eGNOSIS

Donat Kirsch (ur. 1953 r.) pisarz polski, mieszkający od 1981 r. w USA. Przed wyjazdem z kraju opublikował powieść Liście Croatoan i wiele opowiadań, które ukazały się w prasie literackiej. Wprowadzenie stanu wojennego w Polsce stanęło na przeszkodzie wydaniu powieści Pasaż. Opowiadanie My sami sami (1980) drukowaliśmy w Gnosis 4. Zadziwiający wdzięk (1977) było kolejnym opowiadanie po Naszym pierwszym świecie. Zainteresownych prozą D. Kirscha zapraszamy do lektury dużego opowiadania Obrazki ach, te obrazki.

Zamieszczamy fragmenty niezwykłej, poetyckiej, lirycznej (a zarazem erudycyjnej) powieści Pasaż, wydanej w 2006 roku przez tCHu.

Pasaż             frgm. IV.

Donat Kirsch

 

Maria z jakimiś koleżankami, moje spojrzenie w bok, głupio teraz z cześć.

Zbłądziłaby w lesie, ona nigdy o drogę nie pytająca, nie zapytana, lecz nie przemilczana, nie wiedząca, co to strach, słysząca z radością każdy głos przyziemnego życia.

Maria wśród kroków, pierwszego i następnych. Stoi i rozmawia. Odpowiadając na pytania, spogląda uważnie w stronę mówiącej. Jednak, gdy o coś pyta, patrzy w okno, którego chłodna szyba jest za plecami (odwraca głowę), dotyka szkła palcami lub czasem trzyma ich koniuszki nisko nad przejrzystą powierzchnią.

Tysiące zdarzeń, wielokrotny wysiłek ludzkich rąk, domy i krzyżujące się drogi, i ona byłaby gdzieś tam, jakże niezdolna do zadania śmierci, wśród ziół rozrzucałaby świeżo wyrosłe owoce.

W końcu zdecydował się na angielski i systematycznie poszerzał zakres swej wiedzy dotyczącej tego języka, wprawiał się w prowadzeniu konwersacji, rozmów.

aeeeiiooićśmdbbbćłmueęiouacćcaeiiiędddcłpnpioeoirstcłwnnnnnncmeaezęuśeazicdiuptiaoioioaonwdmwinyadh-mrśjlmrnayiggłznzhłoeinzłoyus

Obok mnie Mikołaj, rozmawiająca Maria za nami i dalej na metry codziennego oddalenia. Jakieś dwie dziewczyny. W klasie rozmowa niesłyszana.

Oczeja welujom gwazmoł.

Jedno, to samo głupie zdanie.

Daniel z Andrzejem. Chłopcy z klasy w rozmowie z woźną. Jakaś sprzątaczka, to złodziejka, kiedyś, teraz wyrzucona przecież z tej idiotycznej i nędznej pracy.

Nie wiem, dlaczego ciebie tak nienawidzę, Dawid.

Dziewczyna, ciemnowłosa, widziana rano koło domu Adama.

Plakow i mewof, taku pianek, o plakow i mewof.

Podobno znana z wakacji Danielowi. Pytanie dla niego o jej imię, na później. Na razie ona: wargi i dłonie, jak w czyimś wierszu, ale ona. Twarz jakby rzeźwiąca spojrzenie moich oczu — po prostu młoda, ja też — ale ile lat jeszcze, aż śmierć. Ona przechodząca.

Nie miała najlepszych ocen, ale jakoś radziła sobie i w końcu zdała maturę.

Odejście z Leokadią. Znowu w klasie.

Czas znowu rusza w myśl swojej podróży, gdzie są kwiaty zroszone nocą i barwa rozpoznawana dotykiem. Ponieważ nie dostała się na studia, pracowała w przychodni.

Urwany guzik przy płaszczu Teresy, obok Leokadia: przyszywanie guzika nicią. Blisko nich, mówienie o szyciu, śmiech. Chwila zamyślenia, bezmyślne, niepamięć. Zdanie na temat Urszuli (miłej skądinąd kujonki), słowa dziewczyny, która z igłą, tak bardzo niedawno.

Przypomnij sobie te całe serie wizyt.

