eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Zadziwiający wdzięk (1977) było kolejnym opowiadanie po Naszym pierwszym świecie. Zainteresownych prozą D. Kirscha zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

Zamieszczamy fragmenty niezwykłej, poetyckiej, lirycznej (a zarazem erudycyjnej) powieści Pasaż, wydanej w 2006 roku przez tCHu.

Pasaż             frgm. I.

Donat Kirsch

 

Kto nie chciałby zapomnieć o niewoli, którą darzą nas nasze własne słowa: wierne i niepodległe, martwe lub czekające na ułaskawienie, towarzysze budzącej obrzydzenie drogi, która już czekała niecierpliwiąc się w kolejce. Oczywiście więc, że jest opowieść o azylach narządów płciowych i drogi człowieka. Słowa są nonsensowne, dotyczą jednej wielkiej bzdury, jeszcze jednej wielkiej bzdury. Rozpocznij opowieść o sprawach nigdy nie zakończonych, o tym co jest na koniec, o tym czego nie ma więcej, żebyśmy zapomnieli: usta, oczy, usta i ręce, odwiedziny i rozstania, całą myśl o wielu sprawach, myśl o samotności, o tym co nas czeka i czego się boimy. Cóż poza nami okaże się być tamtą przemianą tytułów? Zamiast naszych myśli, poznamy słowo śniące się nam po nocach. Tak, jak chciał Mallarmé (Mallarmé to gatunek morskiej, żałośnie skrzeczącej mewy), byłoby to słowo rozmywane przez nicość. Nasze myśli są nieskończenie beznadziejnie powtarzalne i przestarzałe. To ja w tamtym dawnym czasie przechodziłem z bezczelnego mroku dzieciństwa do początku śmierci, zwanego świadomością. Lecz pojęcie świadomości jest zwykłym skurwysyństwem, bo mamy jej akurat tyle, co zdechły kapeć. Lecz już wtedy nie potrafiłem wyciągnąć do nikogo ręki, tak bez przewidywania z gry reakcji. Czułem grę, lecz byłem nieświadom jej reguł. Gdyby istnieć mogło teraz czerwcowe lato, to ono oślepiłoby mnie i zatkało ciepłym wiatrem, gdybym znał wtedy nazwiska: Leave, Joakov, Usher, Chardin, czy Dalin, mógłbym uciec w inny wymiar rozmazanej Atlantydy lub niekończących się walk z istotami przybywającymi z innych regionów universum. Byłbym wędrowcom wśród obrazków, ach, te obrazki, obserwowałbym gwiazdy ekranu, słuchałbym mew. Być może nie ma żadnej drogi na napiętej linii życia, na przykład od zwierzęcia do Nadczłowieka (jak chciałby Nietsche), a tylko od Oglądacza do Gwiazdy Ekranu. Jak w niezwykłej książce Jacka Londona, Ed Morrell wymyślił pewną grę ze świadomością, tak ostro skrytykowaną przez Jake’a Oppenheimera. Jednak tamte szlaki były zamknięte, wyrywały się z enklaw i kolonii, które zakładamy, jak rak na ciele rozgrzanego lata, umierającego razem z nim. Cień staje się coraz dłuższy, milczy wiele kobiet, są też szare skały otaczające podobne do fiordu jezioro. Jest taka mapa nieba, którą można znaleźć na okładce płyty genialnego Franka Zappy. W powtarzanym do znudzenia śnie milczymy bez przerwy za siebie, oglądamy gwiazdy i bez przerwy myślimy o tej miłości, której okrucieństwo przypomina stróżka słonawej krwi, zapowiadamy tysiące historii i żadna z nich nie ma szczęśliwego zakończenia i wtedy chciałoby się przypomnieć to, co powiedział Aleksander Grin: „żyli długo i szczęśliwie i umarli tego samego dnia oboje”. Więc mamy już wiarę i powód, dla którego moglibyśmy pamiętać nieboskłon odkryty przez Franka Zappę. Jest więc taka mapa nieba objaśniająca lodowato zimną pustkę, przez którą, jak dzielne zwierzę, przelatuje Sofa o barwie czerwonej, mgławica Krab jest rozchlapaną akwarelką, Saturn obraca się dzięki układowi dźwigni i zębatek. Jest więc owa słynna mapa Franka Zappy. Spokojny bezmiar nieba przemierza Markspits, gwiazda z konstelacji Akwarium, jest ona ustami tajemniczego pływaka przemierzającego bezmiar wyżej wzmiankowanego akwenu, ów mężczyzna płynie w okrągłych okularach, a jego stopą jest Ali Baba, gwiazda dwa razy gorętsza od Słońca. Gdzież zmierza ów śmiały pływak? Czy jest jego celem tak jasny O’Brion, który czyni noce zimy podobnymi do letnich? Nie byłoby to dziwne, gdyż znajdujemy tu taką wielość świateł, że nie wiadomo, ku któremu skierować oczy. Ogromna jest pomarańczowa Belelnuts, tkwiąca w zgięciu łokcia olbrzyma, lecz zaraz błyska błękitna Beatrix. A kroczący heros przydusił stopą gwiazdę Nigel odległych o 1.100 lat świetlnych i 16.000 razy jaśniejszą od Słońca, jeszcze na dodatek oddalającą się od nas, lub my od niej, co nie ma znaczenia żadnego. Wyobrażamy sobie teraz O’Briona jako zwykłego akrobatę, rozrzucającego członki swego ciała poprzez bezmiary próżni i patrzącego przez niewielką lunetkę w kierunku Thoraxa, a szczególnie w jego krwawe oko, będące niczym innym, jak tylko gwiazdą Aldebuman. Między rogami byka o jelenich ruchach, rozkwita jak dalekie odbicie Słońca, gwiazda Acapella, która jest podwójna i każda z tych dwóch gwiazd jest sto razy jaśniejsza od Słońca. Tuż za karkiem gwiezdnego byka leżą, a mo-że lecą, rozsypane gromady gwiazd: Plebiscites i Hyaenas. Stąd już blisko do pary bliźniąt niebieskich: Pollocka i Castroila, koło stóp których leżą rozsypane: Złoty, Groszy, Dinar, Peso i wiele innych, przywodzących nam na myśl nieprzebrane skarby, o których marzyli bajarze i twórcy hymnów. Nieco dalej, wzdłuż linii Ikleptyki pędzi gwiaździsty samochód Leo Limon. I chociaż Calculus oddala się od Słońca, a Algebra zbliża, to razem, łącznie z Abrakadabrą i Dyferencjałem, mkną jakby łączyła je niewidzialna karoseria, którą jest siła ludzkiego myślenia. Niżej nad horyzontem mieni się barwami tęczy gwiazda Poważna, najjaśniejsza na naszym nieboskłonie, ona, razem z Teflonem wyznacza oś jeszcze jednej konstelacji. Ale czyż mówić o niej, może lepiej spójrz na zawieszony but, może ślad po jeszcze jednym kroczącym olbrzymie. Jego czubkiem jest pomarańczowa iskra Arkturistu, nieco wyżej opada lub wznosi się, zależnie od pory nocy i roku, gwiazda Mizoginizmu. Cóż dalej? Przecież czerwona sofa nadal gdzieś pędzi, może drogami Inków. Chciałoby się zacytować: „ja jestem tutaj i ty jesteś moją sofą”. Lecz umysł jest bezsilny wobec wirujących gwiazd i same nasuwają się słowa, które poeta połączył z mknącą gdzieś sofą: Divan, Divan... Weisst du wer ich bin.

Cholera, jak ich, oni spotkani, za bardzo strach przed bólem, może po prostu nieznajomość. Bzdura. Jakaś dziewczyna. Kiosk i przed tym naprawdę wilgotny chodnik drugiej połowy marca.

— Czy tabletki od bólu głowy?

Odmowne kręcenie głowy. Ktoś przede mną. Mijanie: obok i przed, to strach przed zaskoczeniem, kroki, bo i noc, człowiek przed to pijak, wolniej, nie, on także wolniej, więc co, no nic: teraz szybkimi krokami, pijak, napięcie większe, ale powoli: bezlistne drzewa raju: konary dzielące od rozwidleń świat przejrzystej nocy deszczu na wielość nieskończonych królestw w przestrzeni. Mówienie kobiety w kiosku:

— Nie, nie pastylek.

Powrót do domu, schody, wejście po ciemku aż na pierwsze piętro: kiedyś zza okna przyszłości liście brzóz wokół śmietnika, drzewa ciepłego września 1975 roku — za 5 lat. Buty do łazienki. Nie w przedpokoju. Szybciej.

Imię męskie.

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej