eGNOSIS

Antoni Kozłowski (1953)
Autor pisze: „Z wszelkich prób samookreślenia w konwencji utartych pojęć nie jestem kontent, więc stosuję tu własny neologizm, czyli określam
się jako psychonautę, żeglarza oceanu duszy, który opuścił port
konwencji i zmierza ku nieznanym archipelagom przebudzonej
świadomości”.

Biogram człowieka pozbawionego złudzeń, lecz nie wyobraźni

Antoni Kozłowski

 

Urodziłem się drogą naturalną, lecz nie na własne życzenie, kilkanaście dni po zachodzie „Słoneczka”, czyli śmierci Stalina. To dla nie wtajemniczonych. Nie doświadczyłem, więc na własnej skórze „stalowych czasów”, lecz przez większą część życia dane mi było oglądać spektakl społeczny preparowany „prawem kaduka” wedle papierowej recepty, a sporządzony przez uczonych w piśmie dla eksperymentu na masach ludowych. Ów przepis na życie nosił nazwę marksizmu-leninizmu. Mógł to być równie dobrze przepis na budyń śmietankowy lub instrukcja obsługi odkurzacza, bo tak się miały deklaracje polityczne do rzeczywistości społecznej. Absurdalność i dolegliwość konsekwencji realizacji postulatów ideologicznych sprawiała nieodmiennie wrażenie permanentnego snu koszmarnego. Poczucie bycia działanym, a nie działania w świecie, napełniało mnie przerażeniem, poczuciem bezwartościowości istnienia i obdarzało wrzodami żołądka. Jako „terapię zajęciową” i postawę życiową, pomagającą przeżyć ów koszmar, zastosowałem metodę totalnego szyderstwa, literackiego, towarzyskiego i ulicznego, pod adresem wszelkich person i aktów państwowotwórczych, będących totalnym spektaklem ideologicznym pod szyldem PRL. Ten manewr pomógł mi przetrwać zmodyfikowaną wersję „niewoli egipskiej” i dotrzeć, poprzez „Morze Czerwone”, do brzegu „Ziemi Obiecanej”, czyli względnej wolności kraju macierzystego. Mam więc poczucie, że dobrze, iż ów sen skończył się bezkrwawo i teatralnie, bo sen nowy jest już bardziej strawny, bo reality show jest nieobowiązkowy, a był nim pochód 1-majowy i kolejka po pralki. I choć dużo mu brakuje do rzeczywistości, to bliższy jest ludzkiej twarzy, choć szkoda ludzkiego zapału i cierpienia dla budowy „nowej piramidy” politycznej oligarchii.

Pod panowaniem snu o kolorze czerwonym skończyłem pełny kurs edukacyjny „od przedszkola do głupola”, czyli poddany zostałem procesowi kastracji mentalnej, którego to dobrodziejstwa nie przyjąłem w całości, na skutek odruchów instynktu samozachowawczego. W tym też czasie zrozumiałem, że „czarny„, choć łzawo i pompatycznie podany maluczkim , jest wart tyle samo, co „czerwony„ i czasowo tylko przegrał z konkurentem „przetarg nieograniczony” na zagospodarowanie majątków ziemskich i umysłów w dorzeczu Wisły. Podczas owej „odsłony sennej na jawie„ widziałem: śmierć realną, śmierć za życia, Czterech Pancernych i psa, kolejkę po papier toaletowy, kartki na mięso i wódkę, oraz „Drugą Polskę” z Gierkiem na łonie. Widziałem też „Spawacza”, który w roli Wallenroda występował w krwawej operze mydlanej, zwanej stanem wojennym. Na własne życzenie spotkałem się także z wiedzą akademicko opakowaną na fakultetach: medycznym, filozoficznym i psychologicznym. Aby nie zostać człowiekiem skończonym, nie skończyłem rozpoczętych studiów, a dowiedziałem się jedynie, jak kroi się garnitur umysłu na miarę parametrów państwowotwórczych. Kiedy zdecydowałem się, że nie przyjmę od państwa certyfikatu na społeczną przydatność, zwanego też zawodem, a od kościoła biletu do nieba, sam musiałem zagospodarować życiową grządkę, czyli sprawy osobiste i społeczne.