Obrona Urszuli, po co szkody czynione prawie bez powodu, wszystkim przez wszystkich. Sprzeciw i bezczelna szczerość, moja irytacja. Jej myśli o mnie? Jakie? Zaprzeczenia i rozejścia.

Koniec lekcji.

Barń laj sameść?

Daniel obok, wychodzący.

Na płycie Omegi Dziesięć tysięcy kroków był utwór z legendą w tytule, lecz wszystko żywi się światłem słońca, dlatego zmierzam nieustannie ku latu, ku nocy letniej, będącej nocą długich dni.

— Omega, tak?

Na płycie Omegi Dziesięć tysięcy kroków był utwór z legendą w tytule, lecz wszystko żywi się światłem słońca, dlatego zmierzam nieustannie ku latu, ku nocy letniej, będącej nocą długich dni.

— Tak, świetny zespół, ta płyta to Dziesięć tysięcy kroków.

Mnożenie nazw pozwala na tłumaczenie, zaczynają wtedy funkcjonować prawa wielkich liczb.

— Szkoda, że nie Alfa.

— Jak?

Mnożenie nazw pozwala na tłumaczenie, zaczynają wtedy funkcjonować prawa wielkich liczb.

Mnożenie nazw pozwala na tłumaczenie, zaczynają wtedy funkcjonować prawa wielkich liczb.

— Alfa i Omega, początek i koniec. Lepszy początek.

Buty rozchlapywały kałuże, lecz deszcz już nie padał. Początki i końce. Pamiętał wieczorną, z dnia poprzedniego, rozmowę z ojcem. Była sama wolna od słownego tonu ciepłej, samotnej toni, na której wzbierają nasze uczucia. Orzeźwiana śmielej, tak bardziej, w zwielokrotniony sposób opowiadana. Przecież to znowu zwielokrotnienie ulic, złocisty cień wielowymiarowych ścian, budowli o skomplikowanym rytmie, gdy pogrążone w letniej spiekocie zdaje się więzić upał za delikatnymi zawirowaniami przestrzeni: nazywamy je firanami lub szybami. Poprzedniego dnia zapytał, gdy siedzieli z ojcem w po-koju.

— Kim jestem?

— Jesteś śmieszny, w próbie samotności — ojciec podniósł się z zielonego fotela i podszedł do wychodzącego na ogród okna, uśmiechał się.

— Czasem mam dosyć życia.

— Myślałem, że dziś nie będzie padać.

Daniel słyszał, jak wychodzi przed dom. Poszedł za nim, słysząc słowa:

— Mimo to padało.

Gdy go zobaczył, usłyszał.

— Ale przestało, bowiem inaczej bylibyśmy mokrzy. — Zapadło milczenie.

Teraz po niej, równiej, niż kiedykolwiek, płyną zwielokrotnione fale wzajemnych relacji, lecz ja gasłem dla niej samej. Jakbym był łowcą brutalnym i niestrudzonym. Przemierzającym bezuste równiny królestwa potulnych saren, gdzie niespodzianie napotkany ojciec, będzie się z żalem unosił z zielono-różowego fotela, przywołujący dostojnie i ją, i mnie.

Na płocie siedział kot, ciemny i bardzo okazały. Kocura tego zamierzał Paweł, ojciec Daniela, usposobić do siebie przychylnie. Zapadał zmierzch.

— Kici, kici — powiedział Paweł stojący nieruchomo, by nie spłoszyć pięknego zwierzęcia.

— Nie uwierzysz, przed chwilą wydawało mi się, że na zewnątrz jest upalny dzień.

— Nie uwierzę.

— Tak też uważałem.

Daniel podszedł do kota, lecz ten zamiauczał i zeskoczył, znikając w cieniach zalegających nad powierzchnią ogrodu.

— Może potrzebuję twojej pomocy — powiedział Daniel.

— Ja nie mam wyobraźni.

— Nie pytasz, o co mi chodzi.

— Ja twojej pomocy nie potrzebuję.

Daniel chciał coś powiedzieć, ale ojciec go uciszył.

— Chodź, przejdziemy się.

Lecz nie są to lasy normalne, raczej gdy zbliżać się ku nim, osiągają przemianę w biały niekończący się korytarz z mnóstwem drzwi we wszystkich, po kolei, milionach odcieni tęczy. Tylko pociągi, podobne do stad mrówek, ogromne małpy ścigające moją niedościgłą matkę, stwory z wciśniętą między mocne karki wielością pięknych twarzyczek. Są tu także łowcy przygód, znający tę krainę, uzbrojeni w dobrze naostrzone scyzoryki, dywizje pancerne, czasem w kilka śmigłych sokołów z nieco przyciężkimi lampionami u skrzydeł i brylantowymi naszyjnikami na szyjach. Czasem myślę, że to jedna wielka bzdura. Lecz skruszony jasnymi i dobrymi oczyma, mówię sobie: niech tak będzie, niech nic już tego nie zmienia.

Samochód jechał po asfalcie, zupełnie jakby stawiał kroki. Może są też tam samochody zmieniające jak kameleon barwę. Wystarczy zamknąć oczy, by rozjarzyły się w ciemności powiek ich wielokrotne oczy. Za nimi gonią stada wrażliwych na ciosy głów, lądowe ryby popychają urocze miniaturki gotyckich katedr oraz posągi z Wyspy Wielkanocnej. Czasem żałuję, bo droga powinna być długa i kręta, a nie nieskończona, gdzie zawsze pada się z wycieńczenia. Prowadził Paweł, bo Daniel nie miał na to ochoty.

— Wzruszyłeś mnie — powiedział Paweł — bądźmy przyjaciółmi.

— Co w tym celu robić?

— Nic.

— Może pomogą mi książki.

— One pracują na siebie. To jest ich rola.

Jechali dalej przez jakiś niski, sosnowy zagajnik.

— Teraz pociągnę z Aten lewarek. To bieg — powiedział ojciec Daniela.

— Domyślam się.

Po chwili namysłu Daniel mruknął:

— Miałem dziwny sen.

— To kwestia jedzenia.

— Co o tym myślisz?

— Wypróbuj różne sposoby.

— Co dziś za dzień tygodnia?

— Jakiś musi być.

Minęli kilka jadących powoli furmanek.

— Co w końcu mam robić?

— To zależy, czy chcesz coś zacząć, czy skończyć.

Istnienie moje jest w końcu w jakiś sposób w cieniu rodziców. Moja matka miała na imię Anna. Czasem dziwię się, dlaczego natręctwo mojej myśli umieszcza ją w zmiennych i pełnych dziwnych stworzeń miejscach. Dlaczego słowa zmieniają się i ulegają własnej wzajemnej presji. Aż powstają słowa zbudowane z innych słów i zapomnienie uniemożliwia powrót. Więc wytchnieniem służy kraina, gdzie kroczą dumnie szerokie jak place żółwie, gdzie kręci się jak oszalały ptak w klatce we wnętrzu pustego domu.

— Myślę o tym kraju, w którym mieszkałem z matką.

— Zwariowałeś — Paweł milczał chwilę, po czym dodał spokojnym tonem, tłumacząc — to mój samochód, mógłbym go pomalować, niedługo będzie cieplej, nie będzie się niszczyć — przyspieszył nagle.

— Nie przeszkadzam twoim myślom? — spytał Daniel.

Przez chwilę jechali równolegle do pędzącego pociągu, gdy mieli go wyprzedzić, szosa skręciła w bok i światła wagonów zniknęły za bezlistnymi drzewami. A przecież mógłby rozwalić na miazgę ich samochód.

— Jednak nie — zabrzmiał głos Pawła.

— Tak?

Minęła chwila, nim Daniel zapytał:

— Co się stało?

— To mniej ważne. Może spróbujesz odgadnąć. — Paweł wybuchnął śmiechem.

Daniel nawet nie zauważył wielkiego budynku na peryferiach GT, który właśnie minęli.

Jedno, to samo głupie zdanie.

Razem z Andrzejem. Na rynku rozejście. On w swoją, ja w swoją stronę. Już sam.

Czas znowu rusza w myśl swojej podróży, gdzie są kwiaty zroszone nocą i barwa rozpoznawana dotykiem.

W myślach rozmowa z Teresą. Dlaczego? Nie, może trochę inaczej. Zniszczenie. Czyje. Niepokazanie niczego, także po sobie. Kałuże.

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej