eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Nasz pierwszy świat (1977) nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Kolejne opowiadanie na naszych stronach to Zadziwiający wdzięk. Zainteresownych tą b. oryginalną i ciekawą prozą zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

 Nasz pierwszy świat

Donat Kirsch

 

Pawłowi

 

Everybody’s a dreamer everybody’s a star

And everybody’s in movies, it doesn’t matter who you are

Fragment piosenki grupy The Kinks, Celluloid Heroes

 

Przed snem, który wszyscy śnimy, jakby nam za to płacono, jest nasza drwina: gdzie i kiedy — no, po prostu nigdzie. Jesteśmy bezsilni, mówiłem Jakubowi, gdy leżeliśmy na płytkiej mieliźnie Chechła, a wiatr rozniecał włosy dziewczyn, które czekały (niekoniecznie lub wyłącznie) na nas lub istnienie ruchomych fal ciepłej wody. Historia nie sięgała pamięci, a pamięć historii: w pojemności informacyjnej świata niektóre byty wykluczały się szczególnie: w końcu Boga uznawało się w postaci opiekuna, włochatego spojrzenia jak prehistoryczny miś — bo byliśmy (i jesteśmy) prehistorią prawdziwej ludzkości, nic czasem nie znaczymy poza tym, że musimy być. Chciałbym, żeby ten świat był taki, jakim zastaliśmy wtedy — inaczej pozostanie nam przypadkowa liturgia: wśród roślinności naszych oczu; byliśmy grupką piskląt na huśtawce — to tylko uparta pamięć robi coś za nas. W końcu każdy chciałby, jak mawiał Sebastian, aby pierwsza napotkana dziewczyna była tą, którą będziemy kochać: żebyśmy nigdy nikogo nie tracili i nie odnajdywali się później, żeby nikt nie wracał do nas zmęczony i pragnący naszej pomocy a tylko zdychał sobie i cicho — przez nas nie dostrzeżony, bo po co zawracać sobie głowę tymi, którzy i tak przegrają — kochamy ich przecież nie mniej niż siebie samych: to tylko widzenie niemożliwej do uzyskania plecionki nam przeszkadza — są to rośliny jak niedbałe nacięcia w powietrzu — te, które wydobywały wszechobecną zieleń. Sebastian, mój brat, koniecznie mówił o przewieszonej przez poręcz mostu arce, w czasie gdy opowieści o budowaniu arki właśnie zasypiały nam bezczelnie w oczach — chciałem po prostu pogodzić się z tym, że historia ludzkości zacznie się za tysiąclecia, gdy świat zamknie się w stwarzanym mrowiu tego, co pojedyncze nazywamy universum — będzie można spać spokojnie. Wszyscy będziemy rolnikami pojmowani już w sensie nawozu — tak jest teraz i tylko teraz przejmują nas teorie i mity kosmogeniczne, gdyby tak nic nas nie obchodziło inaczej. Jakub opowiadał mi, jak spokojni ludzie, pilnowani przez zakonnice, przychodzą co niedziela na mszę do kościoła w Borosławicach: parami i trzymając się za ręce. Rozmawialiśmy wtedy często o legendzie świadomości, i spieraliśmy się, co też warta jest muzyka, Moody Blues, nieomal przechylone złociski przybierały znaczenie błyśni: tylko i naokoło. Jakub marzył o momencie skoku w wodę jeziora (przypominałem mu to w czerwcu): toteż w nocy, gdy z Sebastianem wypłynęliśmy na oświetloną księżycem taflę, mokre włosy opierały się o nasze karki: widziałem punkciki gwiazd, na brzegu nikt nie czekał, tylko Jakub kiedyś powtarzał, że zmęczenie latem nigdy nikomu zaszkodzić nie może. Zasypiałem zmęczony kłótnią z nadmiarem słońca. Nocą, w czerwcu 1972 roku, w pękniętej latarni tłukły się chrabąszcze i rozdeptywaliśmy je, gdy spadały na ziemię, mówiliśmy o jasnowłosej