eGNOSIS

Kornel Makuszyński (1884-1953) – polski prozaik, poeta, krytyk teatralny, publicysta. Wydał m.in.: Rzeczy wesołe, Perły i wieprze, Bezgrzeszne lata, O dwóch takich, co ukradli księżyc, Przyjaciel wesołego diabła, Panna z mokrą głową, Wyprawa pod psem, Awantura o Basię, Szatan z siódmej klasy, List z tamtego świata, Awantury arabskie, Szaleństwa panny Ewy, Dziewięć kochanek kawalera Dorna i wiele innych. Był członkiem i laureatem Polskiej Akademii Literatury.

Zamieszczony obok tekst stanowi fragment rozdziału 11 powieści O dwóch takich, co ukradli księżyc, „w którym Jacek i Placek spotykają złotych ludzi
i dowiadują się dziwnych rzeczy o chlebie powszednim”.  

[ Miasto ze złota ]
Fragment rozdziału 11 powieści O dwóch takich, co ukradli księżyc

Kornel Makuszyński

 

 

Wędrowali przez bezdroża, czasem z oddali widząc przechodnia lub jeźdźca, co na znużonym jechał koniu. Czasem na wyniosłym lesistym wzgórzu wznosił się jak jego korona kamienny zamek, patrzący na rozległe pustkowia czarnymi, podejrzliwymi oczami strzelnic i szczerzący na postrach granitowe zęby u szczytu murów. Patrzyli z zastrachanym podziwem na te kamienne grody, pobudowane chyba przez olbrzymów, wydawało im się bowiem, że zwyczajni ludzie nie zdołaliby spiętrzyć olbrzymich głazów ponad szczyty najwyższych drzew.

— A może to jednak budowali ludzie? — mówił Jacek.

— Czy człowiek mógłby udźwignąć taki straszliwy głaz? — pytał Placek.

— Widzieliśmy mrówkę, co dźwigała gałązkę, tak wobec niej wielką, jak dąb wobec człowieka. Ci ludzie i te zwierzęta, które nie wiadomo po co pracują, potrafią jednak dokazać dziwnych rzeczy. Jak oni to robią?

— Chciałbyś mieć taki zamek? — pytał w rozmarzeniu Placek.

— Bardzo bym chciał! Leżałbym sobie na złotym łóżku brzuchem do góry, trochę tobym spał, a gdybym nie spał, to wtedy bym jadł. A potem znowu bym spał i tak przez tysiąc lat.

— A co byś pił?

— Piłbym tylko mleko z cukrem i miodem albo z malinowym sokiem.

— Przestań! — rzekł Placek — bo się rozpłaczę. Och, jakże my jesteśmy nieszczęśliwi! Ani mleka, ani cukru, ani miodu, ani malinowego soku… W tym wspaniałym zamku zapewne tego wszystkiego jest w bród.

— Zapewne, bo tu mieszka albo król, albo książę.

— Takim to dobrze!

— Myślę sobie! Kiedy się królowi urodzi syn, to go kąpią w ptasim mleku.

— A jeżeli to jest syn księcia?

— Takiego to kąpią albo w krowim mleku, albo w kozim, bo ptasiego mleka jest mało na świecie. Ale spójrz, Placku, jak się tam na murach coś dziwnie błyszczy. Co to może być?

— Stąd dobrze nie widać, ale mi się zdaje, że to wartownik w złotej zbroi.

— Może by tak podejść bliżej?

— Chyba bardzo ostrożnie; wszędzie nas prześladują, to i tu nas mogą nabić. Ależ to błyszczy, aż razi oczy!

— Zbliżmy się, ale gdyby nas kto zaczął gonić, uciekaj ty w prawo, a ja zwieję w lewo, bo gdybyśmy biegli razem, to nas prędzej złapią.

— Za cóż nas mogą obić?

— Czy ja wiem? Widać, że takie już musimy mieć twarze, które się nikomu nie podobają. Niewinni zresztą są zawsze prześladowani.

Zbliżyli się ostrożnie do groźnych murów zamku, pokrytego blachą złotą, tak że dookoła lał się złoty blask i raził oczy. Brama była otwarta szeroko: cała z kutego złota, nabijana drogimi kamieniami, świeciła tak chyba, jak brama do raju. Oparty o mur, co się też w słońcu złocił, stał strażnik w ciężkiej złotej zbroi, dzierżący włócznię z ostrzem z jakiegoś bezcennego metalu, bo strzelał z niego snop promieni. Spod hełmu spływały włosy, w lokach się wijące, też złote, bo przysypane złotym pyłem. Strażnik dojrzał ich, lecz jakby bardzo zmęczony lub na wszystko obojętny, spełzłym wodził po nich wzrokiem i wcale im nie bronił dostępu. Ośmieleni jego nieruchomą obojętnością, weszli w bramę. Wtedy przemówił do nich głosem bardzo dziwnym, bo jakby brzękliwym i dźwięczącym jak złoto:

— Szlachetni młodzianie! Czy macie kawałek czarnego chleba?

— Nie mamy go, dostojny panie! — odrzekli zdumieni.

— Ach! — brzęknął on i zapłakał złotymi łzami. Widząc, że ten dziwaczny strażnik nie broni im wstępu, lecz oparty nieruchomo o mur, martwi się tym, że oni nie mają czarnego chleba, weszli na dziedziniec, złotymi wykładany płytami, rozgrzanymi w pełnym słońcu i parzącymi im stopy. Weszli wiec czym prędzej na cieniste krużganki, pod złocone arkady, patrząc na te straszliwe bogactwa z niemym podziwem. Snuły się tam powolnymi ruchami dostojne jakieś postacie, wielcy panowie i nadobne damy. Wszyscy byli tak strojni, że aż łuna biła od nich, od złotogłowiów, złotych łańcuchów, złoconych sandałów i od drogich kamieni. To jednak było najdziwniejsze, że wszyscy mieli złote zęby, złotem przyprószone włosy i zlotem malowane brwi: gdyby się nie poruszali, choć tak sennie, można by mniemać, że nie są to żywi ludzie, lecz złocone kukły. Nikt z nich nie objawił zdziwienia na widok chłopców, tak jak gdyby dla tych złotych ludzi zdumienie wielkim było wysiłkiem, lecz patrzyli sennym, bladym, wyblakłym wzrokiem. Chłopcy zatrwożeni, lecz jeszcze bardziej zdumieni, stąpali ostrożnie, jakby oczarowani, nikt im jednak żadnej nie czynił krzywdy. Szybko wiec zbyli leku, nie mogąc jedynie wyjść z zadziwienia, które wzrosło jeszcze, kiedy jeden wielki pan, cały ze złota, zapytał ich sennym, cichym i tak samo jak głos strażnika przy bramie brzękliwym głosem:

— Ach, znakomici kawalerowie, czy nie macie kawałka czarnego chleba?

— Nie mamy go, wielki panie! — odrzekli.

— Ach! — westchnął ów pan.

Kiedy się zbliżyli do pięknej damy, która miała wszystkie zęby złote, złote brwi i rzęsy, uśmiechnęła się do nich leniwym, złocistym uśmiechem i szepnęła sennie, dźwięcznie i wdzięcznie:

— Ach, piękni paziowie, czy nie macie okruszyny czarnego chleba?

— Nie mamy go, pachnąca damo — odrzekli.

— Ach, ach — westchnęła ona, a złoty smutek rozlał się po jej nadobnym obliczu.

— Czemu oni tak wszyscy wzdychają? — zapytał szeptem Jacek.

— Ach! nie wiem… — odrzekł Placek, z gębą nagle posmutniałą.

— Ty także wzdychasz?

— Ach, tak.

— Zaczynam się obawiać — rzekł Jacek — że i mnie tutaj też coś opęta. Strasznie jakoś smutni są ci ludzie ze złota.

— Niby żyją, a jakby nie żyli, niby się poruszają, ale tak jak muchy po smole. Co im się ubrdało z tym czarnym chlebem?

— Może są głodni?

— Jakże to być może, kiedy mają tyle złota? Ach, a może ty przecie masz słuszność, bo dziwnie mi się wydają chudzi.

— Ach, zauważyłem to od razu. Ale cicho, jakiś dryblas idzie ku nam.

Słaniając się zbliżył się w ich stronę chudy, wysoki człowiek, cały w złocie i diamentach.

— Panowie! — rzekł cicho metalicznym szeptem — za kęs czarnego chleba dam wam złoty łańcuch i diamentowe zapinki.

— Nie mamy chleba, złoty panie! — odrzekli oni po raz dziesiąty.

— Ach! Nieszczęście! — westchnął długi człowiek z ogromną, widać, boleścią, gdyż go złamała na dwoje.

— Trzeba się dowiedzieć — rzekł Jacek — co to wszystko oznacza.

— Ale kogo zapytać?

— Może tego tam pod kolumną…

Pod złoconą kolumną, u której szczytu wykwitał złoty kwiat akantu, siedział stary człowiek i z niezmierną rozpaczą wpatrywał się w swoje paznokcie, pomalowane na złoto. Pod złoconymi brwiami błyszczały jego żywe i mądre oczy złotym połyskiem. Kiedy zbliżyli się do niego z nabożnym lękiem, zabrzęczał tak, jak gdyby podniebienie miał ze złotej blachy:

— Ach! Nie macie czarnego chleba?

— Niestety, wielmożny panie…

— Ach, widzę to, gdyż próżne są wasze ręce, zresztą i bez tego wyglądacie na łapserdaków. Skądeście tu przyszli?

— Z daleka! — odrzekł Jacek. — Wędrowaliśmy przez wiele krajów.

Staremu złotemu człowiekowi zamigotały oczy.

— Ach! — szepnął szeptem tak gorącym, jak gdyby mu się z ust roztopione lało złoto — więc widzieliście chleb, zwyczajny czarny chleb?

— Oczywiście — rzekł zdumiony Jacek. — Widzieliśmy chleb…

— Powiedz mi, ale szybko, jak on wygląda?

— Nie umiem tego powiedzieć, dostojny panie… zwyczajnie jak chleb… Jest czarny i czasem przypalony w popiele.

— Ach, ach! Mów dalej.

— Są w nim czasem nie dopieczone otręby…

— Ach, otręby! Cudownie, cudownie! Powiedz mi, czym pachnie taki chleb?

— Pachnie, wielki panie, nie wiem czym, ale bardzo pachnie…

— Ale czym? Jaką ma woń?

— Taki czarny chleb?… Taki chleb pachnie chlebem.

— Ach! Cudownie to powiedziałeś… Oczywiście! Chleb pachnie chlebem, swoim własnym zapachem, milszym niż nard i mirra, i palone bursztyny. Czy jadłeś kiedy taki chleb?

Jacek spojrzał ukradkiem na Placka, jakby mu chciał zakrzyknąć tym spojrzeniem, że należy mieć się na baczności, albowiem dostojnemu temu panu brak piątej klepki. Jakżeby inaczej mógł ich pytać, czy jedli czarny chleb? Placek jednak spenetrowawszy, że rozmowa o chlebie dziwną sprawia temu panu przyjemność, rzekł:

— Dostojny hrabio! Niczego innego nie jadaliśmy w życiu, tylko czarny chleb.

— Ach! — wykrzyknął złoty pan. — Ach, jacy wy jesteście szczęśliwi!

— My?

— Ach, tak! Oddałbym resztę życia za bochenek takiego chleba, który jest szary jak ziemia, a pachnie tak jak niebo…

— Panie — szepnął zdumiony Jacek — a po co oddawać życie? Wszak macie tyle złota…

— Nie wymawiaj tego słowa! — zakrzyknął wielki pan — bo cię każę ozłocić i zginiesz marnie!

— Ach, przebaczcie nam, szlachetny hrabio, nie wiedzieliśmy o tym…

— Trzeba, żebyście wiedzieli. Niedługo mogą was dostrzec jedne oczy, a wtedy pozostaniecie tu na zawsze. Szkoda was, więc uciekajcie stąd czym prędzej, bo na tym miejscu ciąży klątwa!

— Wśród tylu bogactw?

— Milcz, głupi chłopcze, bo cię oćwiczę tym łańcuchem z żółtego metalu. Uciekajcie stąd, mówię wam… Ale przedtem przyjdziecie do mnie i opowiecie mi w ukryciu o tym, jak się robi chleb…

— Czy go nigdy nie widziałeś, panie?

— Ach, dawno, dawno… Przed wielu, wielu laty… Powiem wam wszystko za to, żeście ze mną mówili o chlebie.

— Ach, powiedz nam, dostojny panie!

— Widzę, że smętek przeklętego miejsca już i was nauczył pokrzyków żałości, nędznej, znudzonej i bezsilnej, a przecie weszliście tu niedawno. Po niedługim czasie stalibyście się tacy bardzo nieszczęśliwi jak my wszyscy.

— To tu są sami nieszczęśliwi ludzie?

— Jeszcze wciąż nieszczęśliwi, ale już nie ludzie — mówił ozłoconym szeptem stary człowiek. — Ci wszyscy, którzy się tu snują dookoła, tworzą wraz ze mną dwór możnego księcia, co przez wiele, wiele lat łupił wszystkie bogactwa tej ziemi. Brał niezmierne daniny od rolników, napadał i rabował kupców, wyzuł z dziedzictwa braci, miasta obracał w perzynę, chwytał na morzu okręty i zebrał bogactwa tak niepoliczone, jakich nie ma stu królów w swoich skarbcach; tyle zgromadził złota, ile go razem nie widziały ludzkie oczy, tyle pereł i drogich kamieni, ile łez pociekło z ludzkich oczów za jego żywota.

— Strach! — szepnął Jacek.

— Ach! — westchnął Placek.

— Byłem jego medykiem, więc mnie dopuszczono blisko do osoby pana. Widziałem tedy, że się z nim dziwne jakieś dzieją sprawy, albo złoto, nieszczęśliwym ludziom wydarte, bogactwa, ludzkim okupione głodem, łańcuchy kowane z ludzkich rozpaczy — wszystkie te skarby rzuciły na niego klątwę, albo też, co jest bliższe prawdy, mózg jego z czasem też się w złoto zamienił.

— O, rany — zdumiał się Jacek, a Placek oczy wytrzeszczył z nadmiernego podziwu.

— O, tak! — szeptał stary człowiek — potężny książę, władca niezmiernych skarbów, postradał zmysły z ich powodu: zgromadził zbyt wiele złota, a ono przygniotło mu duszę. Zalało go, jak żółte wody, a nas razem z nim. I od tego czasu nikt z nas nie widział słodkiego, czarnego chleba…

— Czemu, dostojny panie?

— Szaleństwo naszego księcia na tym polega, że wszystko dookoła niego musi być ze złota albo z klejnotów. Nawet wody nie pija nigdy, jeśli w niej sztuką nie rozpuszczą perły. Nie jada niczego, co złota swoją przeklętą nie przypomina barwą. A my musimy czynić to samo, wspólnicy klątwy.

— Czemu nie zasiejecie zboża?

— Nikt z nas tego nie umie ani go też nie mamy; wszyscy zapomnieli o wszystkim, co nie jest ze złota, a nic nie wzejdzie z posianych diamentów. Zabiłby nas zresztą, gdybyśmy zasiali zboże.

— Czy jest taki silny?

— Nie, ale jest taki obłąkany.

— A czemu, mając tyle tego, o czym mówicie, dostojny panie, nie kupicie chleba?

— Bo od stu chyba lat nikt się nie zbliżył do tego zamku!

— To my jesteśmy pierwsi?

— Tak, wy jesteście pierwsi: widać, ktoś pragnie waszej nędznej śmierci albo też los gotuje wam nasze męczarnie, jeśli zdołaliście tu trafić.

— A cóż wy jadacie, panie?

— Powiedziałem ci, że wszystko, co przypomina złoto: wolno nam jeść tylko kanarki, złote rybki, ananasy, pomarańcze i cytryny. Od stu lat innej nie widziałem potrawy. O, rozpaczy! Śpimy na złotych łożach, na złotogłowiach, pod złotymi baldachimami. Myjemy się w złotych misach, potem zjadamy straszliwe złote rybki na złotych talerzach. Dostaję konwulsji, kiedy ujrzę ananasy, omdlewam na widok cytryny…

— I żadnej nie ma na to rady?

— Ach, żadnej… Kiedy owoc jest jeszcze zielony, wtedy malują go złotą farbą i wtedy jest jeszcze straszliwszy. Gdyby książę ujrzał potrawę, co nie jest złotego koloru, wpadłby w gniew i kazałby winnemu, co się ją spożyć ośmielił, nalać do gardła roztopionego złota. Tak raz uczynił z jednym hrabią, który rzucając na przynętę błyszczące perły, przywabił srokę i schwytawszy ją chciał zjeść. Książę ma przy sobie okropnych ludzi, którzy są silni i okrutni.

— Skąd mają siły?

— Nie wiem, ale myślę, że nocami, ukradkiem, gryzą ziemię, są to bowiem barbarzyńcy do najdziwniejszych pokarmów nawykli. Zbierają oni złoto, a kiedy my wreszcie pomrzemy, będą bogaci.

— A czy wy pomrzecie?

— Ach, któż to wie? Jeśli się Bóg nad nami nie zlituje i nie zdejmie z nas klątwy, będziemy znosić męczarnie bez końca. Pan nasz ma dopiero mózg ze złota. Może trzeba będzie czekać, aż się cały zamieni w złotego bałwana i w ten sposób swojego żywota dokończy. Oto wszystko… Ach, szczęśliwi wy jesteście, wy oberwańcy, którzyście widzieli zwyczajny chleb, pachnący pracą, słodki jak trud, mocny jak ogień, na którym go upieczono. Ach, chleba! chleba! chleba! Czekaj… jak to się modlą ludzie?

Zapytany o to Jacek poczerwieniał, bo umiał tylko pierwszą połowę pacierza, Placek natomiast zakrzyknął z radością:

— Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!

— Ach, tak, tak! — szepnął gorąco wielki pan i zapłakał złotymi łzami. — Zwyczajnego powszedniego chleba…

Nastało smętne milczenie, bo złoty człowiek zamyślił się głęboko i zmarszczył czoło, jak gdyby chciał sobie na nim wyryć te proste i święte słowa o chlebie.

Wreszcie Jacek odważył się szepnąć:

— Panie, więc tu zostać nie można?

— Jeśli chcecie oszaleć, to zostańcie!

— A czy musimy postradać zmysły?

— Musicie, nie ma ratunku dla człowieka, który widział złoto i który go dotknął.

— Wielu jest przecie bogatych ludzi na ziemi, którzy je mają, a jednak jedzą chleb.

— Ach, tak! Ale myślą nie tylko o złocie albo też podzielą się z kimś jego okruszyną i to ich ratuje; chociaż i tak wielu jest wśród nich nieszczęśliwych, bo wprawdzie jedzą chleb, za to jednak nie znają snu.

— A wy czy śpicie?

— Ach, nie! My nie śpimy, bo nasz książę straszne miewa czasem przywidzenia i wtedy krzyczy po całych nocach jak opętany albo każe bić w złote tam-tamy, aby odpędzić widma. Jemu się wtedy zdaje, że to po swoje skarby przychodzą wszyscy ograbieni. Podczas takiej nocy nikt oka nie zmruży… Ach, do stu milionów dukatów! Niewolnicy zmierzają do sadzawki po złote ryby i zaraz je tu przyniosą.

— Przecież je muszą przedtem upiec!

— O nie, bo straciłyby złotą barwę. My je jadamy na surowo.

Po chłopcach przeszedł dreszcz. Z politowaniem patrzyli na złotego człowieka, który smutno jęczał, jakby oczekując tortury.

— Ach! ach! — płakał żałośnie. — Przeklęte klejnoty, przeklęte złote ryby. Ach, przybądź, śmierci!

— Panie — szepnął Jacek z nagłym postanowieniem — my tu nie zostaniemy.

— Tym lepiej dla was — mówił złoty człowiek, złotymi łzami każde oblewając słowo.

— Ale chcemy cię prosić, abyś stąd uciekł razem z nami…

Złoty człowiek przestał nagle płakać i spojrzał na nich podejrzliwie.

— Uciekaj z nami — namawiał zdyszanym głosem Placek — tam, gdzie jest chleb i gdzie są żywi ludzie.

— Tak, natychmiast!

— I zostawić te skarby?

— Przecie je przeklinasz!…

Złoty człowiek pobladł i zaczął jęczeć:

— Precz ode mnie! Do czego wy mnie namawiacie? Zostawić złoto i perły, i drogie kamienie? Nigdy! nigdy! Nie chcę! nie chcę! Och, ja nieszczęśliwy!… O moje złoto, o błyszczące perły, o lśniące diamenty! Za nic nie odejdę, za nic stąd nie odejdę!

Zaczął płakać tak rzewnie, że chłopców ogarnęło zdumienie.

Jacek pokazał niewidocznie palcem na czoło, co miało oznaczać, że złoty człowiek na myśl o utracie złota wpadł w obłęd i za cenę życia nie odszedłby od swoich skarbów. Przestali go więc namawiać do ucieczki, kiedy się zaś nieco uspokoił, Jacek rzekł cichutko:

— Zostańcie, panie, ale my odejdziemy z tego strasznego miejsca.

— Odejdźcie natychmiast!

— Ale prosimy cię bardzo…

— Ach, o co?

— Jesteśmy biedni, nie wiemy, co z sobą począć i za co kupić chleba…

— Chleba? Ach, więc co?

— Prosimy cię pokornie, daj nam jedną ze swoich pereł albo jedno ogniwo z twojego łańcucha…

Jacek nie skończył jeszcze mówić, kiedy złoty człowiek zakrył rękami wiszący na piersi łańcuch, a nogi, które obute miał w ciżmy szyte perłami, zwinął nagłym ruchem pod siebie; na jego twarzy ukazały się z lęku złote krople potu, on zaś cały począł drżeć.

— Daj nam okruszynę złota — prosił Jacek.

Wtedy złoty człowiek uderzył w rozpaczliwy krzyk i głosem pełnym brzęku wołał przeraźliwie:

— Ratunku! Złodzieje! Złoczyńcy! Moje złoto, moje złoto! Z przerażeniem spojrzeli chłopcy dookoła i ujrzeli, że senne mary, na głos o złocie obudziwszy się z odrętwienia, zaczynają się poruszać i sunąć ku nim leniwie, z błyszczącymi oczyma i z jadowitymi grymasami na twarzach.

— W nogi! — krzyknął Jacek.

— Ach, w nogi! — wrzasnął Placek.

Skacząc przez złote krużganki ujrzeli tylko, jak na wysokości złotych schodów ukazało się straszliwe jakieś widmo, całe ze złota, kształtem przypominające człowieka; złoty upiór miał twarz potwornie wykrzywioną, a dojrzawszy ich zaśmiał się przeraźliwym śmiechem i wyciągnął w ich stronę ręce, opatrzone długimi szponami, barwionymi złociście.

— Ach! ach! złodzieje! — jęczały złote widma dookoła.

— Ach! śmierć! śmierć! — wołały brzękliwym głosem złote kukły.

— Ach! nasze złoto! — rozległ się przeciągły jęk.

— Ach! rybojady! — wrzasnął ludzkim głosem Jacek, podczas kiedy Placek jednym uderzeniem głowy w brzuch wywrócił sennego strażnika przy bramie.

— Ach! łapać ich! — brzęczał sam książę ze szczytu złotych schodów.

— Ach! całuj psa w nos! — zawołał Jacek i pognał za Plackiem, aż się złociście za nim zakurzyło.                    

powrót do strony GNOSIS 12 powrót do strony GNOSIS głównej