eGNOSIS

Karolina B. Kozakiewicz (ur. 1960) mieszka we Wrocławiu. Jest absolwentką Filologii Polskiej Uniwersytetu Wrocławskiego. Tłumaczy poezję angielską i amerykańską, m.in. przekłady wierszy Cirila Christo ukazały się w „Odrze” w 1996 r.
Interesuje ją socjologia i psychologia głębi, religioznawstwo i teoria kultury, uprawia rysunek i fotografię. Pasje - śpiew jazzowy i alikwotowy oraz tworzenie pięknych przedmiotów.
 

Przebudzenie

Karolina Kozakiewicz

 

 

W tobie sczesującej powietrze z policzka

Wahającej się między twierdzeniem

A przeczeniem lustra

Ktoś pomyślał ty jesteś ciemnoszafirową

Pszczołą i zieloną a czerwonooką papużką

Ciebie tęskniącego do bezludnej

Wyspy przerażało, że noc zaśnie

Zanim ty zaśniesz w nocy

R.M. Niemierowska, Płótno

 

 

 

 

1.

 

Nagły wstrząs, jakby jednoczesne przegrupowanie wszystkich komórek, a potem na nieskończoną sekundę rozciągnięty stan dematerializacji ciała. Zamienione w ciepłą spiralę energii światła łagodnie przeniknęło przez gęste błony czasoprzestrzeni, by znów gwałtownie poczuć swoje wymiary. Potem huk, wibracja, błysk, ciemność. I ból... Tak, pierwszym odczuciem, jakiego doznała, był przenikliwy ból. Pulsował w czaszce, w okolicy lewej skroni. Usiłowała dotknąć ręką i sprawdzić, i wtedy dopiero zdała sobie sprawę, że prawie cała uwięzła głęboko w piasku — na powierzchni była tylko jej głowa i lewy bark. Piasek. Tego była pewna, wystarczająco długo przygotowywała się do autotransgresji, w programach virtual reality doświadczyła kontaktu z wszystkimi substancjami, które znalazła w próbnikach sekcji paleohistorycznej. Co prawda bezpośredni prowajderzy sekcji i oddziałów niechętnie patrzyli na takie eksperymenty, ale ona zawsze mogła zasłonić się swoimi obowiązkami samodzielnego selekcjonera sieci informacyjnej. To pozwalało jej na większość prób, resztę wykonywała po nawiązaniu kontaktu ze Skippenen. — „Zaraz, gdzie jest Skippen?” — Rea gwałtownie poderwała głowę do góry, ciało niemrawo poruszyło się pod usypiskiem z piasku, ale ból w lewej skroni ponownie zapulsował i głowa opadła. Rea z wysiłkiem otworzyła oczy; to, co zobaczyła wokół było płaskie, jasne, równe i zanurzone w powodzi światła.

 

 

2.

 

Dom stał w środku lasu, był solidny, drewniany, zbudowany z grubych bali. Miał nieduże okna, ale kryty był porządnym gontem i w okolicy niewiele było ładniejszych. Wewnątrz, w cienistej izbie Greta stała koło okna i nawlekała grzyby na sznurek. Jeszcze dwa, trzy a potem pójdą nad kuchnię, do suszenia. W całym domu będzie pięknie pachniało grzybami, tak jak później, zimą, jabłkami i żywicą z komina. Przedtem jeszcze będzie jesień i... O tym Greta myślała z niechęcią i obawą — jesienią odbędą się jej gody, swaty już były, przyszli od Petera z Wolen, ze środka wyspy. No i matka kończy szyć wyprawę. Greta nie chciała iść za mąż, ale matka tak postanowiła i kwita. Matce nawet ojciec nie śmiał się przeciwić, a co dopiero ona. Ojciec był dobry, nigdy nie krzyczał ani na nią, ani na żadną z czterech sióstr — lubił się śmiać, był rumiany i dumny ze swych córek. — Ojciec jest dobry — westchnęła Greta — ale nigdy nie ma go w domu. A matka jest stale...

„Pójdziesz zanieść ojcu wieczerzę, słyszysz Greta? Dość już tego mitrężenia nad grzybami!” — ostry głos matki przywołał Gretę do rzeczywistości. — „A zaś, jeszcze jej się co złego przytrafi gdzie po drodze” — odezwała się stara Weissowa sepleniąc i żując bezzębnymi dziąsłami. — „Głupiście, nie straszcie dziewki” — matka podniosła głowę znad kołowrotka, blade, niechętne oczy kierując w kąt przy piecu. Jej chuda, kanciasta postać rysowała się wyraźnym cieniem na bielonej ścianie.

„Weź kamionkę, tam są ciepłe racuchy i żur dla ojca. Idź za porębę, w lewo drogą na Neuendorff, trafisz?” — głos matki zabrzmiał łagodniej.

„Pewnie, że trafię, przeciem z dziewczętami z Neuendorffu wczoraj jagody zbierała cały ranek” — Greta już była w sieni i wzuwała chodaki. Kamionka była ciężka i przykryta lnianą ściereczką, ale Greta rada, że opuści mroczny dom i zanurzy się w letnie pełne słońca popołudnie. Chwilami zdawało się jej, że słyszy już pomruk morza, choć dzisiaj był przecież trzeci dzień po odpływie i morze było łagodne jak jezioro.

 

 

3.

 

Rea rozglądała się wokół, choć jej oczy nieprzyzwyczajone do takiej ilości światła instynktownie się zamykały. Piasek był płowy, usiany dużymi kamieniami, a nieco dalej rozciągała się płasko, wyżej niż linia lądu, bezmierna, łagodna woda. Spróbowała przewrócić się na brzuch — wydobycie się z sypkiej wydmy poszło jej zupełnie łatwo — tylko co zrobić z bólem... Musiała uderzyć głową o krawędź któregoś z tych dużych kamieni i w tym miejscu uległ uszkodzeniu ekran ochronny, na pewno został przedarty, trzeba go szybko odtworzyć — myślała gorączkowo wybierając kod zabezpieczający na klamrze paska wokół lewego ramienia. Nośnik nie zareagował i po siódmej próbie Rea już wiedziała, że nigdy nie zastartuje. — „Liczyłam się z tym, że tutaj system może zawieść” — szepnęła do siebie przez zaciśnięte zęby — „Muszę to wytrzymać, przecież byłam zdecydowana na wszystko.”

Ręka drżała jej trochę, gdy sięgnęła po pulser na podczerwień i wysłała sygnał kontaktu do Skippena. Kontrolka zamigotała i Rea odetchnęła z ulgą. Uniosła się na czworakach i uważnie patrzyła wokół siebie. Sądząc po linii brzegowej, załamującej się ostro po lewej stronie, mogła być na wyspie. Poczuła, że płacze.

 

 

4.

 

Przy porębie pełno było połupanych pni. Te, co już odkorowane, ładnie leżały w sągach, gotowe do wywózki, ale dużo było jeszcze niedawno ściętych sosen, a stosy zielonych gałęzi piętrzyły się na całym zboczu, aż do strumyka. Ojciec był wozakiem i Greta od dziecka znała oszałamiający zapach żywicy świeżo ściętych drzew i jęk zwalającej się sosny. Teraz szła wzdłuż ścieżki wdychając ten zapach z lubością i dopiero w ostatniej chwili zobaczyła starego drwala, tuż przy wysokim stosie pni.

„Pochwalony” — powiedziała szybko, lekko odwracając głowę, jak kazał obyczaj.

„A pochwalony” — stary otarł ręką czoło, oparł się na stylisku siekiery — „A tyś nie Weissów córka?”

„Tak, ojcu wieczerzę niosę” — odparła czując, jak nieuchwytnie kiełkuje w niej strach.

Spojrzała niespokojnie w lewo i zobaczyła, że nieco z boku, niedbale wsparci o karpiele siedzieli dwaj młodzi drwale. Jeden z nich, z czarną brodą, podniósł się wolno, chwycił dziewczynę w pasie i mocno przyciągnął do siebie.

„Zostań, zabawimy się, dużo czasu nie zmitrężysz” — jego podniecony oddech parzył ją w szyję.

„Poniechaj, przecie Weissów córka” — mitygował go stary.

„Weissów nie Weissów, zabawić się można, co ślicznotko?”

Greta szarpnęła się silnie i zaczęła uciekać. Ten, co ją zaczepił ruszył w pogoń, a za nimi biegł rechotliwy śmiech tego drugiego.

 

 

5.