Marii, chociaż nie wiedział nikt, co się z nami stanie. Wreszcie przyjechał autobus do Borosławic, wstaliśmy z krawężnika, gdzie siedzieliśmy rozmawiając, i wracałem do domu boso: ciepły asfalt łaskotał stopy a niedawne deszcze zmyły nieodpowiednie okruchy szkła. Czekał mnie dom i nie musiałem już podglądać ukryty w złotej forsycji sklecanej z desek chałupy ojca ludzi, nikt nie rzygał oparty o róg domu lub jak ja: klęcząc przed muszlą klozetową żegnałem się z boczkiem, śliwkami i wielką ilością jarzębiaku i czułem się później cudownie: Jakub i Józef zanurzyli się w pijackiej pogawędce o moich, między innymi świństwach: zdołałem im poradzić, by się nie opierdalali i mówili, co chcą — także o mnie, bo czułem się cudownie: firanka tańczyła i cicho krzyczała, okno było otwarte i słuchałem muzyki Moody Blues, i zasypiałem o pierwszym śladzie snu naszej cywilizacji: to tylko nieodległe leszczyny liściły się rozchlapane przy szarym murze, słodki sok na liściach klonów — to nie wystarczało, były trawy pełne zwierzęcego ruchu, wtedy w czerwcu już szarawe od kłosów. Rano doszliśmy z Józefem do wniosku, że Ulisses jest pierwszym znakiem, że nasza cywilizacja (jak przypuszczają niektórzy) zamknie się w sobie. W parne lub suche i ciepłe noce lipca chodziłem po chodnikach GT z różnymi dziewczynami. Na drzewach są ciemnozielone liście i śliwki fioletowe i złote wyrastają w wielkiej ilości. Gałęzie zbliżają się do ziemi pociągane ciężarem owoców. Drzewa są niskie. Niestety byłem zakłopotany tym, że każda z tych dziewczyn jest dla mnie tylko fragmentem mozaiki, opowiadałem więc o tym, że jadąc w czerwcu 1972 roku do Jakuba wymijałem samochodem lecące z przeciwka chrabąszcze (bo rozbijały się o szybę) i nieomal w zapamiętaniu spotkałem się z drzewem: chrapliwa kołysanka ciepłej kory i ciepły asfalt szurający pod kołami: zastanawialiśmy się, Jan i ja, czy nie lepiej byłoby nie wymijać chrabąszczy, szkoda nam było życia, Jan i ja zdawaliśmy maturę. Jan świetnie grał na gitarze jazzowe ballady, ja lubiłem myśleć o universum, bo była to, poza dziewczynami, jedyna rzecz, która mnie chociaż trochę interesowała: umieramy przecież, zanim cokolwiek dotknie naszych oczu naprawdę, nie padają deszcze, zamknięte powieki nie są z zewnątrz wilgotne, jesteśmy usidleni, gdy jest już zbyt wcześnie — jesteśmy tak bardzo nieśmiali: w kilkudniowym klimacie deszcze padały nocą: nieliczne i ciepłe krople, w dzień słońce oświetlało schnące na asfalcie kałuże (płytkie bardzo) lub opadłe kwiaty klonów — puszyście wilgotne w cieniu drzew lub poza nim: męczyliśmy noce rozmowami, śpiąc za dnia, i tylko ręce Marii trzymały czas. Marię kochałem, bo pozwalała robić ze sobą wszystko, i miała jasne, sięgające połowy szyi włosy, które w nocy były aż białe, i leżąc na niej mogłem bez trudu wyobrażać sobie wszystkie dziewczyny, których chciałem — a było ich zbyt wiele, bym mógł skutecznie zrobić cokolwiek. Coś ściskało mnie za gardło, gdy stałem z Marią w mroku lub inaczej pojmowałem jej poruszanie się: nocami w domu budziłem Sebastiana, gdy ściskał mi gardło paniczny strach przed śmiercią lub siedziałem na podłodze oparty o tapczan i patrzyłem w topole, które zresztą szybko i bezsensownie wycięto i pozostawiono na długo na ziemi: więc Sebastian chodził tyle razy żegnać się z nimi i wracał klnąc na skurwysynów, którzy kazali wycinać te