle, by mieć mieszkanie i jeść cokolwiek. Mało rzeczy interesowało jego zaplątane w trzy dni lipca 1971 roku skojarzenia. Spał dużo odnajdując w snach, w myśl wielu teorii, które niechcący potwierdził, to, co chciał znaleźć. Wiedział jednak, że wieczorem 9 czerwca 1977 roku nie musi to mieć wielkiego znaczenia.

— Miałeś szczęście, że nas spotkałeś. Kiedyś będziesz za to wdzięczny.

— Nie odpowiedziałeś mi na pytanie.

— Ciekawi cię to?

— Nie. Nie lubię tylko bałaganu.

— Małe zarozumiałe bydlę.

— Stul pysk — powiedział spokojnie Dawid.

Maurycy Rotadier ciągnął dalej:

— Zapomnisz. Łatwo nauczysz się życia. Jesteś egocentrykiem i co tu dużo mówić, świnią. Krzywdy więc nie dasz sobie zrobić. Być może damy ci trochę pieniędzy.

— Dlaczego chcesz mi dawać pieniądze?

— To proste. Jesteś taka sama świnia jak my trzej. A jeśli nie jesteś, to pomogę, pomożemy, przepraszam — uśmiechnął się i skłonił lekko w stronę zasłuchanego Henryka Laporte (zasłuchanego w muzyce) i Józefa Katalińskiego. Później mówił dalej:

— Nabrałeś trochę wrażliwości, kultury, tego nie zapomnisz. Jednak będziesz zawsze korzystał z tego, z czego możesz.

— To niczego nie tłumaczy.

— Więc nie rób tego, jeżeli nie chcesz, to nie rób.

Dawid podszedł znowu do okna. W widzianym nocą lub jeszcze niebieskim, naprawdę, wieczorze ścieżki i kiście bzu zarysowywały się istniejąc nie za bardzo trwale. Uporządkowany park miał swoje rzeźby, niezbyt ładne i klasycystyczne. Teraz wszystko było otulone przez noc. Nie było świateł. Stojąc w oknie domyślał się powoli szumu fontanny lub fontann, uderzających w wysokie niebo. Zabawiał się myślą o wielorybie na suchym lądzie: było to jednak zbyt przygnębiające. Znowu szyba przyciągnęła jego wzrok, patrzył w nią, a później odwrócił się: w pokoju oświetlonym złocistym światłem lampy siedziało trzech młodych mężczyzn w eleganckich smokingach. Zastanawiało go, co by było, gdyby znalazła się wśród nich równie elegancko ubrana kobieta. Zabrakłoby wtedy tematu do rozmów lub rozmowy, to wszystko jest znaczącym milczeniem. To, co byłoby nowe i co tu mówić przyjazne, zabrałoby inne rzeczy. Trochę dziwnie: tak się wydawało, gdy za plecami opartego o parapet istniał park z licznymi posągami i łatwą do zapamiętania plątaniną żwirowanych alejek. Jak by wyglądała w tym towarzystwie jakaś elegancka kobieta:

— Myślisz o swojej żonie? — zwrócił się do Józefa Katalińskiego.

— Tak. Będę znowu tam wracał. Właśnie do niej i tylko dla niej, pomimo że wiem, co to oznacza i gdzie wracam.

— To dobrze wiedzieć, gdzie się wraca i mieć gdzie wracać — powiedział Dawid, którego ogarnęło nagłe rozrzewnienie.

— Przestań rozczulać się nad sobą i nad tym draniem. Chodzi mi o ciebie, Józef: to ty jesteś tym draniem — wtrącił się Maurycy Rotadier.

— Nie ja — kontynuował niezrażony Józef Kataliński — widzisz, mieszkamy w miejscu, które kiedyś było brzegiem ogromnego morza, którego dziś nie ma.

— Skąd to wiesz?

— Szukaliśmy takiego miejsca, które spełniałoby warunki narzucone przez pewną niezbyt sentymentalną książkę. Oczywiście ziemską realizację tych warunków.

— I znaleźliście, biedacy — znowu wtrącił się Maurycy.

— I w jej myślach trwa ciągle to umarłe, wyschnięte morze. Czuję czasami, że ona oczekuje tych tysięcy kropli, które poczynią wielość małych kraterów na powierzchni ziemi suchej lub mokrej. Ona czeka ciągle na niecierpliwy bełkot niespodziewanej fali pod progiem mego domu.

— Czy dlatego tak rzadko z nią bywasz?

— Dlatego. Mam dosyć jej postaci jak wielokolorowy cień moich myśli, jak wieczorne zgęstnienie niebieskiego zmierzchu czy ruchomej zieloności jej oczu.

— Dlaczego ruchomej?

— Bo jej oczy przesuwają się razem z nią: są ruchome. Proste.

— Tak, proste.

— Nie chcę żyć w konserwie moich pragnień i dawnych urojeń. Czasami boję się potwornie: widzę, że ona prawie się nie starzeje.

— Boisz się jednak, Józefie — były to słowa Maurycego Rotadier.

— Tak, tego jednego. Jej oczu, które rozumiem jako złote blaszki. Zresztą, czy ja wiem.

— Dobrze, już dobrze, jeszcze się rozmorzymy.

— I rozmarzymy — dodał Dawid.

Henryk Laporte wstał jak zwykle bezszelestnie, podszedł do sterty płyt. Rozległo się ciche pstryknięcie i muzyka ucichła.

— Co dać teraz? — zwrócił się wyraźnie w stronę Dawida.

— „Pelleasa i Melizandę”. Można?

— Dobrze.

Ruchami dokładnie odmierzonymi wybierał płytę, przyglądał się jej przez chwilę (towarzyszył temu łagodny uśmiech) i z ciągłą, nieustającą precyzją drapieżnika będącego zawodowcem schował poprzednią płytę i na jej miejsce położył nawą. Znowu usłyszeli muzykę, która działała trzeźwiąco na Józefa Katalińskiego: przychodził do siebie.

— Powiedzieć wam kawał?

— Nie — powiedział Maurycy Rotadier.

— Dlaczego?

— Bo dam ci w mordę.

— Dobra, nie będę ciebie bił. Żałuj, bo jest bardzo śmieszny.

— Ha, ha, ha. Już się śmieję, bez twoich bzdurnych kawałów.

Znowu zapanowało milczenie. Może myślano o muzyce. Nie wiadomo. Wiele rzeczy zastanawiało wieczorem 9 czerwca 1977 raku.

Józef Kataliński, przyszło to do głowy Dawidowi, mówił o swojej żonie w sposób umyślnie napuszony i pompatyczny, jakby był maszynką do gadania takich bzdur. Także jego głos był przy tym podniesiony i pełen jakiegoś zadowolenia z siebie samego. Dlaczego tak się działo, było rzeczą nierozwiązaną. Być może z pomocą niewielkiego wysiłku myśli można było dojść do tego, jak przedstawia się cała ta sytuacja naprawdę.

Tamci dwaj musieli już to wiedzieć, a Dawidowi nie chciało się niepotrzebnie przemęczać głowy, zawsze był leniwy.

Przy otwartym oknie stał teraz Henryk Laporte. Dawid otworzył drugie równie duże i niepokojące. Bura ćma nie drgnęła nawet, gdy dobiegła do niej fala poruszonej firany. Jaki związek mogła mieć biegnąca po firanie wypukłość z tym, czego oczekiwała, według Józefa Katalińskiego, pani Katalińska (chyba?). Otwieranie okna wymagało pewnego wysiłku: stwierdził jednak z radością, że nabrał trochę siły w te ostatnie dni. W końcu stanął przy drugim już otwartym oknie.

Po raz nie wiadomo który: spokojny park i ciepły czerwcowy wieczór: Vega przesunęła się już, Altair był wyżej, Deneb widocznie na biało osiągał prawie że szczyty swojej conocnej drogi. Wieczór czerwca: wiał słaby półciepły i półrzeźwiący wiatr. Dawid stał bez ruchu. Za nim Maurycy Rotadier i Józef Kataliński rozmawiali o bitwie pod Gettysburgiem i a talentach dowódczych generała Roberta Lee. Gdy wiatr się wzmagał, słychać było trzepot, jakby szeleściło tysiące listniejących w parku drzew. Upartego zliszczenia się snu powieki. Powracał do pni, które gubiły się w tysiącach już teraz zielonych liści. O liściach przy drzewowym moście, które oświetlone były podobne do świeżo skapującej zieleni w jego snach pełnych ukrytego erotyzmu i perwersji. Zapragnął czuć w nozdrzach zapach niecierpliwego bzu, który pchał się do wyciągniętych rąk, i przesuwającej się między zaroślami głowy. W jego pokoju czekał pies i rozczulony Dawid zastanawiał się przez chwilę, czy temu psu nie jest smutno. Rozczulał się, wiedział o tym, ale było mu z tym dobrze. Na swój prywatny już użytek pozwalał na tworzenie takich skojarzeń, na dostępny dla siebie: luksus histerii i rozczulania się właśnie. Parapet był chłodny, kilka szyb (w oknie) było ustawionych pod różnymi kątami. Obrazy, jakie dawały, nie mogłyby przylegać do siebie. Ciekawe, czy kiedykolwiek można by uzyskać jakiekolwiek obrazy jakoś tam uzupełniające się.

Za każdym razem przemilczany w rozmowie park był odkrywany na nowo. Skrzypiący żwir: wydaje się, że znany dokładnie. Za parkiem był otaczający świat, wyspa, gdzie pozostaniemy, chociaż nie chcemy pozostać. Jak dużo można mówić o każdym wyciętym skrawku nie rozróżnialnej tak naprawdę (według Józefa Katalińskiego i jego nieznanego z nazwiska ani imienia przyjaciela, czy to był przyjaciel), każdy przedmiot, każde zdarzenie może być uważane za przełomowe: wolność nie polegała na tym, że można było robić, co się chce, ale na tym, że to, co robione, było po prostu niezauważalne. Niepowtarzalność rzeczy, jeśli je już rozróżnimy, była tym, że nie ma dwóch identycznych przedmiotów, więc każdy jest naprawdę jedyny w swoim rodzaju, wręcz bezcenny. A to, że myślimy inaczej, jest sprawą przybliżeń. Niczym więcej.

Dawid wychylił się z okna. Zapragnął czuć zapach bzu. Choćby na chwilę znaleźć się przy ciężkich kiściach białego bzu.

 

 

9 czerwiec 1977, w godzinę później

 

Pies odskoczył od brzegu okrągłego basenu. O gładki kamień uderzały bryzgi chłodnej wody. Stali nieco dalej, nie chcąc, aby ich ubrania, o włosy i twarze troszczyli się mniej, były mokre. Józef Kataliński kucnął obok psiaka, towarzyszyło temu skrzypnięcie butów i skrzypnięcie żwiru, zaczął go głaskać po głowie. Pies wyraźnie wyróżniał z całego towarzystwa właśnie Józefa Katalińskiego. W dowód tej wdzięczności merdał zaciekle ogonem i zaczął oblizywać twarz Józefa Katalińskiego. Ten nie cofnął się i czekał cierpliwie, aż pies skończy. Gdy to nastąpiło: kundel położył się na brzegu ścieżki, Józef Kataliński podszedł do brzegu i zaczął myć sobie twarz. Woda oblała go: musiał porządnie zmoknąć. Stanął obok reszty prychając gniewnie.

— Jesteś, Józefie, strasznie higieniczny.

— Jestem, Maurycy.

Przez chwilę jeszcze byli przy fontannie bijącej w górę strugami wody. Tuż obok, nie wśród, lecących w górę strużek wody, dotyku strumyków, tysięcy strumyczków przemierzających powietrze. Mogli osłonić twarze, a szczególnie nie zmrużone owej nocy 9 czerwca 1977 roku oczy. Miała być ta noc. Miała być nocą kolejnego dnia czerwca tego, a nie innego roku.

Wprawdzie nocą pozbawioną smaku jagód, smaku łąk i pól (mówiąc banalnie), co pozostanie na ustach i na włosach (użyjmy już tych słów), na krawędziach późnego bzu.

Stali przy fontannie, która była przecież tylko wilgotnym szumem, trochę jaśniejszą ruchomą szarością, zatopioną w mimo wszystko bardzo niebieskawej szarości wieczoru. Jako fontanna: wodnisty rzekomo dotyk, który kształtował przestrzeń.

Odeszli wreszcie stąpając łagodnie po skrzypiącym żwirze. Byli coraz dalej, nieco zdegustowani, od kwilącego za nimi krzaku fontanny. Szli dalej: już teraz wśród przyszłych kwiatów fioletowego bzu, ciężkiego od nocy skroplonej rosą przyszłych: dwóch lat: 1978 i 1979, później miały znaleźć się na innej, nieznanej jeszcze w 1977 roku wysokości.

Józef Kataliński: mrok gęstniejący na skraju alejki, wyciągnął się wysoko. Rozległ się trzask łamanych gałęzi. Józef Kataliński wyskoczył na ścieżkę.

— Niezapomniany, tylokrotny moment, gdy kwiatokształtna piękność bije nas szpicrutą po twarzy.

— Zamknij się.

Józef Kataliński umilkł. Milczał także Maurycy Rotadier.

— Dziękuję — wykrztusił w końcu Kataliński.

— Nie ma za co.

Józef Kataliński zanurzył nos w białych kwiatkach i wciągnął mocno powietrze.

— A propos — zagadnął uspokojony — co myślicie o owych obłudnych rozmowach, nie mówię o nas, tylekroć opiewanych?

Przesunął, ręką po twarzy. Starał się wyczuć pod palcami ślad blizny po uderzeniu giętkiej gałęzi.

— Chyba nie będzie śladu.

— Szkoda — mruknął Dawid.

— Zgadzam się z tobą — dodał Maurycy Rotadier.

— Z kim się zgadzasz? — spytał ten, który czuł na twarzy piekący ślad uderzenia gałęzi.

— Nie z tobą, Józefie, nie z tobą.

Henryk Laporte wyprzedził ich. Początkowo szedł sam, później zbliżył się do niego Dawid. Obok nich, tuż przy nodze jednego lub drugiego, biegł mały psiak. Przez jakiś czas towarzyszył im milczącym, milczący tak jak oni. Kiedy jednak Józef Kataliński i Maurycy Rotadier zbliżyli się, można było usłyszeć strzępy ich rozmowy, pies zawrócił i pobiegł w ich stronę. Gdy był przy Józefie Katalińskim, zaczął machać ogonem.

Pełna niepokoju i samotności noc 9 czerwca zostanie długo, czyli lat kilkanaście, w troskliwej pamięci Dawida. W szarości lub niebieskości krótkiego nocozwierza lata pozostanie bez i dziwna pustka kończącej się wiosny. Przyjdzie lato.

— Ktoś mówił, że Renoir najlepiej malował lato, że lato było jego porą roku — powiedział Maurycy.

— Bzdury.

— Dlaczego tak uważasz, Józefie?

— Kiedyś ci wytłumaczę, teraz szkoda czasu na te rozmowy.

— Mam nadzieję, że nie oszukańcze.

Szli dalej: z gęstych zarośli wyszli na bardziej otwartą przestrzeń, gdzie szare, słabo odcinające się od nocy posągi tworzyły jakby stado nieobecnych zwierząt. Kamienne rzeźby: zbyt wielkie, aby mogły być ładne. Jakaś zapóźniona ławica szybko, niespodziewanie szybko, pędzących chmur zakryła skrawek horyzontu i zniknęła rozpędzona wiatrem.

Ciepła noc czerwcowa: tysiące gwiazd (no, setki) mrugać będą nad ich nigdy nie rozumiejącymi głowami. Noc 9 czerwca będzie czarnym szkiełkiem, może trochę niebieskawym, w kolekcji nocy 1977 roku.

— Podobno we Francji próbowano obalić nowego prezydenta — powiedział Maurycy Rotadier.

— Na Boga, Maurycy, nie mów o polityce. Czy naprawdę nie masz lepszego tematu?

Poszli dalej, kropliste liściami strumienie drzew opływały kawałek lądu, ciszy myśli włochatej ćmy i ciepło śpiącego ptaka. Nieco dalej Henryk Laporte powiedział do Dawida:

— Śmieszna sprawa. Kiedyś, gdy byłem dzieckiem. Fajny początek. No nie?

— Tak.

— Otóż śniło mi się kiedyś, że byłem strasznie daleko poza granicami universum. Nie wiedziałem już gdzie. Istniało tam coś, co wydało mi się podobne do wrzosowisk i smaku rozduszonych jagód. Ten smak właśnie nadawał listność, liścioweść, czerniejącą w tamtym momencie. Szukałem później przez wiele lat, nie wiem po co to robiłem, tego odczucia. Skrupulatnie przeglądałem książki o kosmosie i ćwiczyłem wyobraźnię w pokonywaniu tych strasznych odległości. Logicznie rzecz biorąc, nie było w tym wielkiego sensu. Wiedziałem doskonale, że to niezapomniane wrażenie z mojego snu było tylko kwestią przypadku, że musiałbym raczej przeanalizować to, co wtedy wywierało wpływ na moją psychikę, a nie czytać książki o kosmosie. Robiłem jednak to dalej: to, co wtedy odczułem, dotyczyło kosmosu, byłem tego pewien, chciałem, żeby właśnie stamtąd przyszła odpowiedź na moje poszukiwania.

Tutaj przerwał i szedł dalej po skrzypiącym żwirze lub po gruboziarnistym piasku. Szedł dużo ciszej niż Dawid, prawie że niedosłyszalnie. Widocznie nie mógł się oprzeć normalnym w takich warunkach odruchom i zaczął wąchać bez. Kwiatki były wysoko i pomimo swojego wzrostu musiał stanąć na palcach.

Gdy skończył, podszedł do Dawida i milczał dalej. Kilka razy Dawid przełamywał ochotę zapytania go, w końcu to zrobił:

— Co było dalej?

Henryk Laporte milczał.

— Co było dalej? — spytał Maurycy Rotadier.

— Wiesz dobrze.

— Dawid nie wie.

— Dalej była opowieść, właściwie tysiące opowieści o universum, o śladach, ciągle śladach zapomnienia.

— Aż... — podpowiedział Dawid.

— Znowu we śnie — podsunął rozzuchwalony Dawid.

— Tak, we śnie znowu poczułem, wróciło do mnie zapomniane uczucie osamotnienia i niemożności powrotu. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Gdy się zbudziłem, czułem to samo i mogłem to czuć, kiedy zechcę.

— Co to było?

— Znowu opowieść, jak spijany sok z jagód, może wtedy, 10 lipca 1971 roku.

Dawid drgnął:

— Było to wejście na boczną ścieżkę, wysychającą odnogę rozwoju cywilizacji. Zagubienie się w poplątanych ścieżkach leniwego czasu. Miejsce, skąd nie chce się wrócić.

— Dlaczego?

— Bo traci się urojony status obserwatora.

— Chyba masz rację — Dawid kiwnął głową.

— Wbrew pozorom: zdaję sobie sprawę, że takich odgałęzień musi istnieć bardzo dużo. Nie jest to mój pomysł. Wspomina o tym wielu ludzi. Zresztą chyba wiesz. Chodzi o to, że ja w istnieniu tych, którzy zagubili się niejako na uboczu, upatruję jeden z sensów mojego życia. Wiem, że jest niemożliwe, bym kiedykolwiek napotkał lub pojął któregokolwiek z nich. Mimo to wiara w to, że muszą istnieć, jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy.

Dalej, po kilkunastu minutach, ich ścieżka przecinała się z inną, jeszcze wyższą. Poszli tamtędy dalej. Podobne do akacji krzewy, krzewy o listkach podobnych do listków akacji, sięgały gałęziami aż do ich twarzy. Niskie konary, pnie i kora: było to jak zawsze: tak doskonale znane, a ciągle zaskakujące.

Była wczesna, letnia lub jeszcze późno-wiosenna noc 9 czerwca 1977 roku.

Doszli ścieżką wysypaną tym razem żółtym piaskiem, oczywiście żółtym za dnia, do okrągłego basenu, chyba największego w całym parku. Woda w nim lekko falowała, jakby przed chwilą upadło do niej coś bardzo ciężkiego.

— W dzień można tutaj dostrzec ryby — powiedział Józef Kataliński. Ukląkł przy psie. Znowu wilgotny język, zwierzęcy język, dotknął jego twarzy. Musiał znowu podejść do brzegu i umyć sobie twarz. Pochylił się nad wodą i słyszeli głos kropel uderzających o rozkołysaną powierzchnię.

— Czyścioszek — mruknął ktoś.

— Aha.

Patrzyli, jak wyciera twarz rękawem wieczorowego ubrania. Musiał się chyba niewygodnie w tym czuć. Zresztą chyba niewielu ludzi czułoby się w czymś takim wygodnie.

Usiedli na kamiennej ławie. Jak wielki człowiek: gdzieś na końcu alejki dostrzegano cień wielkiego posągu. Oczy jego musiały być ślepe.

Można było myśleć o oknie, o uwięzionej między szybami zielonej muszce, o pierzynach jak piersi lub pośladki ogromnej kobiety: powiększonej do monstrualnych rozmiarów statuetki dawnych łowców reniferów. Znowu skrzydła zielonej muszki: latała teraz między starym garnkiem a ścianą, w tysiącach innych cieniutkich skrzydełek.

Kamienna ławka była gładka, gładka jak kamień. To ona właśnie zawróciła Dawida z dalekiej drogi nie wiadomo gdzie. Daleki posąg przyciągał jego wzrok: tak jak kiedyś, całkiem niechcący zaczął końcem buta wydłubywać w piasku labirynt. Prawdopodobnie dzięki zawikłanym skojarzeniom zakończył tak drogę od rozmowy z Marią na starym strychu do wydarzeń pamiętnego lata. Nie chciał myśleć, był to dobry znak, o Marii, o Adamie: był to moment: wtedy na strychu Maria mówiła mu o Adamie. Trochę głupkowata Maria.

Mógł na chwilę przypominać sobie jej bliskie wtedy włosy, jakąś małą ważkę (nie mogło być tam ważki, ale mniejsza z tym) uwięzionej w pajęczynie. Pamiętał skrzyp schodów: może inny skrzyp: tak niepodobną do siebie roślinę.

— Dobra — Maurycy Rotadier klepnął go po plecach. Siedzieli dalej. W basenie ledwo dosłyszalnie poruszała się woda. Uparta noc 9 czerwca 1977 roku nie chciała się kończyć. W parku na żwirowanych alejkach nie było niczyich stóp. W parku także stał dom coraz dokładniej poznawany, a w mroku ledwo domyślne kiście kołysały się leniwie, spadło kilkanaście liści.

Trwało to jeszcze dosyć długo. Byli, w co nie chce się wierzyć, ciszą przypisywaną kamiennej ławie. Ciszą nocy, częścią innego wielkiego milczenia.

— W ten sposób stajemy się tak mądrzy jak wszystko. Jedyną mądrością, jaką znamy, jest ta, która ukrywa się w niewiedzy. Milcząc stajemy się częścią braku informacji, tak samo mądrzy jak to, co ma nadejść, a czego się nie spodziewamy.

— Uspokój się, Józefie. Możesz wyświadczyć nam tę drobną przysługę i nie gadać więcej bzdur.

— Mogę wrzucić ciebie do basenu: zjedzą tam ciebie, zaraz po tym jak uderzysz głową o kamienne dno, karpie, szczupaki, a może nawet płotki.

— Rybki w szklanym słoju.

— W starym poczciwym absurdzie.

Pierwszy wstał Józef Kataliński. Jednocześnie, ale właściwie w chwilę później, podniósł się Henryk Laporie. Gdy słychać już było kroki, głos żwiru: jeden głośniejszy — Józefa Katalińskiego, drugi znacznie cichszy — Henryka Laporte, podnieśli się Maurycy Rotadier i Dawid. Razem z nimi, plącząc się między stopami, biegł piesek.

W noc 9 czerwca 197? roku rzeczywistość mieszała się ze snami, szli przezwyciężając opory, klejące się spowolnienie ruchów: zapowiedź przyszłego snu.

Jaki to miał być sen? O czym?

Nie można się zastanawiać ani mówić cokolwiek, kiedy można powiedzieć wszystko lub po prostu bardzo wiele.

Tymczasem widzimy, jak prześlizgują się to między zaroślami, to między atakami snu, który kleił bezwolne powieki, kazał nie patrzeć się na nic, a jeśli już pozwalał na spojrzenie, to musiało zatrzymywać się ono na którymś z leniwych posągów z kamienia.

 

powrót do poprzedniej czesci Lisci Croatoan    powrót do strony Opowiesci wizjonerskich