Oddychałem więc, trawiłem, wydalałem, myślałem, kochałem i nienawidziłem, śniłem i kontestowałem, czytałem i kontemplowałem naturę, walczyłem z Molochem i ruchomością napletka, bałem się i wykazywałem także wiele naiwnego optymizmu. Namalowałem też około 250 obrazów i obrazków, co było dla mnie znakomitą przygodą poznawczą, lecz w niewielkim aspekcie także kuracją tucząca dla portfela. Zanurzałem się także w formie intelektualnej w obszar działań konspiry, lecz częściej popadałem w stany fanfarońskiej odwagi i praktykowałem fizyczną konfrontację z milicyjnymi antropoidami napędzanymi wódką i ideologią. Właśnie na skutek owych porywów „ułańskiej fantazji”, nie na własne życzenie, lecz z mej własnej inicjatywy uliczno-zadymiarskiej, karzące ramię „władzy ludowej”, zakończone ZOMO-wską pałką, odebrało mi oko, lecz dało w zamian stypendium państwowe, zwane rentą. Poza tym działałem z własnego nadania na niwie słowa, powołując do istnienia trafne i chybione komunikaty o metafizycznej trwodze i społecznej grotesce. Akty słowotwórcze upubliczniałem, lub godziłem się na ich lokalny obieg. Do dziś nie wiem, czy było to i jest coś warte, a więc czy dało odbiorcy (choćby jednemu) chwilę szczęścia i zrozumienia istoty rzeczy.

Z kronikarskiego obowiązku dodaję, iż byłem także, podróżując w świecie fizycznym, w wielu krajach Europy Wschodniej i Zachodniej, Meksyku, a także ojczyźnie Kaczora Donalda i Gorącego Psa (hot doga), zwanej potocznie USA. Obserwacja tegoż politycznego „Molocha” przywiodła mnie do wniosku, iż jest to najbardziej udana forma państwa totalitarnego, gdzie każdy obywatel jest pod kontrolą, rewolucja (oczywiście pod kontrolą państwową) kanalizowana jest poprzez burzliwą teorię w obiegu zamkniętym, czyli „gettcie campusa”, a pozorny dobrobyt (tylko materialny) jest smaczną marchewką, które zasłania perspektywę długiego kija represji i inwigilacji. Tak więc doświadczenie owo jest mym życiowym kapitałem, którego nie zamienią na żadne naskórkowe lukratywności i koniunktury. Reasumując z podróży owych nie przywiozłem pieniędzy, choroby wenerycznej, papugi Kakadu, ewangelii postępu Wuja Sama, lecz przytomny ogląd świata i całkowity brak złudzeń, że ktokolwiek może coś dla mnie zrobić: urzędowo, religijnie, dobroczynnie, poznawczo, ustawowo, czy prawnie. Tą drogą można zostać jedynie „wypatroszonym umysłowo” i wypełnionym „słuszną treścią”. Czego sobie i nikomu pod słońcem, tej pięknej i przeklętej zarazem” Ziemi, kłamstwem i wódką, nudą i chamstwem, spermą i krwią płynącej, żartem i serio nie życzę!

Jestem gnostykiem domowego chowu, człowiekiem oddanym idei psychonaucji, kronikarzem swego osobistego świata w aktach słowotwórczych. W celu utrzymania bytu biologicznego i socjalnego, swego i swej familii w składzie: żona Izabela i dzieci - Selena i Miłosz, uprawiam odpłatną działalność słowotwórczą, w granicach przyzwoitości i odpowiedzialności za słowo. Piszę więc scenariusze satyryczne, formy publicystyczne i teksty piosenek, a także mowy tronowe dla królów i orędzia dla prezydenta Kirgizji. Na użytek młodych gniewnych spod znaku czarnej flagi (nie mylić z Madaonną) „ejakuluję mentalnie” w postaci prozatorskiej, poetyckiej i publicystycznej na łamach „Maci Pariadka”. Miałem krótki romans z lokalną prasą codzienną i periodyczną. Dodam jeszcze, dla obrazu całości, że prowadzę niedochodową działalność kulturotwórczą pod szyldem „Tawerny Psychonautów”, aktualnie w gościnnych murach sopockiego SPATiF-u, do której to zapraszam wszystkich żeglarzy oceanu umysłu gustujących w dobrej kompanii, bystrej myśli i wymianie energii mentalnych. Z perspektywy czasu oceniam swe życie, jako dobry materiał literacki i choć zapewne nie jest to największe osiągnięcie człowieczej szlachetności i rozumu, to życzę innym, aby przynajmniej tak mogli się postrzegać w godzinie zejścia za kulisy życia. Amen.

Ofiara biografii w stanie poczytalności umysłowej

powrót do strony GNOSIS 12 powrót do strony GNOSIS głównej