drzewa. Rano siedziałem na ławce patrząc się na dzieci i byłem pewien, że kiedyś będę miał własne — parszywy problem płodzenia bęcwałów: nie tylko Johny South śpiewał o grach, w które grają ludzie: łzy uzyskujemy śliniąc palcem policzki, bo już święty Piotr płakał, stoją nam włosy na plecach, gdy zmiana pogody robi z nas bohaterów — chciałem, żeby tak było, i zaczynałem wstępne rokowania ze światem, niemniej Maria znała mnie zbyt dobrze: pieściłem pewnymi palcami jej uda, więc oddychała cudownie głęboko: jej skóra musiała pachnieć roślinami, wobec czego kopulacja odbywała się (na tapczanie lub na trawie) w sposób roślinny, obserwowaliśmy z zewnątrz nasze ciała uśmiechając się do siebie (ponad nimi) w wyrozumiały sposób: byliśmy rozkrzepłym kwiatem lub zastygłą bryłką żużlu zamiast oczu: tylko mój beztroski członek wyczyniał nieobojętne mi harce. Byliśmy razem, trawy mąciły jednolitą niebieskość, ich kłosy były puszyste lub miękkie: niewyobrażalnie widziałem Marię jak przypadkowe zgęstnienie mroku, dla uspokojenia wymyślałem perfidne sposoby rozstania się — to było dla mnie jedynym punktem oparcia. W jej oczach też dostrzegałem szepocącą się trwożliwie roślinność, tylko przewyrosłe liście opierały się jakoś — nie chciały odejść ani po prostu zaistnieć. Ciemność wśród pasm, które nazywamy jeszcze umownie trawą — jeszcze to potrafimy robić. Gdy Maria chciała rozmawiać, uśmieszałem ją wytrwale, była przecież o rok starsza i chodziła do tej samej co ja szkoły, mówiła, że jestem natrętnym szeptaczem mroku i liście miały jaśniejsze spody — widziałem to, gdy wiał suchy wiatr, najładniejsze były wtedy liście czereśni i grochodrzewu, sad i skwer lub ulica, ale ja byłem już wtedy daleko od jej słów. Nieznane przez swój ogrom zamierzenia Jakuba, by zbudować w tamtych czasach arkę. Na razie jednak Jethro Tull nagrali Gruby jak cegła, więc rozmawialiśmy tylko o tym, nieznane jesiony zacieniały się nad rzeczką w Borosławicach — we wrześniowym ogrodzie Pawła jadłem niewielkie i słodkie jabłka, agrest był najeźdźcą, wszyscy najeźdźcy kochali porzeczki (jak można się domyślać: wąskie pasemko koturnu i przekornie zmrużone oczy) i skradanie się przyjaznej trawy, w ogrodach miasta były grusze i rabarbar opłachcany liśćmi najwyższych okazów: Paweł miał iść do wojska na dwa lata, byłem przerażony tym, co go czeka, wiedział, że będzie powoli zdychać. Czerwiec jednoczył wilgotny dzwon i nieśmiały deszcz: współtworzyły dźwięk, umierała wzniosła historia agrestu jak prawa nazw zawiłego wzoru cieni na ścianie, a żwir ścieżek, którymi chodziłem z Marią (ubrała się raz w żółtą sukienkę, była jasna w całości), zmieniał światło w szmer drwiących głosów. Drzewa, jest ich kilka, rosną trochę dalej. Niebo jest jasnoniebieskie — koniec sierpnia. Słońce jest nisko o tej porze dnia. Śliwki, którymi obwieszone są najniższe gałęzie, mieszają się z wysoką i trochę pogiętą trawą, która tu wszędzie rośnie. W czerwcowe niedziele kaprysił, na wargach Marii i moich, gorzkawy sok z owoców, inne owoce, te za płotami, spadały lub odkłaniały się, gdy przechodziliśmy obok (sandały Marii na opalonych łagodnie nogach), przyziemnym podmuchom niedzielnego wiatru, który zamiatał płyty chodnika: w porannej zapowiedzi upału mijaliśmy skłębioną strefę ogrodu. W sferze doznań uznaliśmy wypełnianie się niedzieli wiatrem, byliśmy spragnieni owoców: tak zmyślałem kąpiel w gorzkawym soku lub jechaliśmy z Marią nad jezioro: kierowcy widząc Marię zatrzymywali się chętnie i podwozili nas nad Chechło: tam ścieżką szliśmy wśród małych brzóz i dębów nad wodę poprzez łubin, najczęściej byli na brzegu Jakub i Paweł: w czerwcu liczne krzaki jaśminu, chłodny lipiec, cześć, stary draniu, mówił nad wodą Jakub, woda odbijała światło, fale niemal uginały się migocząc pod jego naciskiem. Nazbyt duże kwiatki pełne świeżego zapachu, Paweł zrzucał je, stojąc na drabinie, aż do trawy: przy nasadzie kwiatów i w ich wnętrzu żyły mszyce, które zganiałem silnym strumieniem wody, ale świnie przełaziły na drugą stronę nie potrafiłem niestety opanować lęku palców, niech będzie to śmieszne: po pierwszych miesiącach znajomości w Marii odezwał się instynkt opiekuńczy: była w wieku, gdy kobieta już chce mieć swojego mężczyznę nieomal na własność i wmawia sobie, że takiego spotkała: niestety mężczyźni jest to gatunek ginący, na całym świecie jest kilkaset egzemplarzy (nie liczę tych, którzy porozłazili się z głównej drogi, diabli wiedzą gdzie, urzeczeni legendą świadomości /może i Moody Blues/ na tajemniczych ścieżkach małego universum świadomości. Każde dziecko mimo to wie, co należy robić w tym celu, któż nie słyszał o Julianie Apostacie lub Freudzie i o wielu innych: droga jest więc prosta, jak w pysk strzelił – ja osobiście uznałem proces ten za zbyt męczący i wolałem kochać się z Marią na skraju pola białego i sypkiego zboża, jej włosy. Maria jednak uparcie (jej zielone oczy były wtedy ciemne, choć tak jakoś przejrzyste — moje źrenice też są na brzegach zielonkawe, więc rozumiem, co to znaczy) pytała mnie o moją postawę wobec świata, odpowiadałem (bo jak każdy przeciętny człowiek nie lubię takich pytań), cytując kogoś, że chcę żyć jak ktoś, kto nigdy nie istniał naprawdę – wywoływało to oczywiście nowe eksplozje uczuć, chciałem być blisko tej wariatki o pozornie kruchym i nieśmiałym ciele, tłumiłem je moją niewydarzoną złośliwością, rozcieniałem jak mogłem. Jan zaskakiwał mnie swoimi wyczynami, był niedościgłym na kilka minut wzorem: Jakuba zastaliśmy w ciepłą noc na ławce przed domem, piliśmy wodę i u Jakuba był Daniel, poszliśmy później na łąkę za domem gupich (jak to precyzyjnie określają ludzie z miasta i ze wsi). Idą do drzew ze śliwkami. Agata, daleka kuzynka, ubrana jest w spodnie Riffle i czerwony sweterek, włosy ma ciemne, trochę kręcone. Dawid i Sebastian bardzo podobni do siebie, ubrani są w spodnie Levis i niebieskie koszule. Trawa w Borosławicach szumowała pod stopami: to tutaj we wrześniu tarzałem się z moim psem pomiędzy pogniecionymi lub nie tkniętymi źdźbłami, dwadzieścia metrów ode mnie Józef i Grażyna, był zmierzch, całowali się stojąc, Jakub sto metrów dalej budował arkę, był zmierzch wtedy i w czerwcu szliśmy przez suchą i wilgotną trawę, pełną życia, morze suchości (ale nie jezioro — tak jakoś się składa) lub my: nisko zwieszone gwiazdy w czerni nocy mówiliśmy o tym, że świat zaśnie, mówiliśmy mu dobranoc, bo później łąkę zryły kopyta koni, na których jeździły studentki koniarki i studenci koniarze: w kółko, aż do znudzenia po klepisku, gdzie rosła trawa, oczy trawy i jej płachta jak skóra zwierza nocy, podbiegająca pod smugą grabów i wierzb, które odsłaniały swoją wyrywkowością gwiazdy. Kochałem więc, bo cóż mi pozostawało wobec uroczej