eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Nasz pierwszy świat (1977) nawiązuje w swoisty dla Kirscha sposób do powieści Liście Croatoan, o której przesłaniu w eseju Liście pisze Barbara Robakiewicz. Kolejne opowiadania na naszych stronach to Zadziwiający wdzięk i Nasz pierwszy świat.

Układ treści w wariancie podstawowym:

1. Trójka
2. Dom
3. Inżynier
4. Grupa
5. Zwierzęta
6. Komisariat
7. Rano
8. Eryk
9. Walka
10. Zabawa
11. Schronisko
12. Podróż
13. Zakład
14. Dwoje
15. Eksces
16. Błaganie
17. Miasto

Strzałki kierujące do kolejnych części tyczą kolejności w tym wariancie.

Pozostałe warianty układu treści znajdują się na stronie wstępnej do opowiadania.

Obrazki
ach, te obrazki

Donat Kirsch

 

 

PODRÓŻ

 

Nie ma skrawka cienia. Pył jest wirującą mgłą, której strukturę akceptują małe ziarenka jak źródła pigmentu. Dawida też już nie ma z nami, odszedł ­to konieczne zawsze. Rozsypanie garści kropel wśród innych, jest to przezor­nie niemożliwe do odróżnienia. Później zbieranie się, ruch do centrum będący przeciwieństwem poprzedniej dezintegracji. Spotyka się Sebastiana, czyli mnie, lub spotykało się zrozumienie Daniela. Kiedy to było? Na ogół zgęstnienie zaczyna się w pewnej odległości, w innej się kończy. Wleczemy się teraz jaśniejsze, zwężające się pasmo. Ciemne plamy pod wypełniającymi przestrzeń rzadkimi ciemnozielonymi kształtami: dopiero z bliska uwidoczniają ruchomą drobność swojej struktury. Józef spogląda na mnie.

— Dzięki Bogu kasztany dają chociaż trochę cienia.

— Tak. Ale mogłyby być gęściej sadzone.

— Lepsze to niż nic.

Już od kilkunastu dni zniknęły plamy wilgoci. To wina jasnego rażącego owalu nad głową, dziury wypełnionej płynnym metalem — słońca. Złudzenia. Gdy się stąpnie na ciemną plamę o podobnie złożonej strukturze, jest tylko trochę chłodniej. Jest ruch wirujący kurzu i ruch plam na naszych szczytach ­— wewnętrzny, wiatr roznieca włosy. Józef przeciera pięciokrotnym kształtem dłoni wilgotne plamy z kurzu. Niewiele to da. Smak kurzu. Ruch zbliżający się. To następny wir. Odruchowo stopy uskokiem łamią wyschnięte i krótkie linie trawy. Znowu nieruchomieje kłąb trawowego pyłu. Józef przeciera wierz­chem. Krok jest śladem przed tumanem kurzu. Na szosie, na brzegu tu nieru­chomej, zielonej i gładkiej wstęgi, płaskiej, otrzepywanie ubrań. Józef zdjął koszulę, podciągnął opadające z bioder spodnie i potrząsnął.

— Jestem wykończony tym, co się dzieje.

— Nie mów hop, Józefie. Mogą być rzeczy o wiele gorsze. Może naprawdę sycimy się ostatnim skrawkiem spokoju.

— Jeżeli to, co się działo, ma być spokojem...

— Wszystko jest względne.

— Jest, cholera.

Równoległe brzegi szosy. Może odbija się nie istniejące zielone niebo. Nie. To bzdury. Kasztany przypominają stąd przyduszone i trochę spękane stożki ścięte na walcowatych podstawach. Niebo jest nad płaskim kołem krajobrazu nieomal dokładnie wewnętrzną częścią sfery. Odcinki traw. W najlepszym wy­padku są brudnozielone. Czysta jest tylko barwa nieba, ciemna i przygniata­jąca głowy. Droga jest pusta. Blisko jest pasmem a dalej staje się rozmytym kawałkiem prostej. Nie ma samochodów. Niskie podstawy i przezroczyste gra­niastosłupy swoistej aerodynamiki, techniki gazów łagodzących. Jest pusto, gdy tylko przyjmiemy samochody za elementy przestrzeni oczekiwań, to ta przestrzeń nie istnieje.

— Sebastianie.

— Tak.

Stoimy, bo nie ma sensu iść.

— Dziękuję ci, żeś mnie wyciągnął z tamtej sytuacji.

— Nie ma za co. Swoją drogą. Jeszcze tak niedawno byłem na niejednej za­bawie. Człowiek sam nie wie, kiedy trzeba zacząć uciekać.

— Niewątpliwie.

— Coś jedzie.

Nasze ręce są pod kątem prostym do tułowi. Wreszcie dłonie zaczynają za­taczać fragmenty okręgów. Samochód staje, w środku siedzi tak niespodziewa­ny Artur. Jest bez koszuli, brzuch mu jeszcze urósł, jest szerszy niż biodra.

— Cześć, brzuchaczu.

— Cześć. Siadajcie. Do miasta?

— Tak. To się nam udało.

Skóra lśni im od potu. Chociaż obydwaj mają jasne włosy, nie można by ich wziąć za braci. Sebastian jest szeroki w ramionach i wysoki, Józef niewiele niższy, ale znacznie chudszy. Znowu wplątali się w jakąś awanturę. Ile to czasy nie widzieliśmy się? Szosa cofa się w tył, ciągle jest prosta. Ale chyba jest już dobrze, skoro są spokojni. Może zdarzą się jeszcze różne rzeczy a może tylko złe było i go nie ma. Lepiej nic o nich nie pytać, chociaż podejrzewam, że ostatnie akcje policyjne dały się im we znaki. Może mieli coś wspólnego, z tą słynną grupą Adama? Cholerny upał. Sebastian obok drapie się w biodro. Dzięki wszystkiemu, że to wirowanie powietrza: trzy wygięte deltoidy na obręczy trochę nierównej, teraz to plama z pozornymi zgęstnieniami. Mówię.

— Co ty teraz robisz, Artur?

— Piszę artykuły dla pionu młodzieżowego w naszym magazynie.

— Czym ostatnio zatruwasz tę naszą wspaniałą młodzież?

— Takie niby naukowe felietony. Zresztą na nic więcej mnie nie stać.

Przezroczysty kształt jest nieruchomy, trzymana przez rękę butelka. Zie­lona ruchomość, płynięcie. Nareszcie chłód cieczy w gardle. Reszta dla Józefa. Zdążył spytać między łykami:

— Ale o czym dokładnie?

Nareszcie falowanie, krajobraz. Obraz nad szosą, mży i faluje i tak pozornie zastyga. Wygięcie paska zieleni w górę: w perspektywie przed naszymi oczy­ma. Wokół dominuje barwa szarożółta pomieszana z wyblakłą zielenią. Susza. Znowu daleko od domu. Bezsensowne podróże w pogoni i ucieczce. Zamiast rozlanych lusterek barwy nieba lub otaczających fragmentów pozostają czarne i wpół zaschnięte plamy. Szybciej. Z portu rakiet na północ. Do lata północy, gdzie zawsze świeża zieleń plamek, ostre fragmenty zawiłego wzoru.

— O cywilizacjach pozaziemskich.

— Co?!

Na szczęście uderza w brzeg spuszczonych szyb. Józef przesadnie ogląda uderzone biodro.

— Stało się coś?

— Nie. Nic.

— Co ty, Józef, teraz robisz?

— Nic. Jestem urzędnikiem.

— Tutaj.

— Nie. Na północy.

— Podejrzewam, że spotkamy się na jakimś koncercie.

— Niewątpliwie. Ty wierzysz, że istnieją?

— Kto? Aha. Mówię, że tak, ale nie chce mi się wierzyć.

— A gdyby byli?

— Ale ciężarówka!

Sebastian spogląda przelotnie. Dwa niebieskie kółka z czernią w środku.

W białym przecięciu dwóch większych białych.

— Nie wiem.

— Nikt nie wie.

Mijamy ciężarówkę jak trzy walce z czworościanem kabiny na przedzie. Kierowca opalony na brązowo i patrzący uparcie przed siebie. Smak pyłu. Pić i znika warstwa odczucia. Przed nami zielona szosa. Właściwie to jest niesa­mowicie wydłużony trapez o niedookreślonych brzegach równoległych. Pojawia się więcej pojazdów. Sebastian pyta:

— Ile masz dzieci?

— Troje.

— Cholera. A my dalej kawalerowie.

— Dobrze ci tak?

— Nie wiem. Doprawdy.

— Spróbuj mojego losu. Ożeń się.

— Żałujesz?

— Nie. Skądże.

Wyprzedzamy jakiś jasnoniebieski samochód. Trudno go było zauważyć na szosie. Oczy męczy upał. Mijanie. Twarz dziewczyny: łagodne łuki tak bardzo czystego profilu. Chciałbym pamiętać ją zawsze, jej twarz. Nie odwracając gło­wy zapominam o wszystkim od razu.

nastepny rozdzial

powrót do poprzedniego rozdzialu    powrót do strony Obrazków