eGNOSIS

Bohdan Kos (ur. 1941) – fizyk teoretyk, filozof,  poeta. W latach 80-tych współkierował podziemnym wydawnictwem LOS. Publikował w Odrze, Znaku, Powściągliwości i Pracy, Kulturze niezależnej, Manuskripte, Muschelhaufen oraz Gnosis. Wydał tom wierszy Podróż złudna. Jest współautorem przekładu kabalistycznych tekstów Sefer Jecira oraz Sefer-ha Bahir.
 

Lustracja Dolnego Księstwa    cz.I

Bohdan Kos

 

 

Zakręt jest łagodny i stąd zaczyna się niedostrzegalny spadek szosy. Zaraz ukaże się ściana zieleni i biała pofalowana fasada otmuchowskiej fary, misterium dachów, glorieta o kobiecym nieledwie, delikatnym wdzięku.

Tu, o przedwieczorze zwątpimy w gotyk. Bo jest taka pora i taki punkt przestrzeni, skąd barok jest jedynym wyjściem świata. Rozumiemy to teraz i to nagłe rozumienie zmienia nas za każdym razem, wyprowadza poza ortodoksję. Oni, tamci nie wiedzą — uparcie gotyccy. Kryształy sklepień chronią ich od deszczu, wieże Michała Archanioła od diabła. Dwór nigdy nie uwierzy w barok. Nawet nas może już zapomnieli.

Ile to lat nasze rowery, te feudalne i trochę diabelskie pojazdy krążą po tej odległej od stolicy prowincji. Spisujemy wsie, triangulujemy wzgórza, odwiedzamy feudałów, rozmawiamy z ludem. Ile lat minęło od pierwszej naszej lustracji pełnej złości na obcych i nadziei powrotu. „Hrabio — pisaliśmy w zapamiętaniu — deszcze spadają tu z innego nieba. Kraj to pełen dziwnej ponurości. Wszyscy mężczyźni to oszuści i rozbójnicy, wszystkie kobiety to nierządnice. Nawet rozebrane wydają się jakby nadal miały coś na sobie. Jakiś osad”.

Potem powoli okazywało się, że osad był w nas. Miał się pogłębiać, rozbudowywać w chemiczne zakrętasy, w barok białkowych konstrukcji, w spiralne schody zwątpienia, pomnażające się i odwieczne. Mapy, które przywieźliśmy ze sobą, przestały przylegać do okolicy, stały się nagle mapami jakichś nieodkrytych ameryk, pełne nieprzytulnych bredni, kanionów i megalitów. Spaliliśmy je grzejąc dłonie w ich pomarańczowym ogniu.

Obrotami naszych stóp — wydłużonym, niekiedy mozolnym ruchem kreślimy cykloidy naszego wygnania.

— Według ciebie — pytam W. — ile było pokoi na Piastowskiej?

Zastanawiamy się. Obliczamy.

— Siedem — mówi W. — było siedem pokoi na Piastowskiej .

To niemożliwe, myślę, to chyba niemożliwe. Czyżbyśmy tracili feudalną pamięć pałaców, że wygnanie przemieniło wykwint niezliczonych sal w mieszczańskie ubóstwo siedmiu pokoi. Żal chwyta nas za gardło. Bo tam wszystko jest odwieczne. W rzeczywistych, nie wspominanych pokojach Ninka podaje cukier Wojtkowi, a B. dziwi się, że ten nadal słodzi herbatę. Piotr z Okólnika zasępia się nad przezroczystością kieliszka. Słychać trzask migawki aparatu Krzysztofa, bo lubią potem tę świąteczną codzienność komentować w nieskończoność. Dziwić się jakiemuś spojrzeniu. Rozpoznawać kukiełki, które trzyma Łukasz i Mateusz. Kto spogląda na kogo, dlaczego, co to znaczy...

I tylko nas tam nie ma.

A przecież wszystko stało się jakoś. Była jakaś ostatnia kolacja, kiedy wspólnie jedliśmy i pili. Może jakieś pożegnanie?

Czasem widzimy to jakby nagłą wściekłość w łagodnych zwykle oczach Hrabiego i palec wygnania skierowany w tę właśnie stronę — na zachód. Nic oprócz kierunku tego palca, nieskończonej linii wygnania nie ma w nas. Bo pamięć nasza jest pusta, zatarta łzami żalu. Nie, nie to jest najgorsze, że tu jesteśmy, lecz to, że nie ma nas tam. Nas, pięknych jasnowłosych młodzieńców nie ma wśród dworskich kobiet, żartów.

„Hrabio — piszemy nagle — daruj nasze winy jakiekolwiek są. Zważ naszą tragiczną codzienność. Nasze uśmiechy marnujące się poza stolicą. Nasze nasienie tracone w lędźwiach prowincjonalnych dziwek. Przywołaj nas ku sobie”.

Czasem znów złorzeczymy: — Lubieżnik, wstrętny staruch. Przebrzydły feudał!

Staruch? Nasza pamięć jest rzeczywiście dziurawa, bo jakież to oddalenie czasu albo może nienawiść nasza przysporzyła mu lat? Przemieniła w starca? Przyłożyła do twarzy sieć zmarszczek? Ale złorzeczenia też mają swoje miejsca. Swój rytuał. Przeznaczony jest mu bastion srebrnogórski. Znają nas tu. Lud tłoczy się i słucha chciwie, zachłannie. Wszystko ma rozdziawione, gęby i uszy szczególnie, bo miło posłuchać, jak na feudała wyrzekają, choćby i obcego.

Więc i tym razem w Srebrnej Górze złorzecząc wspinamy się na bastion. Niech będzie tak samo jak zawsze. Powtarzalność naszych gestów, każdego szczegółu drogi jest zupełna. Nawet ruch drobnego kamyka, który wysuwa się spod stopy W., by potoczyć się po skarpie w dół, aż do płyty chodnika i znieruchomieć obok zakurzonej kępki trawy — jest identyczny jak poprzednim, jak pierwszym czy drugim razem. Pozwalamy na tę identyczność, aby kiedyś po jeszcze kilku próbach uległości i zatracenia zmienić niepostrzeżenie najważniejszy szczegół: kierunek czasu.

Kiedyś spoczywający na chodniku kamyk zadymi drobnym obłoczkiem kurzu, jak potrącona trufla i ruszy w górę zygzakiem najmniejszej stromości, ruchem najpierw powolnym, lecz rosnącym w miarę wzniesienia, odmierzonym tak, by zdążyć dać w ostatniej chwili oparcie stopie W. postawionej przypadkowo przecież w pochyłości terenu. I stąd zacznie się nasz powrót, zrazu powolny, lecz coraz szybszy, jak ruch kamyka. Na razie idziemy tropem identyczności, czasem tylko, już teraz wypróbowując modyfikacje, które właśnie powtarzalność i nasza wobec niej uległość czyni możliwymi.

Oto za którymś razem spostrzegamy, że otwory luf armatnich wiodą na wylot. Tak drążąca okazała się powtarzalność. I W., złorzecząc Hrabiemu, wykorzystuje je teraz jako tuby. Przysuwa usta do wlotu i przepuszcza słowa przez gładkie ich wnętrza. Mosiądz armat był kiedyś dzwonem i teraz radośnie wraca do akustycznego powołania.

To udoskonalenie budzi w słuchaczach szczery podziw. Ciężkie słowa zataczają parabole i nad głowami słuchaczy pękają w cienkie igiełki raniące ciało i duszę dalekiego feudała. Jakże pięknie zwielokrotnione, rozzłocone od mosiądzu wylatuje potężne słowo „kacerz”. „Spalmy go na stosie” — te słowa padną na podatny grunt, bo łatwopalna jest wrażliwość ludu. Jakaś grupa fanatyków wyruszy „jutro na wschód. Kiedyś o nich usłyszymy, że zgwałcili mniszki w Trzebnicy. Na Piastowską nie dotrą jednak nigdy. Zapomną. W zbyt odległym celu pomieszają się im drogi, zagubią się w błocie codzienności Radosny gwałt na trzebniczankach wyczerpie ich siły.

„Księstwo Legnicko-Brzeskie, lustracja osiemdziesiąta siódma.

Hrabio! Przyjacielu nasz późnogotycki, seniorze nasz najwyższy! Penetrujemy zakole przyodrzańskie. Spór o grunty tylko jeden — rozstrzygnęliśmy go na twoją korzyść. Ziemia tu dobra, uprawy pożyteczne i smaczne. Minerały: miedź w postaci własnej rudy, kamień opalizujący srebro. Na Odrze statki słodkowodne z flagami Brodatego poniżej poziomu wody malowane na czerwono, na zewnątrz w kolory jasne, przeważnie biele i błękity. Ludność okoliczna nie rozumie zupełnie symboliki tych barw.

Przesyłamy dwie fotografie hrabianki Salomei. Ta druga przedstawiająca ją nagą została osiągnięta dawną i żmudną, ale do dziś najskuteczniejszą techniką kolejnych rozebrań. Zwróć uwagę na pieprzyk poniżej lewej piersi. Niech będzie ci dowodem, że Salomea jest w prostej, choć niekoniecznie męskiej linii, potomkinią Jadwigi”.

W. odsuwa od siebie sprawozdanie na odległość wyciągniętej ręki. Jeszcze tylko pieczęć. Zapala świecę, żeby roztopić wosk. Gasi zapałkę, ale zaraz zapala następną, żeby podpalić papierosa. Tę gasi inaczej. Na tamtą dmuchał, tę wprawia w szybki, kolisty ruch. Zastanawia się nad względnością ruchu powietrza i zapałki. Tej pierwszej od lotu i tej drugiej od przyjemności palenia. W. zaciąga się i dym wchodzi weń jak duch w materię. Przynosi ogromną, wschodnią radość.

Zjeżdżamy na pocztą. Do czerwonej skrzynki wrzucamy lustracje. Obok, w zielonej tkwi coś dla nas. Niecierpliwie rozpakowujemy, to od Krzysztofa, jedynego człowieka na dworze Hrabiego, który nam sprzyja. Czytamy.

„Widziano was znowu w stolicy. Na wieży kościoła św. Augustyna siedzieliście na wysokich krzesłach i rozprawiali o czymś. Przez przeźrocza galeryjki można było dojrzeć wasze twarze. Były pełne blasku i bezgrzeszności. Hrabia pytał potem o dostrzeżone zjawisko. O pogodę, w jakiej to się działo. O znaczenie gestów waszych dłoni”.

Ale do listu dołączona jest fotografia ostatniej kolacji. Nie możemy uwierzyć, że ten niewiarygodny dokument jest w naszych rękach. Drżą nam ręce, kiedy dotykamy emulsji. Tamten dzień. Oni. My wśród nich. Hrabia siedzi przy stole, w półobrocie, niedbale, jakby przypadkiem zwrócony twarzą ku aparatowi. Przy stole jest wiele osób, to przecież ostatnia kolacja. Pożegnanie. Spojrzenia krzyżują się w misternym arcydziele dokumentu. I dziwić może w ręku Hrabiego dopiero co zamknięta książka. Czyżby czytał przed chwilą? Książka jest niezupełnie zamknięta. Palce Hrabiego tkwią w tekście, w jakimś twierdzeniu albo krajobrazie, a dłoń obejmuje mocno, zachłannie przeczytaną część książki. Można go pokochać za ten gest. I jeżeli kiedykolwiek będziemy myśleć o nim dobrze, zawsze odwołamy się do tej lewej dłoni zamykającej przeczytany tekst. Pieczętującej go. Prześlizgujemy się po gładkości twarzy, odnajdujemy się w niej, odnajdujemy nadzieję powrotu. To przecież ktoś radosny i silny. Nigdy nie został nawet zraniony. A wygnać mógł ten człowiek za ranę śmiertelną, zadaną z ukrycia. Ale jest i druga dłoń na fotografii. Ta ześlizguje się z krawędzi stołu. Bezradna, obła, prawie kobieca w geście zwątpienia. Nieokreślonej klęski. Ta dłoń jest obrzękła jak gnijące zwierzę. Rozkłada się. I naraz sądzimy, że może ta druga dłoń jest kluczem naszego powrotu.

Stół jest gładki, równomiernie odbija światło. Jakieś siły przylgnęły do jego krawędzi, naprężają się w bezruchu, ale to daremne. To dawna fotografia. Stół stał się bytem odwiecznym przeniesiony średnicą migawki do nadksiężycowego świata — nie jest do przesunięcia ani o milimetr. Trzeba by przebłagać leżące w poprzek pasma smutku i radości, przekupić Krzysztofa, aby rozluźnił na moment ich spójność i wtedy wsadzić lubieżnie dłoń w tę dawność, trącić przedmioty, obrócić widelec o mały kąt, nie o pi pół, gdzież tam! Ledwie o sekundę niedostrzegalną i nikłą. Przesunąć szklankę herbaty. Schwycić Hrabiego za palec i pchnąć tę przebrzydłą dłoń poza krawędź stołu. Bo o to przecież chodzi, a nie o grzeszne i zbędne manipulacje widelcem. Wtedy dłoń przechyli się, ześlizgnie. Czyhająca pod stołem grawitacja chwyci ją i pociągnie gwałtownie w dół. I Hrabia obyczajem pewnych aniołów potoczy się w otchłań. A my na złotych rowerach wrócimy1

Kierujemy się do Nysy. Nasze feudalne pojazdy, nasze płacze gotyckie nabierają blasku.

— Czy można to powiększyć? — Zakreślamy kredką najistotniejsze miejsca w fotografii. Dzierżawca Biskupich Młynów Optycznych wzrusza ramionami, uśmiecha się.

— Wszystko można powiększyć, będzie więcej ziarna.

Znów jedziemy, znów pochylamy się na zakrętach.

— Pamiętasz ten dom? — na chwilę znajdujemy radość w dziwaczności tamtej kamienicy. Tak. Nie była przecież gotycka.

— No, gotycka nie była. To był żydowski dom. Zbudowany dumnie i odrębnie. Tak, żeby nie był podobny do żadnej gojskiej budowli. Ale co można zbudować, żeby nie było podobne do gojskiej budowli? Żaden modernizm nie pomoże. I ozdoby. Pinakle w kształcie żydowskiej chały, solidne zwoje słodkiego ciasta sterczące w niebo obok tablic Mojżesza. A w środku oni. Dwór. Pokoje dziwnie pozaginane, jakby rozsypane w nieładzie.

— Na zachodniej ścianie środkowego pokoju wisiały obrazy Ninki. Pamiętasz?

Kiwamy głowami nad cienkim piwem, nad kromką chleba z masłem, resztką barowego paszteciku.

— Namalowała zielone powietrze — mówi z rozmarzeniem W. — I bibliotekę w nim zanurzoną. Jakże było lekkie? — Nagle dziwimy się, że powietrze nie jest zielone — A może tamto, wtedy było zielone? I wspominamy materię tamtego świata. Milkniemy.

— Ptak. Ptak, o którym teraz obaj myślimy — przerywa W. i przygląda mi się ze zdumieniem, jakby penetrował moją niepamięć — był w innym obrazie.

— Jakże w innym? — dziwię się, ale niepewnie; wiem, że ptaki najłatwiej ulatują z pamięci, widzę ptaka w zielonym powietrzu — A obok wisiało jakże ważne — dodaje radośnie W. – „Zimowe czytanie Genesis”.

Teraz ja patrzę na niego ze zgrozą, przecież to obraz Hrabiego. To pogański obraz. I nie mógł się dostać do naszej pamięci inaczej jak przez diabelską sztuczkę. Czyż nie?

Kładziemy niklową monetę na stoliku i uciekamy. Złe, białe dziewczyny rzucają się na nasze talerzyki. Umyją je, wyparzą w gorącej wodzie, wytrą. Nikt obcy tu nie obnaża naiwności naszej wiary.

ciag dalszy lustracji

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich powrót do strony eGNOSIS