zaborczości Marii, trawę, która łasiła się jak małe zwierzątka (za łąką była rzeczka i na mostku rozmawialiśmy tak często) dając wzór dla chybotliwej roślinności moich oczu: nie bądź durniem Dawid mówił do mnie Daniel, wiesz przecież, nazywaj, co chcesz i jak chcesz, trawiasta opowieść wrasta w milionlecia, odpowiadałem, maleńcy stwórcy uciekają tupocząc bosymi stopami, a opowieść trawieje coraz bardziej — jakby dotyk małych łapek przebiegających po twarzy, trawa jest trawą, słyszę znowu Daniela, drzewa są drzewami, być może tak jest lub nie — wtrącił się Jan, ale wiedz, Dawidzie, dokładnie jest tylko jedna rzecz, ta cała reszta, dotyk, myśli to jesteś tylko ty. Przechodzą przez nierówne podwórko przed świeżo zbudowanym i nie otynkowanym domem. Dom ma kształt sześcianu, schody prowadzące do drzwi nie mają jeszcze poręczy. Ściany zbudowane są z szarych pustaków i cegieł. Na ziemi leży pył i okruchy budulca. Odpowiadałem w klubie „Fioletowy kot”, piliśmy po raz piąty sok pomarańczowy, pijani umieraniem września, że Daniel musi zapomnieć o sobie, bo nie istnieje nawet po części tak wyrafinowanie, jak trawa. Miałem rację, więc Daniel i Jan wstrzyknęli sobie do żył przestarzałą morfinę, którą skądś jeden jedyny raz wytrzasnęli, i pytali się mnie, patrząc w oczy, czy mają małe źrenice. Zostawiłem ich pod opieką Józefa i Jakuba i pojechałem do domu. Na podwórku kręci się kilka kur. Dwie są białe, a jedna brązowa. Słychać gdakanie. Sebastian, z poważnym wyrazem twarzy, przepłasza kury klaszcząc w ręce. W powietrzu kołysze się kilka piór z ogona i spod skrzydeł. W ten dzień wieczorem grałem z Sebastianem w pokera o dolary, które były nasze wspólne. Sebastian latem wracał rano z pracy w przetwórni owoców „Las” — on spał, gdy ja pływałem w Chechle, wszystko było w porządku, witały go białe sufity mieszkania, gdy wracał zmęczony do domu, sufit zwieszał się nad nim i mówił mu o jego zmęczeniu, trzymał się nad nim wiążąc wzrok, gdy. Wchodzą przez otwór na drzwi do świeżo zbudowanego z pustaków pomieszczenia. W środku jest ciemniej, Agata potyka się o leżące bezwładnie kawałki gruzu, Sebastian ją podtrzymuje. Dawid trzyma w ręku nieduże radio tranzystorowe. Ja jechałem autobusem nad Chechło (5 minut), a Sebastian zasypiał, na balkonie leżał pies grzejący się w słońcu i poszczekujący basowo na tych, którzy mu się nie podobali: był czerwiec i kwitły łubiny, pierzaste jak roślinność z innej planety. Słychać głos czytającego dziennik radiowy. Później jest muzyka, zaraz po radosnych wieściach z kraju i ze świata. Przechodzą na ukos, idą wolniej, bo jest ciemno. Agata idzie pierwsza do małych drewnianych drzwiczek, które są zbite z kilku desek. Stoki nadjeziorne były niebieskie, spotkałem Józefa i Artura, ale oni odjechali, bo chcieli iść do kina na Na samym dnie. Agata otwiera drzwiczki i przechodzą pochylając się mocno. Dawid idzie kilka kroków za Agatą i Sebastianem. Na chwilę przystają na kawałku ziemi otoczonym murkiem. Dawid pyta się, co tu będzie, a Agata odpowiada, że kurnik. Niebo nad ich głowami jest jasnoniebieskie i słaby wiatr potrąca im włosy. Idą obok niedużego pola ciemnozielonych ziemniaków. Podchodzą do drzewek. Pnie są cienkie i trzymają się ich ślady przestarzałego wapna. Dawid schyla się i trochę opadają mu włosy. Kładzie radio na leżącym tutaj pustaku. Zespół Pterodaktyl i Dinozaury śpiewa swój