 

Leżała wprost na piasku. Było to może niezbyt wygodne, bo oblepiał, wciskał się we włosy, uszy i nie można go było strzepnąć z nakremowanej skóry, ale za to był tak blisko, że cała czuła się chwilami częścią ogromnej, piaszczystej plaży. Lubiła takie chwile, gdy zapominała, kim jest i stawała się w pewien sposób częścią natury... Tak, to były tylko mgnienia, bo rzeczywistość dawała znać o sobie bardzo szybko — wystarczył dźwięk radia, odgłos otwieranej puszki czy cały ten nierozróżnialny, ale natarczywie obecny odgłos plaży zapełnionej ludźmi, z wyróżniającymi się, a jakże, sprzedawcami gorących crepes: — Naleśniki ciepłe z jagodami...! Dlatego wędrowała ponad godzinę od hotelu, aż na kamienny klif — tu z rzadka zapuszczali się ludzie, zresztą byli nieszkodliwi, tacy przechodzący mimo wędrowni wczasowicze, budzący większą jej życzliwość niż ciała wytapiające tłuszcz na słońcu, leżące pokotem tuż u zejścia na plażę.

„Za dużo jest ludzi, za gęsto od tych ciał jedzących lody, pijących piwo, puszczających chmary latawców na błękitnym niebie nad plażą...” — myślała, kreśląc palcem spiralę na piasku. — „Nie sądzisz?” — spytała głośno w przestrzeń po lewej stronie głowy. –„Co, nie sądzę?” — jego głos brzmiał obojętnie i leniwie w słońcu zalewającym upałem całe wybrzeże wyspy od wielu dni.

„Ach, nic”— ziewnęła i popchnęła dużym palcem stopy kamyk z przyczepionym pióropuszem zwiotczałych wodorostów. Fala łagodnie liznęła zieloną kępę i na chwilę wodorosty ożyły w swoim pięknym trójwymiarze. — „Czuję się czasami jak plecha wodorostu, wyrzucona przemocą na brzeg morza i usychająca z tęsknoty za słoną wodą” — powiedziała za siebie, popychając kamyk, który uparcie wracał wraz z ospała falą.

„Filozofia na miarę wakacyjnego banału” — usłyszała w odpowiedzi. Obróciła twarz w jego stronę. Słońce świeciło wprost na nią, odbierało realność kształtom i słowom, a zarys jego sylwetki falował miękko w przegrzanym powietrzu. Dopiero po chwili obraz nabrał kształtów — lekko pochylony podnosił z piasku kamyki i rzucał je bokiem na wodę między jedną a drugą falą, z niewidocznym z jej perspektywy skutkiem. Nie lubiła, gdy ironicznie kwitował jej stwierdzenia, nawet jeśli były nieco deklamatorskie. Lubiła rozmyślać o pęknięciach w czasie, nieznanych mapach zapisanych w słojach ściętych drzew, nagłych iluminacjach uczuć — o tym wszystkim, co opierało się szorstkiej racjonalizacji i pośpiesznemu segregowaniu informacji... Obok na piasku pojawił się ruchomy cień. Chwycił ją za rękę i pociągnął ku sobie. — „Chodź, popływajmy. Ciesz się chwilą” — powiedział. Podniosła się i pobiegli do wody.

 

 

6.

 

Zziajana wypadła z lasu. Biegła w dół, po wydmach, z jakiegoś rozpędu uciekając wciąż przed siebie, bo ten bieg rozpraszał jej przestrach, choć serce waliło młotem, a plecy piekły od uderzeń rozkołysanego, ciężkiego warkocza. Na plaży, wśród rozgrzanych kamieni, opadła ciężko na wilgotny, przybrzeżny piasek i łapiąc oddech oparła się na rękach i rozejrzała niepewnie wokół. „Ubiegłam chyba ze dwa stajania, mój Boże, pogubiłam chodaki, tak po prawdzie to sama zrzuciłam, nie da się przecie w nich biec, no i kamionka z obiadem dla ojca... Pewnie rozbiła się po drodze, nie pamiętam” — myślała bezładnie. — „Matka mi tego nie daruje, przecie mogłam tak nie uciekać, ten młody pewnie tylko żartował, szybko zaniechał pogoni, mój Boże, matka mi nie daruje, a i ojciec będą źli bez wieczerzy do domu wracać...” Greta bezradnie patrzyła na podrapane nogi, czuła, że jej skóra klei się od potu, a wilgotna koszula oblepia plecy. Słońce świeciło mocno i kamienista plaża aż po załom wyspy odbijała światło, rozgrzane powietrze falowało i pachniało solą i wodorostami. „Jak tu pusto” — pomyślała Greta i znów ogarnął ją przestrach. „Muszę znaleźć ojca i wszystko wytłumaczyć, on na pewno zrozumie i wstawi się za mną u matki” — podniosła się z kolan i otrzepując długą spódnicę z piasku już była zdecydowana. Wróciła się z powrotem w stronę lasu i ruszyła ku wydmie.

 

 

7.

 

Szła ociężale i choć ciągle coś w niej jeszcze zachęcało do dalszej ucieczki, to zmęczenie długim biegiem otępiło zmysły. Jakaś pszczoła, zwabiona pewnie zapachem potu polatywała natrętnie przy twarzy. Greta oganiała się od niej, ale uparty owad ciągle brzęczał w rozgrzanym powietrzu. Wreszcie machnęła mocno ręką i wtedy poczuła piekący ból, gdzieś w okolicy lewego ucha. Krzyknęła i gwałtownie wyrwała martwy odwłok z policzka. Kręciło się jej w głowie, ból pulsował, napływał falami; musiała przykucnąć, żeby przeczekać ten paskudny, najgorszy moment po ukąszeniu. Policzek zdrętwiał, mdłości ściskały gardło i coraz trudniej było powstrzymać łzy. W końcu Greta położyła się na wilgotnym piasku, płacząc, nie myślała już o niczym

 

 

8.

 

Rea stąpała uważnie po piasku, omijając stopami kamienie. Była czujna — zdana głównie na nie używane na co dzień pierwotne zmysły czuła się niepewnie. „Tak bardzo chciałam się tu znaleźć, a teraz... Same zagadki wokół” — jej umysł, przyzwyczajony do równoległej analizy faktów, impulsów i emocji, zazwyczaj bronił ją skutecznie przed chaosem i niepokojem, ale teraz odczuwała narastające napięcie, którego źródło było dla niej nieuchwytne. Tam, skąd się transmitowała, nie było takich problemów jak wybór, pragnienie, wahanie czy niepewność. Może tylko niepewność, czy po kolejnej okresowej hibernacji zostanie się zregenerowanym jeszcze raz. Tak, cena nieśmiertelności była okrutna, a Rea chciała żyć naprawdę, a nie tylko posłusznie istnieć i spełniać funkcje wyznaczone przez prowajderów kolejnych sekcji. Skippen też miał dosyć, tego była prawie pewna, bo choć nigdy nie udało im się porozmawiać bezpośrednio, to wyszkolona intuicja pozwalała na przesyłanie kierowanych komunikatów. Zresztą, gdy już ustalili wstępne porozumienie w obawie przed przypadkowym przechwyceniem wiadomości przed standardowe sondy mentalne, przeszli na bardzo stary, prawie nieznany przez innych, system znaków. Pracowali w odrębnych sekcjach, ale mieli dostęp do tego samego multiplikatora symulacji dźwięków i to właśnie to urządzenie skoordynowane z ich osobistymi dekoderami pozwalało na komunikację starym alfabetem dźwiękowym. Tych niby przypadkowych, nieregularnych dźwięków nikt i nic nie analizowało, a to zapewniało im najskuteczniejszą barierę bezpieczeństwa, jaką tam, w swoim świecie mogli stworzyć. Skippen był właśnie świeżo zdehibernowany, miał przed sobą siedem jednostek czasowych, jej czas po raz kolejny się kończył i — jak przedtem — nie miała pewności czy jeszcze raz wróci. Zresztą... ona była już całkowicie zdecydowana, praca w paleohistorycznej była niepowtarzalną szansą i Rea stale trenowała elementy autotransgresji na symulatorach. Skippen zrobił ten trening jeszcze przed hibernacją, ale sygnalizował, że ma gotowe wzory pamięciowe. Był co prawda mniej zdeterminowany — w końcu siedem jednostek to bardzo długo, ale on z kolei nie liczył już na powrót — miał za sobą trzydzieści jeden cykli, a tylko nieliczni mieli ponad trzydzieści dwa.

Rea uważnie analizowała krajobraz, koncentrując się na oddechu. Oddychanie tutejszym powietrzem było dosyć trudne, wyczuwała za mało tlenu, a ogromna ilość zapachów wokół była przykra i męcząca, choć niektóre smugi zaciekawiały ją. Zresztą czuła się pewniej, odkąd oswoiła stopy z piaskiem. Jego sypkość, wilgotność docierała do niej przez czuły ekran ochronny. Wreszcie ciepło powietrza wokół, jasność, światło i ten łagodny, monotonny szum morza były jej zaskakująco znajome i z dawna oczekiwane.

 

 

9.

 

„Gdzie może być Skippen?” — Nagły szum za plecami, ciało Rei błyskawicznie gotowe do kontrataku. Niepotrzebnie, to tylko ptak, Rea oddycha szybko, rozgląda się wokół i rozpoznaje całe stado ptaków, które drepcą według zawiłego wzoru, podlatują i coś dziobią. Kolejna fala wzruszenia, teraz na widok drzew, ukazujących się całą masą na załomach wysokiej skarpy. Ból w skroni przechodzi w stałe, łagodne pulsowanie, prawie go już nie zauważa, choć poza obręb przedartego ekranu ochronnego nieustępliwie sączy się strużka krwi. „Gdzie jest Skippen?”

 

 

10.

 

Woda była cudownie ciepła, łagodna fala lekko podrzucała ich opalone ciała. Mogli bez wysiłku utrzymać się na powierzchni i patrzeć, jak woda jest wszędzie, jak jest nieskończona. Intensywne uczucie, że jest wdychana i wydychana przez ogromną, ujarzmioną słońcem i nieodległym brzegiem siłę, wprawiało ją w zachwyt. Świat widziany przez przymknięte oczy tracił realność i zwykłe wymiary. Łagodna fala nieustępliwie popychała ich ku brzegowi, tak że w końcu leniwie, nasyceni monotonnym kołysaniem i szumem, wyszli z wody. Stawiała stopy swobodnie i niedbale, bezpieczna w swoim świecie i nie zwróciła uwagi na pszczołę ciężko wlokącą zmoknięte skrzydła po nadbrzeżnym piasku. Owad uciekał od fali, która przedtem pewnie złowiła go znad wody i wgniotła w mokry piasek. Jej stopa nakryła pszczołę.

 

 

11.

 

Rea zaczęła odczuwać wyczerpanie i znużenie, narastające gdzieś od środka, od wewnątrz myśli. „To słońce — pomyślała — to słońce tak się leje z nieba, tyle tu energii słonecznej.” Udało się jej zapanować nad kolejnym zawrotem głowy, ale nieznane dotąd uczucia i wrażenia napływały z taką intensywnością, że traciła panowanie nad myślami, a umiejętność budowania wzorów i sekwencji reagowania zaczynała ją zawodzić. Monotonny szum morza był jedynym stabilnym punktem, który pomagał ześrodkować uwagę i zredukować napięcie. Mogłaby wejść do tej wody choć na chwilę, znała w końcu wodę najlepiej z tego wszystkiego, co tutaj ją otaczało... Znała ją z codziennego, racjonowanego oszczędnie prysznica w zamkniętej kabinie — to był zawsze jeden z najprzyjemniejszych momentów okresu czuwania... „Tak, to przecież jest ogromna ilość prawdziwej, wspaniałej wody” — Rea zaśmiała się głośno, a jej własny śmiech zaskoczył ją nie mniej niż spacerującego obok ptaka, który lekko podskoczył i odfrunął na bezpieczną odległość. Rea weszła stopami w nabrzeżny piasek, który posłusznie ugiął się i miękko ustąpił. Patrzyła na to zachwycona. Przecież tu wszędzie jest życie, nawet ten piasek... Parę kroków głębiej, po kolana, a miękka fala już liznęła jej uda. Woda nie była zbyt ciepła, ale ekran ochronny łagodził doznanie. Szum morza teraz, gdy była już w wodzie kołysał i oszałamiał, nakładając się na transgresyjne wzory pamięciowe. Rea czuła, że jest częścią czegoś niepojętego, jakiejś nieznanej tajemnicy. Dotyk wody, jej ogarniająca obecność zamykająca ją w sobie... Ufnie, nie wiedząc kiedy, położyła się plecami na wodzie, a fala lekko popychała ją ku brzegowi. W monotonny szum wplótł się jeszcze jeden odgłos — delikatne bzyczenie pszczoły, tuż nad strużką krwi na lewej skroni. Rea zdążyła krzyknąć, próbowała złapać oddech, gdy jakaś gwałtowna eksplozja targnęła jej ciałem. Po chwili łagodnie już i bezwładnie dryfowało na leniwej fali.

 

 

12.

 

„Gdzie ja jestem?” Pod powiekami na przemian czerwone i złociste kręgi, huk, jakby eksplozja, a potem szum w uszach, to chyba morze, ale dlaczego tak niewygodnie, twardo, te dreszcze... Chce otworzyć oczy, tętnienie w uszach się nasila, niezmiernie ciężkie powieki, wreszcie ulga, przed chwilą wokół było tyle wody, a teraz spokój, nie, znowu wszystko ucieka, jeszcze jeden łoskot gdzieś w głębi głowy. Pojawił się niewyraźny obraz, pulsuje i teraz wyraźnie widzi wysoką falę, która unosi jakieś ciało, splątane, długie włosy, spokojny profil ze strużką krwi, zamknięte oczy. Przecież to ja nie mogę otworzyć oczu, znowu ten natrętny szum, nowy obraz w pełnym słońcu, drgające od upału powietrze, jakaś dziewczyna z długim warkoczem leży na piasku, długa czerwona spódnica, podrapane stopy, już nie mogę, te dzwonki w głowie i wibracja nieznośna w uszach? W powietrzu? — „Ostrożnie, ostrożnie niech pan uważa na głowę, tutaj jest pełno kamieni” — najpierw słyszy ten głos, niewyraźnie przebijający się przez fale w jej głowie, potem udaje się jej trochę uchylić powieki: wokół kilka osób, jego twarz wyraźna, blisko, tuż nad nią i pełno światła. Powieki znowu opadają, ale szum nareszcie ustaje, czuje całe swoje ciało, ma znowu ręce, nogi i jest jej okropnie zimno. — „Jest mi zimno” — słyszy swój zduszony głos. — „Spokojnie kochanie, to wstrząs anafilaktyczny, już dobrze, dobrze” — w jego głosie wyraźna ulga. Jakieś ręce owijają ją w koc, jeszcze dochodzą ją słowa: — „Nie wiedziałem, że jesteś uczulona na pszczeli jad, ale już dobrze, zaczęłaś normalnie oddychać, wszystko będzie dobrze” — i zaraz zasypia, bez snów.

 

 

13.

 

Obudził ją chłód piasku. Cień naszedł już na miejsce, gdzie leżała. Greta usiadła powoli i rozejrzała się uważnie wokół siebie. Miała wrażenie, że się coś zmieniło, jakby widziała coś, czego nie dostrzegała przedtem, jakieś szczegóły wkoło niej, rysunek gałązki, ślady ptasich łapek, kształt własnej dłoni, kolor spódnicy na piasku. Ból po ukąszeniu już ustąpił, ale gdy dotknęła tego miejsca, było nadal spuchnięte, a skóra gorąca i szorstka. Przesuwała powoli palcami po policzku... Była dziwnie spokojna, myśli już nie biegły chaotycznie, lecz skupiały się na obserwacji siebie i wszystkiego wokół z taką intensywnością, że Grecie chwilami kręciło się w głowie. Po dłuższym czasie wstała i ruszyła w lewo, w przeciwną stronę od tej, z której przyszła — tam, gdzie klif wchodził w morze rumowiskiem kamieni. Nigdy wcześniej tam nie była, ale teraz czuła, że musi szukać. Słońce powoli zachodziło; z daleka zamajaczył zarys człowieka, idącego w jej stronę. Szedł niepewnie, jakby brakowało mu odwagi, a może po prostu zabłądził? Greta miała światło słońca w oczy, nie potrafiła rozpoznać tego, który przychodził. Czuła obawę i wątpliwości, ale jednocześnie wciąż szła przed siebie, bo wiedziała, że nie może zawrócić.

 

Wolin, lipiec 2001 — Wrocław, styczeń 2002

powrót do strony GNOSIS 12    powrót do strony GNOSIS głównej