Jeszcze tylko kilka
znaków. Sylaby złożyły się w frazę sławiącą wielkiego boga, a dwa jego
imiona: Ea i Enki zlały w jeden prawie dźwięk. Enki, to było to imię
dawne, wymawiane niegdyś przez wymarły już lud, Ea – gorące,
współczesne, powtarzane żywymi wargami wiernych.
Szymon z Ugarit odłożył przybory do pisania i doznał krótkotrwałej, lecz
odurzającej łaski pogodzenia ze światem, jakby słodkie wody Apsu,
którymi włada Ea, połączyły wszystko na powrót, jak w praczasach.
– Drobne przedmioty na stole, w zasięgu ręki, one są po to, żeby można
było o nich orzekać - pomyślał czule - a jedność ich nazw z miłością do
nich, stała tak oczywista. Spokojną radość powiększał jeszcze fakt, że
udało mu się obliczyć dużo dokładniej, niż poprzednikom, cykle Księżyca,
na które, jak przypuszczał Szymon, wywierała wpływ natura Ea.
Było gorąco. Taras, na którym pisał, wydał mu się nagle miejscem obcym.
Nie było to uczucie niemiłe. Raczej było tak, jakby świat poszerzył się
dyskretnie o jakiś nieznany dotychczas wymiar.
Poczuł pragnienie. Wsunął stopy w sandały i zszedł na piętro. W niszy
przy schodach spał Liczący, niewolnik i sługa.
Nazywano go Liczącym, bo w większym stopniu niż kształtowaniem tabliczek
z drobnoziarnistej gliny, zajmowało go zliczanie słów, które miały być
na nich zapisane. Swą cichą pracą wsłuchiwał się w te rzeczy świata,
które mogły być nazwane.
Układał się do snu w dyskretnej, ale niewielkiej odległości od swego
pana, aby bronić go przed niebezpieczeństwem. Obawiał się złośliwych
duchów ziemi, tych drobnych istot, które pojawiają się, ilekroć glina
przestaje być gliną, a zaczyna być księgą. Musiały ich być niezliczone
ilości i któż, jeśli nie on, powołujący je do istnienia, miał bronić
przed nimi swego pana.
Chłodna woda stała zawsze naprzeciw zejścia do piwnicy. Szymon zszedł
tam i ze zdziwieniem spostrzegł, że na macie, w zatoczce świeżego
powietrza, ktoś śpi. Była to dziewczyna. Mój dom jest jak obce miejsce –
pomyślał. Dopiero za chwilę zdał sobie sprawę, że to niewolnica, kupił
ją kiedyś, a potem zapomniał o niej zupełnie. Teraz przypomniał sobie
ten dzień, z niezwykłą wyrazistością. Odebrał ją komuś, kupił przez
zwykłą przekorę. Przypadkiem był na targu. Kapłan świątyni Inany
targował się o nią. Podszedł bliżej. Także ktoś młody i nieśmiały chciał
kupić dziewczynę, ale najwyraźniej nie było go na nią stać. Handlarz
zachwalał urodę dziewczyny, zapewniał o jej dziewictwie. W pewnym
momencie schwycił dłoń Szymona i poprowadził gdzieś tam, żeby namacalnie
potwierdzić prawdę swoich słów, a on wstrzymał ten gest władczo i
bezapelacyjnie. I był w tamtej chwili jak bóg, zawstydzając i handlarza,
i lubieżnego kapłana. Za chwilę Szymon zapłacił za dziewczynę i
pieczęcią potwierdził transakcję, zapłacił bardzo dużo. Handlarz aż
jęknął z zachwytu.
– Oo, jakże hojny pan, jak kapłanowi ogrodu Dilmun przystało – i ukłonił
się nisko.
Wszyscy wiedzieli, że ogród jest czymś więcej, niż świątynia, nawet
świątynia Inany. Był ogromną mapą nieba. Był przedstawicielstwem nieba –
tu na ziemi i swego pana czynił pierwszą osobą po królu.
Szymon nie wiedział właściwie dlaczego kupił dziewczynę. W pierwszym
odruchu chciał ją ofiarować ubogiemu młodzieńcowi, lecz coś go przed tym
powstrzymało. Nie chciał także by należała do świątyni.
Tylko tyle. Kupił ją i zapomniał o niej. Nie chciał, żeby w erotycznym
rytuale Inany przekładano jej zmysłowość, jej ciało na inny język, gdzie
rozkosz, płodność znaczą co innego, gdy stają się boską abstrakcją,
wyznaczającą kosmiczne kierunki, nie zaś uczucia. Nie miał nic przeciwko
temu, co działo się w świątyni. Przeciwnie, uważał za konieczne to
ciągłe zaprzeczanie cielesności, przypominanie, że ciało jest nie tylko
sobą. Świat miał ostatnio tendencję popadania w materialność, a
utrzymywanie go w złotych więzach abstrakcji, należało niewątpliwie do
zadań świątyni.
Teraz przyglądał się dziewczynie, jak komuś obcemu. Była piękna,
niebezpiecznie piękna. I jakieś nieznane krainy domagające się poznania,
były w niej, jak w mapie. Tkanina, którą była przykryta, zsunęła się,
odsłaniając pierś o niebiańskiej regularności świętej góry.
Chciał wstrzymać zsuwającą się miękko tkaninę, lecz było tak, jak gdyby
ktoś bardzo święty odsłaniał przed nim tajemny tekst, a on miał
obowiązek uważnie się w ten tekst wczytać. Więc jął widzianemu obrazowi
zadawać pytania. Skąd jesteś. Pustynia, a potem żyzne wzgórza Kusz,
meander rzeki Gaar i karawana wolno, w zmęczeniu brnąca przez piaski,
była odpowiedzią jej piersi, gęstej i gorącej. Szymon poczuł niemal
zawrót głowy, ale i jakąś nieuchwytną irytację. Podniósł dzban, nabrał
wody. Drugą ręką sięgnął po owoc granatu i wzrokiem szukał noża do
owoców. Dziewczyna poruszyła się i prześcieradło zsunęło się z niej
zupełnie, z sykiem i fałdzistym determinizmem jedwabiu. Musiała śnić o
kochanku. Widzieć go. Kim był?
Szymon zapragnął go zobaczyć. Odstawił dzbanek. Zmysłowy oddech
przepływał z jej piersi, przez brzuch i ginął gdzieś tam, gdzie ciało
przestaje być ciałem, przemienione w tajemnicę samego siebie.
Szymon wsłuchał się w oddech, ale nie potrafił się skupić na wyglądzie
mężczyzny, dla którego płonęła krew dziewczyny. Czuł jego obecność, na
pewno stał boso na piasku, młodzieńczy, szczupły i śniady, a jego stopy
były jakoś niewiarygodnie delikatne. Nie widział jego twarzy, chyba w
ogóle nie widział go, choć w pewien sposób w nim był.
To nie jest dobra zabawa – pomyślał nagle. Poczuł zmęczenie i niechęć do
własnego, otyłego ciała. Coś, co jest minione, takim niech pozostanie.
Nachylił się, żeby podnieść z podłogi tkaninę i nakryć nagość
dziewczyny.
I wtedy zobaczył jej oczy. Były otwarte, uważne, cały czas patrzyły w
niego zachłannie i gorąco. To on był tym młodzieńcem stojącym na skraju
pustyni, śniadym i pięknym. To dla niego była ona i jej świat. Poczuł
ogromną, niewiarygodną radość. Osunął się między jej wyciągnięte ramiona
i otwarte aż do bólu uda.
– Panie mój – powiedziała tylko, a on przypomniał sobie jej imię: Kiaa.
Składało się z nazwy ziemi i dwa razy powtórzonej najokrąglejszej z
samogłosek.
Nigdy się już więcej nie kochali tu, w domu. Ona tego nie chciała. Tu
pozostawała niewolnicą, wkładając w codzienne czynności całe oddanie.
Szli do ogrodu Dilmun. Mijali bazar, świątynie Inany, na którą ona
spoglądała z niechęcią, i zagłębiali się w gąszczu zieleni. Ze
zdziwieniem stwierdzał, że ona zna tajniki ogrodu niemal lepiej niż on.
Wynajdywała świątynie poświęcone nieznanym bogom miłości, łoża starsze
od najstarszych gór ziemi, z miękkiego i ciepłego kamienia, z zastygłej,
choć ciepłej wody, z ulotności powietrza. Oddawała mu się na ścieżkach i
ławkach, w kardynalnych punktach nieba i w jego najciemniejszych,
bezgwiezdnych obszarach. Świat nie potrzebował niczego więcej, był
skończony jak kryształ i to jedynie mogło budzić niepokój.
Któregoś wieczoru, w świątyni Dwudziestu trzech stopni i trzydziestu
minut, u zbiegu ścieżki, która była ekliptyką z równikiem niebieskim,
gdy leżeli zmęczeni miłością, opowiadał jej o Księżycu. Mówił o nim on,
a ona roześmiała się i powiedziała: to nie jest on, tylko dziewczyna,
Księżyc to dziewczyna menstruująca bardzo regularnie.
– Tak, to prawda. Lecz my ukrywamy to pod szeregiem liczb, pod błękitnym
płaszczem matematyki, aby nie naruszać wstydliwości nieba. Tylko bogowie
mają prawo mówić wprost.
Jakby zasmuciła ją ta odpowiedź. Po chwali, jakby w usprawiedliwieniu,
jakby czyniąc intymne wyznanie, szeptem, uważnie przekazała mu algorytm,
jakim najprościej fazy Księżyca obliczyć. Dokładny, zadziwiająco prosty.
W dzień siedział na tarasie i pisał. Ona przychodziła czasem i kładła
dłonie na pulpicie. Panie mój – mówiła. W rogu dziedzińca, przy samym
murze, Liczący kształtował, jak zwykle, nowe poduszeczki gliny.
To było szczęście. Ciągle pisał. Słońce dotykało horyzontu i jakby
lekko, na moment odbijało się od niego z powrotem, przedłużając dzień o
darowaną, niczyją chwilę przed zmierzchem.
Szymon patrzył w kierunku zachodu i wiedział, że teraz, właśnie teraz
Utnapisztim, człowiek potopu, jedyny człowiek nieśmiertelny, sięga wolno
do studni i nabiera wody. Wiedział, że to on wstrzymuje na moment
opadające słońce i że jest to powtarzany codziennie znak nadziei.
Kiaa smutniała czasem i wsłuchiwała się w inny świat. – Rzucę cię –
mówiła i dopiero po chwili dodawała – Panie. Nie może być tak na tym
świecie.
Te słowa w ustach niewolnicy mogły wydawać się śmieszne, ale on
wiedział, że są przede wszystkim prawdziwe, i że tak będzie, to ona go
opuści. Że niewolnikiem jest tu raczej on.
– Dlaczego dopiero teraz cię odnalazłem, choć tak długo byłaś obok?
Jadłem potrawy, które gotowałaś, nosiłem tkaniny, które prałaś – czy
tak?
– To nic – odpowiadała, a oczy jej świeciły – może czas nasz jest długi
i łaskawy. A ty przecież tylko odłożyłeś sobie mnie, na później, Panie.
Czy istnieje „później” w naszym życiu, myślał gorzko, każde „później” to
zawsze jest także „gdzieindziej”.
Raz tylko przytrafiło się coś, co mogło ich rozdzielić. Rozmawiali o
darach, o boskości daru. Zasłuchana, gorąca wyrwała się nagle z jego
ramion. Stanęła przed nim naga, zdjęła pierścionki i bransoletę z
nadgarstka. Wydawało się, że jest bliżej niż przed chwilą, kiedy była w
jego ramionach, a on w niej.
– Daj mi ogród Dilmun – powiedziała – daj mi go.
Ona, która nigdy niczego nie potrzebowała, chciała teraz wszystko. Jak
miał wytłumaczyć, czym jest Ogród w ładzie świata, że zmiana jego
właściciela znaczy zmianę kosmicznej epoki. Że nie wolno mu. Że musi żyć
długo. Stać się starym. I że dopiero wtedy zjawi się może ktoś godny być
panem ogrodu Dilmun.
Ale ona klęczała już przed nim i przepraszała: panie mój, daruj mi tę
zuchwałość. Teraz nie ogród, lecz śmiałość, że go żądałam daruj mi.
Niech od dziś słowo daruj, znaczy tylko wybacz. Bo nie można niczego
kupić, ani sprzedać, ani nawet darować. Wiem.
Miał przemożne, okrutne uczucie, że ta radosna miłość, to tylko
niewielka część prawdy, że jest jasnym biegunem czegoś w istocie
mrocznego i niepojętego, że jakieś ciemne zamki już rozbudowują się obok
dobrego ich bycia ze sobą. Przecież ona sama nie wiedziała, kim jest.
Nie było niczego, oprócz mapy jej piersi. Wracał więc często do tamtej
chwili, kiedy tak łatwo czytał z jej śpiącego ciała, do karawany na
skraju pustyni. Przeglądał towary na grzbietach wielbłądów. Zaglądał w
rachunki kupców, dorzucając srebra, aby przekupić los. Towary nie były
ważne, herbata, pieprz, nawet książki. Hoże ktoś przewozi jakąś
wiadomość. Może nie treść jej jest ważna, lecz język, w którym ją
napisano. Jakieś jedno słowo w tym języku, który gwałtownie i szybko
przemija, już prawie zapominany. Ale wszystkie zabiegi są na próżno,
wiedział to. Ciżba wokół wielbłądów wiedzie utarczki o jakieś głupstwo
na razie, ale zaraz stanie się ta drobnostka czymś ogromnym, niszczącym,
zaczątkiem wojny, zatraty. Stracę cię, Kiao – myślał z rezygnacją.
Kiedy zniknęła, prawie się tego spodziewał. Było mu ciężko, i ponad
wszystko nie mógł znieść milczącego współczucia Liczącego. Jego cicha
perfekcja - dla kogo teraz była? Tabliczki, które jak zwykle
przygotowywał owijając w wilgotne szmatki, żeby wieczorem rylec wchodził
w nie miękko i gładko, schły teraz w nieużywanym stosie.
Szymon starał się zapomnieć. Wyobrażał sobie, że to jest ten czas, kiedy
ona już jest w jego domu, ale on o niej nie pamięta, że cisza jest tamtą
ciszą, pełną jej przezroczystej obecności. Przypominał sobie czasy,
kiedy stary król przyjeżdżał i słuchał jego poematów, Kiaa była już
wtedy, może nawet czasami podawała napoje. Teraz stary król nie żył,
jego syn uganiał się na polowaniach za dzikimi zwierzętami, a Kiaa
należała do kogoś innego. Kim on był. Ten ktoś inny. Jakim darem ją
uwiódł?
I cisza teraz była inna. Pusta. Szymon zapominał czasem nawet o rytuale
zachodu. I Utnapisztim pozostawał sam, czerpiąc wieczorną wodę. Donikąd
przekazywał nadzieję nieśmiertelności.
Ogród Dilmun stał się czymś dalekim. Szymon godzinami wpatrywał się w
jego mapę, ale nigdy tam nie chodził. Ustawiał przy jej pomocy horoskop.
Obliczał położenie Księżyca przekazanym mu przez Kiaę algorytmem. Ale
teraz błąd wydawał się większy. Umiejscowienie planety chwiejniejsze.
Resztę czasu poświęcał na przestawianie i porządkowanie przedmiotów. I w
tle niejako, na poszukiwanie czegoś nieokreślonego, ale bardzo mu
potrzebnego.
Układał figurki bogów i zapisane dawno temu tabliczki. I mówił sobie;
muszę znaleźć to coś, choć na razie nie wiem, czego szukam.
Napotkał wzrok Liczącego.
– Przecież ty wiesz, czego szukam? – zapytał niemal z wyrzutem.
– Wiem tylko trochę. Przyjdzie jesienią. Łatwo ten dzień obliczyć, ale
lepiej nie przyzywać jego imienia. Nie teraz.
Szymon uczynił nieokreślony gest. Nagle przyszło mu coś do głowy.
– Czy ty i ona...
– Jakże bym śmiał.
– Lecz wcześniej, wcześniej – uściślił pytanie Szymon trochę
niecierpliwie.
– Jakże bym był... – odpowiedział niejasno Liczący.
- Muszę pójść do Ogrodu – powiedział Szymon prawie do siebie.
Uczynił to którejś soboty. Dilmun zawsze otwierał się na jego przyjście,
zwłaszcza w soboty. Lecz teraz był obcy. Jego elipsy i kręgi nie
poddawały się stopom. Dotykał ich wiedzą, nie zmysłami. Szedł, jak w
obcym lesie, nie rozpoznawał drogich sobie miejsc. Nagle ktoś niemal
otarł się o niego. Zobaczył obok siebie półprzezroczyste niby-ludzkie
ciało. To był jeden z tych opętanych wędrowców, którzy zafascynowani
ogrodem, przyciągani przemożną siłą ekliptyki, stawali się jej
planetami, niewolnikami zaklętej w ogród astronomii. Zatopieni w swym
ruchu, pędzili potem nieprzytomnie, pojawiając się raz tu raz tam, a
czasem i tu, i gdzie indziej jednocześnie, już nie w sobie, ani jeszcze
w niebie, bardzo wolno przestawali być ludźmi, wcielając się płynnie w
osobowości planet i długo zachowując podwójną naturę. Szymon wiedział,
jak niebezpiecznie jest ich dotknąć, jak łatwo dostać się w krąg ich
obłędu, w świat nieskończonej, bezpłodnej tęsknoty. Wystarczy tylko na
chwilę stracić poczucie proporcji, oddać się jakiejś nieznanej
uwodzicielskiej sile, zakochać się w liczbie, pojęciu, niewolnicy.
Przecież sam był owładnięty podobną tęsknotą. Ogród oddalał się od
niego, a poczucie własności bolało go. Było jak dług, niespłacony
kredyt. Jeśli oboje uczynili zeń miejsce miłości, jeśli rozkosz stała
się jego ścieżkami, to teraz sam stracił do niego prawo. Akty prawne,
odciski palców jego przodków, pieczęcie nic już nie znaczyły. Coś
zostało odmienione w niebie a tu, w odbiciu dogorywało tylko koślawo.
Czym jesteś Kiao, czy jesteś tekstem, którego nie umiałem odczytać,
który w sobie zgubiłem.
Przyspieszył kroku. Myślał o tym wszystkim, bawiąc się srebrną monetą.
Przekładał ją w palcach i ogrzewał ciepłem swych rąk. W pewnym momencie
moneta, upuszczona potoczyła się jakoś zbyt łatwo, zbyt daleko, jakby
zwolniona z krępujących ją więzów. W swym ruchu pozbywała się towarów, w
których równoważności uczestniczyła, rąk, których dotykała. Była teraz
srebrną kulką, toczącą się po ścieżce, skręcając nagle ku rzece. Nie
pamiętał, lub prawie nie pamiętał tego zejścia do rzeki. Dopędził kulkę
i zamknął w dłoni chłodny, czysty, księżycowy metal. Zatrzymał się nad
samą wodą. Zaczął kreślić znaki na piasku, obliczać, jakby wśród liczb
chciał odnaleźć Kiaę. Ilość znaków rosła, i gdzieś pojawił się błąd, ale
tak ogólny, że nie wiedział, gdzie go szukać. Wtedy poczuł czyjąś
obecność, usłyszał głos.
– To ja jestem.
Odwrócił się. Obok stał młodzieniec, śniady i piękny. Nie stał, bo jego
stopy nie dotykały w żadnym stopniu ziemi. Dlatego były tak delikatne.
Czyste.
– Mnie także sprowadza tu zazdrość – powiedział bóg. – Ona była moja.
Szymon przyglądał się młodzieńcowi. Sympatia i wrogość zlewały się w
jeden punkt o nieskończonej wadze.
– Gdzie ona jest? – zapytał Szymon.
– Wiesz przecież, co czeka pannę młodą po zaślubinach. Ubiera się ją do
drogi, pospiesznie, jakby się bardzo spieszyła, kością do gry wybiera
kierunek, i ona idzie. Pierwszy napotkany wędrowiec będzie jej pierwszym
mężczyzną. To nie tylko ludzki, ale i boski obyczaj. I nie obyczaj
tylko, lecz rytuał o kosmicznym znaczeniu. Potem na zawsze ma być wierna
mężowi. Lecz najpierw ten ktoś, człowiek z drogi, wędrowiec bezimienny,
ten nikt, bierze ją, a ona wie, że ma mu się oddać w pełni, całą,
najgłębszą istotą siebie. Może żadna miłość nie jest tak wspaniała, jak
ta, w przydrożnym lesie, w ruinach świątyni, na chłopskim sianie.
O nią jest moja zazdrość, bo ty byłeś wędrowcem tej zaślubionej mi
bogini. Ponadto chciałem cię zobaczyć, Szymonie z Ugarit.
– Czy ona wiedziała o tym?
– Kobiety wiedzą wszystko.
A potem dodał: nie wiedziała. Szymon poczuł ogromną litość: do siebie,
do niego, do świata. Niewolnica, bóg, człowiek – jakże dziwną trójcę
tworzymy. Powiedział:
– Nie jestem nikim z rozstajnych dróg. Kochałem ją. Czy lżej ci teraz?
– Nie, nie jest mi lżej – odpowiedział młodzieniec i uśmiechnął się.
Zawsze jest tak, że tracimy obaj.
Szymon pomyślał: chciałbym być tak piękny, jak on, i zobaczył ślad
uśmiechu na twarzy boga. Dlaczego to moje pragnienie rozbawia go?
Młodzieniec popatrzył w niebo.
– Spieszmy się. Słowa zaraz przestaną znaczyć, osypią się jak sen.
Wrócimy do swoich zazdrości. Kobiety są gorzkim miejscem, obaj o tym
wiemy. Korzystając z resztki czasu, Szymon zapytał:
– Czym są tam, w niebie, moje poematy, kiedy je czytacie?
Bóg zastanawiał się.
– To nie jest tak, że my je czytamy. Mamy je przecież w sobie już
wcześniej.
Szymon przerwał z irytacją.
– To nie jest też tak, że ja je pisze. Ja ustawiam znaki, ludziom i
bogom.
– Nie przerywaj. Mamy je w sobie, ale są w nas czym innym, dopóki nie
usłyszymy ciebie. Sposób opowiadania jest pożywieniem naszych serc, nie
treść. Czekamy na to, co napiszesz. Kochamy cię. Teraz żegnaj, szkoda,
że nie byłeś ostrożniejszy.
Bóg znikł. Szymon stał w gwiazdozbiorze Skorpiona, w ósmym domu
ekliptyki, w jej dwustudwudziestym stopniu, nie rozumiejąc ostatniego
słowa boga, lecz czując jak jego chłód mrozi mu plecy. Rzeka obmywała
piasek, a czarny obelisk oznaczał gwiazdę Antares. Mieszka tu zazdrość,
młodsza i niebezpieczniejsza siostra śmierci. Ale mieszka także jasne
widzenie świata. I Szymon zobaczył to, co było przecież oczywiste, a co
czekało tylko na kroplę jasności o sobie. Targ, na którym kupił Kiaę,
był złudzeniem. Nie było handlarza, który poufale dotykał jej ciała,
kapłana świątyni targującego się o nią, ani straganu z tkaninami obok.
Wzajem położone na sobie, na krzyż nitki zwinęły się nagle z powrotem w
kłębek.
Kiaa należała do Ogrodu, była rośliną Dilmunu, jego dłońmi i ciałem. I
to Dilmun igrał z nim, Szymonem, swym właścicielem. Przyszedł do niego,
był z nim, a teraz go opuścił.
– Jak chcesz, tak się stanie – powiedział Szymon do swego ogrodu, do
przepaści, którą jest kobiecość, posiadanie. Wiedział, że czarny obelisk
złej gwiazdy już go nie opuści.
Stała się jesień, pora dziwnej równowagi, kiedy barki na rzece stoją
nieruchomo, jak w stawie. To wiatr wyrównuje swą siłę z siłą prądu rzeki
i na długie tygodnie żadna z tych sił nie jest większa od drugiej.
Żegluga staje się niemożliwa. Jeśli w dzień statek posunie się o kilka
sążni do przodu, to w nocy straci z trudem zdobytą odległość. Załogi
opuszczają pokłady i przenoszą się do domów rozpusty, do kasyn, do
przyjaciół i kochanek. Na pokładzie zostaje tylko jeden lub dwóch
marynarzy, wsłuchanych w zasłonę pogody i biegłych w czytaniu jej
znaków. Wielka to uciążliwość, ale niektórzy sądzą, że ona to czyni
zawód marynarza tak atrakcyjnym. Słodycz przymusowego odpoczynku jest
podwójna, i przecież któregoś dnia przychodzą wreszcie deszcze,
równowaga zostaje zachwiana i barki ruszają do celu swej podróży, a
wspomnienia o przygodach, lenistwie, bezruchu, nabierają złota
przeszłości.
– Tak się stanie – powtarzał sobie Szymon, a czarny obelisk złej gwiazdy
rósł w nim. Znów szukał niewiadomego przedmiotu, leniwie, lecz z
irytacją. Gdzież on może być? Szuflady to chyba chiński wynalazek –
pomyślał – grupują przedmioty wedle jakiejś absurdalnej systematyki.
Zajrzał jeszcze tu i tam. Tyle ważnych przedmiotów zniknęło ostatnio z
mojego życia. Ukrywały się, a potem przestawały istnieć.
Poszedł na taras i pisał chwilę bez przekonania, potem zszedł na piętro
i zasnął. Kiaa pojawiła się w jego śnie. Zobaczył skrawek jej ciała i
usłyszał miłosny szept. Ciało obok, ciało mężczyzny, to nie było jego
ciało, ani też ciało młodego boga, to był ktoś trzeci.
Obudził się. Usłyszał, jak deszcz uderza o dach. Jak rozlewa się po
tarasie. Jak rozpuszcza niedokończony wiersz. Wersy rozluźniają się,
zmienione w glinianą maź, spływają z deszczem rynną. Wstał, ale nie
poszedł na taras, by zabezpieczyć spisane teksty, przenieść je do
suchego pomieszczenia.
Barki ruszyły, pomyślał i wyszedł przed dom. Marynarze biegli ulicą w
dół, do swych statków. Kapitan egipskiej barki pozdrowił go radosnym,
szerokim gestem. Wtedy przypomniał sobie egipski sztylet – leży przecież
w schowku na strychu. Poszedł sprawdzić. Tak, był. Ostrze z brązu,
metalu spokrewnionego jakoś z powietrzem, było czyste. Jego klinga nigdy
nie była używana – pomyślał z jakąś otuchą.
Rozwidniło się Deszcz ustał. Liczący wyszedł do swoich tabliczek. Około
południa Szymon przywołał go do siebie. Pokazał mu sztylet i powiedział:
pomożesz mi. Nie zrobię tego, odpowiedział niewolnik, ale Szymon
uśmiechnął się tylko. Mówił dalej: przytknę sztylet do piersi i kiedy
powiem „już”, ty pchniesz go z całej siły.
Usiadł i popatrzył wolno wokół siebie. Potem twarz jego stała się pusta
i obca. Powiedział – już.
Kiedy nadeszli obcy ludzie, Liczący płakał nad ciałem swojego pana. To
oni wyjęli z nieżywej dłoni tabliczkę, w której Szymon pisał do
pozostawionego świata, że z jego woli Liczący staje się człowiekiem
wolnym, i jedynym spadkobiercą ogrodu Dilmun, tego najcenniejszego
skrawka babilońskiej ziemi.
|