aktualny przebój. Cienie drzew są już długie. Wysoko krążą jaskółki. Niektóre liście są już żółte. Na ziemi wśród wysokiej trawy i nielicznego ostu leży trochę kamieni i wiele śliwek: fioletowych i złotych, niektóre koliście gniją. Podchodząc do drzewek rozdeptują leżące na dole śliwki, które już spadły. Dawid podchodzi do drzewa z fioletowymi, a Agata i Sebastian do tego, na którym rosną złote. Za niedużym sadem są pola na dużym i opadającym łagodnie stoku. Kilka kęp drzew i prosty kanał melioracyjny. Sebastian mówi głośno o tym, jakie złowił ryby. Dawid mu dokucza, twierdząc, że były to płotki, niezbyt duże na dodatek. Wszyscy śmieją się, Agata najgłośniej. Tamtych dwoje zrywa śliwki rękoma. Dawid przyciągnął gałąź do ust i je w ten sposób, co chwila wypluwając pestki i czasem ogonki. Ciemnozielone liście odginają się na jego twarzy we wszystkie strony. Gdy przysuwa głowę wybierając śliwkę, liście mieszają mu się z włosami. Agata mówi, że zaraz trzeba iść, bo na pewno czekają już na nich. Dawid odpowiada, że nic nie będzie, i zaraz przyciąga inną gałąź. Teraz Agata, która ma szare oczy, i Sebastian podchodzą do Dawida. Sebastian schyla się i bierze radio. Gra grupa Sweet. Agata stwierdza, że jej się to podoba. Dawid wstaje na palce i traci równowagę poślizgując się na palcach, ale nie upada. Je dalej. Sebastian daje Agacie radio, a sam rzuca kilka razy w jeden z metalowych słupków, na których ma być zawieszone druciane ogrodzenie, siatka na nic. Ani jedna z rzuconych śliwek nie trafia do niedalekiego celu. Sebastian rzuca kamieniem, który odbija się głośno i cicho upada na trawę. Słychać krótki i głuchy dźwięk prawie bez wibracji. Sebastian śmieje się, a Dawid mówi, odwracając się na chwilę, że lepiej późno niż wcale. Agata oddaje Sebastianowi radio podnosząc rękę wysoko, niemal do linii oczu. Dawid przestaje jeść fioletowe śliwki i idzie w kierunku drzewka z żółtymi. Idąc je dalej. Teraz Agata zrywa kilka fioletowych i wkłada je, trzymając końcami palców, do ust Sebastianowi. Także Dawid zrywa ręką śliwki, sok spływa mu po brodzie, owoce są trochę przejrzałe. Ociera brodę wierzchem dłoni, kciuk jest lekko odchylony. Wieczorem mgliły się na niebiesko rozległe stoki niecki jeziora. Dawid wyjmuje z kieszeni zieloną chusteczkę i wycierając dokładnie ręce wypluwa na bok pestkę. Nad ich głowami przelatuje bocian, słychać szum jego skrzydeł. Sebastian mówi, że powinni już wracać. Dawid przyznaje mu rację. Agata wkłada ręce do kieszeni na pośladkach. Sebastian twierdzi, że musiało być na tych gałęziach bardzo dużo kwiatów. Odpowiedź Agaty jest twierdząca. Czesałem włosy nie znanej mi jeszcze przed godziną dziewczyny. Siedzieliśmy zawinięci w jeden koc, chociaż wcale nie było tak zimno: to na wodzie kwitła moczarka lub coś innego, na białożółto — jak łachy piasku, jakby poziom jeziora nagle się obniżył: wracałem boso, bo miałem stopy stwardniałe, nad głową i szosą łączyły swoje gałęzie kasztanowce i klony. Powoli idą wzdłuż pola ziemniaków. Teraz kolejność jest inna: pierwsi idą Agata i Dawid. Światła samochodów widziałem w tym przerywanym tunelu już z daleka. W mieście plamy listków grochodrzewów zieleniły się w świetle latarni, tutaj asfalt był ciepły, falowały ześlizgujące się po rytmie powietrza ćmy, bezszelestnie przeleciała sowa, a włochate nietoperze popiskiwały dziarsko, o czym wiedziałem: były mi bliskie dlatego, że słyszały moją głowę jak tak wszechstronną dziurę, w którą nie można nawet wpaść. Sebastian idzie za nimi. Jest zajęty nastawianiem linii na skali radia. Krótko mówiąc: nie dorastałem do śmiałego zamysłu budowania w tamtych czasach arki. Jesteśmy także marynarzami, składając się w zasadzie przede wszystkim z wody, chociaż nie krople, lecz ich domysł lub próba, to nie wszystkim wystarcza. Dopiero niespodziewana kąpiel po pamiętnych zdarzeniach (ale wtedy już nie dysponowałem arką, raczej była nią dla mnie zwykła wanna) przypomniała mi wszystko od nowa: tylko i wyłącznie z przekory podejrzewałem Jakuba, że zamiast arki sprokurował sobie (podobnie jak ja) najzwyklejszą w świecie wannę — lecz cóż, oczy śmieją się na wspomnienie tak dawnych czasów, byliśmy szczęśliwi tym, co znajdowaliśmy, tylko i wyłącznie moja niedojrzałość narzucała mi tę nieufność i — co tu skrywać — zazdrość: nie wiedziałem dokładnie, do czego służy arka, czym różni się od wanny, jaka jest różnica między pluskaniem a szumem, w wannie lub na brzegu (niejako) wanny lubiłem kochać się z Marią: ale arka? nie wiem, zapomniałem o Marii zerwaliśmy ze sobą, nie ma przecież różnicy między dwoma dowolnie wybranymi dniami, rzeczy nie mają nic wspólnego ze sobą, są nieporównywalne, lecz czy nie takie same? Toteż, gdy Maria uczyła się. Teraz Sebastian przysunął radio blisko do oczu. Usiłuje odczytać oznaczenia na nie znanym bliżej aparacie. Woła Agatę i pyta się o to już wtedy, gdy Agata nie odwraca. Nazywała miłość po swojemu i nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. Agata podchodzi. Znowu traci równowagę. Ciężkie piersi kołyszą się, pomimo biustonosza, mocno pod czerwonym sweterkiem. Palce Agaty obejmują prawą stronę (patrząc tak jak ona) białego radia, lewą podtrzymuje Sebastian. Palcem drugiej ręki Agata dotyka skali. Przesuwa go w miarę tłumaczenia, raczej powoli. Głowy Agaty i Sebastiana stykają się: włosy ciemne i rudawe. Dawid stoi z rękami wsuniętymi za skórzany pas i czeka. Miałem wrażenie końca liturgii. Uśmiecha się ze zrozumieniem, gdy radio znowu gra głośno. Rozmawiałem z Grażyną, ucieszony, że pod czarnym swetrem nic nie zwykła nosić, o języku gestów i znaczeń postępowania lub słów jako oznaczniki z innym znaczeniem, sam fakt mówienia, a nie to, co się mówi, którym gramy ze sobą, na jej nabijanie się z Freuda odpowiadałem, że był on ważniejszy dla ludzkości od Kopernika lub tak samo ważny, usiłowałem nazywać rzeczy, które są jeszcze jednym językiem, rzeczy nie mają nic wspólnego. Czasem Grażyna twierdziła, że chce iść, więc zatrzymywałem ją obejmując wpół — mówiliśmy tym samym językiem. Niestety w domu leżał zapomniany kalejdoskop, nie tylko tak: moja tępota nie pozwoliła mi zrozumieć niczego. Idą teraz równo: Agata w środku, a oni po bokach. Starałem się niepojęty świat śmiałych zamierzeń budowniczych (do których zaliczał się Jakub) ściągnąć z piedestału, wymieszać z moją rzeczywistością; opisać poprzez nią wszystko, co tam było. To, czego wyrazić nie zdołałem, wydrwiwałem przed sobą samym i tylko sobie to mówiłem. Obawiałem się w tych zamierzchłych czasach powagi Jakuba i okrążającej go, dosłownym murem nie do przebicia, pracowitości — dlatego zazdrość kazała mi nie wierzyć w rozliczne podróże arki Jakuba i rozgrywające się w zamierzchłych czasach wydarzenia. Na szczęście jedyną moralnością była tolerancja: nikt z nas nie był czysty wobec nikogo — to pozwalało na narodziny krzepiącego uczucia wspólnoty. Podejrzewałem, że kwitnący nad Chechłem łubin ma coś wspólnego z ostatnimi wyczynami Jakuba. Poza tym spędzaliśmy czas na badaniu nocnych schodów w domu nieocenionej Patrycji, która uprawiała kalafiory, pochylanych jak nowo zatrudniony sługa. Płynęliśmy z Józefem zmęczeni kłótnią, kwiaty to były tylko małe kociątka — tyle że kolorowe, lub wybrałem się we wrześniu do Borosławic, ale w czerwcu Józef był zaskoczony tym, że w ogóle są we mnie jakiekolwiek uczucia (nie miłość oczywiście) wzbudzone przez Marię. We wrześniu jechałem pamiętaną trasą z GT do Borosławic: nadszosowe drzewa, ciemna zieleń dogorywała spokojnie, nie przeszkadzała niczemu, Emerson, Like and Palmer śpiewali Od początku i był we wrześniu widoczny nad ranem Orion. Rozmawiałem z Jakubem, arki nie istniały, a on nie przypominał ptaka trzepocącego się w klatce, pierwsze chłody uczyniły z nas oczywiście tylko bezwolne okruchy pyłu, gdy mijało lato, byliśmy niczym bez wielości liści, które było słychać i które istniały zielono, jako nikt tańczyłem z Grażyną, ale za to ktoś (nagrany na płycie, z płyty przegrany na taśmę) śpiewał, że potrzebuje pewnej osoby najbardziej o północy — piosenka podobała mi się bardzo — dlatego, że Grażyna twierdziła, jakoby tylko moja niewydarzona obecność nie pozwalała iść jej spać — oczywiście przesadzała lub źle ją rozumiałem. Na razie był czerwiec, tak dawno jak nic i coś jeszcze nowego: Maria śniła mi się po nocach, bo widywałem ją codziennie, widywaliśmy się, bo ślepa nie była przecież, nie muszę dodawać okruchów, byliśmy jak pasemko zagubionej melodii lub czyjaś przyjazna drwina, kształt, który zwężony między powiekami gotował się do wniknięcia. Sebastian płynął tuż obok mnie poprzez noc i wczesnoletnie jezioro: nieomal roślinność napowietrzna, wśród której płynęliśmy lub wślizgiwaliśmy się w coraz to nowe obszary wśródzielonej jasności: zdarzenia były naddnookie, mogłem rozmawiać z Jakubem na ciepłym piasku — arka była bezpowrotnie utracona. Na karki opadały Sebastianowi i mnie mokre włosy, wiedziałem, że w szmerze wody, pękaniu banieczek, rozgrywa się kolejna historia, liturgia została zapomniana: czyjeś słowa (?) wypowiadały wierność temu, w co wierzono — my płynęliśmy nieświadomi, byliśmy niczym wobec wszechogarniającej strumyczki wody na szyi historii za naszymi głowami: wstawały świty i było tysiące zdarzeń nie wiedzieliśmy o żadnym, a były tak blisko, poruszane pulsem na naszych szyjach właśnie: aż zmęczeni wpływaliśmy kretyńsko zadowoleni: każdy w głąb swoich oczu: wszystko się zmieniało, pasma pierzastej roślinności, drogi wśród drzew i nieznane smugi kolorowych gwiazd, ich niezgłębione nigdy proporcje: tam daleko każdy z nas zasypiał: skulony lub wygodnie na wznak: otwarte oczy i zielona ciemność: poczucie bezpieczeństwa, nie istnieliśmy dla siebie, smugi deszczu lub słońca były nadaremno, wyprzedzaliśmy w idiotyczny sposób, absolutnie niedoskonale i niepotrzebnie, ot — prymitywnie, całą historię, wyłączeni, nic nie odbierający: świat patrzył się na siebie. Osobiście wolałem się spytać, czy historia, którą wyprzedzamy, jest równie bezsensowna, jak ta, którą uroiły sobie nasze włosy: było późno.

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej