eGNOSIS

Andrzej Milewski (ur. 1977) – absolwent filozofii UWr.
Pracę dyplomową O wątpieniu i pewności w tragediach Williama Shakeaspeare’a obronił w 2002. Od tego czasu mieszka na stałe w Irlandii. Pisze dramaty. W swojej twórczości pragnie odkłamać bohatera tragicznego.


 

Pożegnanie.
Szkic teatralny

Andrzej Milewski

 

 

OSOBY

On Ona i Nikt

  

 

 

SCENA 1

Na scenie z boku stoi tylko ławka podświetlona od góry. Wchodzi aktor, staje za ławką i przez cały czas trwania tej sceny nie rusza się z miejsca.

 

ON

Tego dnia nie mógł zbyt wiele przedsięwziąć w swoich sprawach. Był rytualnie bezradny. Siadał na parkowych ławkach, to znów powstawał i szedł dalej przed siebie, ku ziemi obiecanej przez nicość. Zdezorientowany wysiłkiem wyznaczania kierunku swemu ciału, snuł się przez miasto skazany na dźwiganie obrazu świata. A świat był tym razem ciężki jak moralność i obojętny jak grabarze. Ciężar i obojętność spoczywały na nim, gdyż bogowie karcą swych umiłowanych jarzmem bezlitosnej nieświętości. Upatrzyli go sobie na bohatera tragicznego, na ofiarę nieskończonej miłości, która, jeśli ma być prawdziwa, znajdzie swój finał gdzieś na przydrożnym krzyżu historii. Bo oczyścić człowieka można tylko rzucając go w ogień męki albo przebijając dłonie w zbawczym odruchu nienawiści. - Los tak chciał – powie złamany śmiertelnik – dzięki ci bezwzględna siło zniszczenia, że śmierć jest wielokrotna, bo kto nie umierał sto razy, ten jest martwy zanim się narodził. Przecież słońce zagląda również do przepaści, nieprawdaż?

Dzień był jednak pochmurny, padało. Słońce było nieobecne, więc po raz kolejny wyszedł sobie poumierać u podnóża przebitego żelaznym gwoździem, krwawiącego urwiska rzeczywistości. Tylko człowiek, tylko człowiek potrafi umierać z takim jarzmem na skroniach, z taką odpowiedzialnością za własne oczy i usta. Przecież widział to wszystko, a nawet mówił do siebie półszeptem: widzę, widzę was, samotni. Mówił i wytężał wzrok jakby milczenie groziło ślepotą. Zarzucał też sobie, że potrafi to jeszcze znosić. Gdyby jednak oślepł, czy obraz świata przestałby go nękać? Czy wraz z utratą odzwierciedlanego przezeń światła, rzeczywistość obróciłaby się nagle w anonimowe ciemności? Głośne „precz” jest przecież zaklęciem przywołującym niechciane, odganiane od siebie rzeczy. Podobnie mrok zachowuje zmysł mowy chaosu i tym bardziej utrwala ją w ciemnym obliczu stworzenia. Tak, obraz świata przebywając w ciemnościach, jaskrawieje. Światło oczu, zstępując do piekieł, zmienia się w metafizykę wyobrażonego kontrastu, a chęć odrzucenia go jest tylko linią przecinającą pantomimiczne formy wewnętrznego autoportretu duszy. Monolog sprawia, że obraz posiada ramy, że ludzki wszechświat kończy się na ostatnim słowie zapisanym na jego krawędzi. Kto zdoła je wypowiedzieć, ten... zamienia się w rozmowę prowadzoną w cieniu bezmiernego niepokoju okalającego przepaść... świata.

Szedł, mówił do siebie, czasami wspierał się ze słabości o kamienice. Siadał więc i patrzył zroszonemu deszczem niebu prosto w oczy. W końcu niebo też jest twarzą człowieka. Patrzyli na siebie, czytając z księgi przeznaczenia o wszechobecnym, wilgotnym bólu. Płakał łzami nieba. Dziwny to sojusz, zważywszy na współobecność nieba w obrazie świata. Ale to właśnie we łzach możliwa jest jedność, gdy w smutku niebo na chwilę zachodzi zapomnieniem. Lament staje się wówczas wspólnotą troski i niepamięci o konieczności wykonania następnego kroku donikąd. Kiedy tam idziesz, często się zatrzymujesz, a niebo spływa ci po duszy kroplami, w których skryta jest wiedza o przemijaniu. Nic tajemniczego, choć deszcz żłobi nowe bruzdy doświadczenia, mapę dla pokoleń, które patrzą ci prosto w twarz, nie znając się jeszcze na kartografii. Tylko przeczucie przebijać im będzie głowy, przeczucie, że ten człowiek jest zwiastunem ich dojrzałego piękna, które odnajdą, jeśli odkryją w sobie właściwą drogę i cel – właściwego człowieka. Gdyby jednak wiedzieli, iloma cierpieniami okupione zostało piękno tej zatroskanej twarzy, ile szaleństwa przyćmiło jego przytomność, zanim ujawnił pochmurnemu niebu pragnienie śmierci, wówczas podziw zlitowałby się nad sobą, a wiara w teatr pierzchłaby przed groźbą przepowiedni spełnionej. Dał wolność nieszczęściu, lecz odebrał ją nadziei. O uwolnienie woła zatem opowieść o tragedii, jaka wydarzyła się w jego życiu: o śmierci jego żony. Śmierć jako słowo, słowo jako śmierć.

Światło gaśnie, lecz aktor siada na ławce by spędzić na niej dwie następne sceny. W czasie sceny drugiej pozostaje w cieniu, słuchając monologu aktorki.

 

 

 

 

SCENA 2

Wchodzi aktorka, staje po drugiej stronie sceny, światło od góry oświetla tylko ją.

 

ONA

Czekał na ten dzień już od kilku lat. Zresztą, gdyby nie wierzył w jego nadejście, mógłby nawet stać się jednym z nas – bezczynnie oczekujących od życia cudów w zamian za kilka sporadycznych, ledwie dostrzegalnych odruchów dobrych chęci. Mógłby, tak jak my, pozwalać sobie na wygodę ustawicznej niemocy, za którą odpowiedzialność zawsze można zrzucić na karby cudzej nad nami przewagi, bo to przecież inni odkryli, inni stworzyli, zbudowali, a my... tylko korzystamy, lub w najlepszym przypadku (którego olbrzymia nad nami władza wzbudza niepokój już tylko garstki wybrańców losu) naśladujemy ich osiągnięcia. Mógłby wreszcie wmawiać sobie z żałosną uporczywością, że widocznie nie jest mu przeznaczone mieć głębszy na ludzi wpływ i znaczyć cokolwiek więcej w ich oczach, bowiem praca, którą wykonuje, jest tylko małą kroplą w nieskończonym oceanie ludzkich potyczek z naturą i że „nie tacy już jak on” próbowali wytyczać sobie jakieś wyższe, sięgające ponad przeciętność cele, a mimo to odchodzili w głuchą ciszę zapomnienia. Mógłby również, jak wielu z nas, przeceniać siebie, a wiem, że bywało to jego udziałem. Lecz on nigdy nie poprzestawał na próżnych deklaracjach, na mówieniu o możliwościach, dla wyrazu których nie znajdował później odpowiedniej formy. O nie, wszystkie swoje intencje traktował poważnie i z reguły nie pozwalał na ich marnotrawienie. Stanowiły przecież integralną część jego sztuki, toteż dzięki uwadze, jaką im poświęcał dobrze wiedział, czego od życia pragnie. Lecz wiedział także, czego nie chce: chodziło o to, aby dany mu czas nie wymknął się niespodzianie między palcami. To dlatego już za młodu postanowił porządkować swoje wyobrażenia o świecie i ludziach, które z czasem zaczęły przekształcać się w artystyczne wizje jego niezwykłych dramatów, a trzeba podkreślić, że był twórcą o wielkiej odwadze. Dotykał spraw najgłębszych i to w formie nie bardzo pokrywającej się z ogólnymi tendencjami panującymi w ówczesnym teatrze. Ogromnie cenił symbolikę i wzorce klasyczne, zwłaszcza powagę dawnych tragedii, lecz, pomimo ostrych reakcji paru wpływowych krytyków, nigdy nie zrezygnował z prób odszukania swej własnej - jak twierdzili rzeczeni znawcy dramatu, „nazbyt wyrozumowanej” - mitologii. Uważał mit za gwarancję ponadczasowości i taki też wymiar udawało mu się z niebywałą wprost konsekwencją nadawać swoim dziełom. Słowem, był to pisarz na swój sposób wybitny, tyleż z racji wybujałej i przekornej erudycji, co i rygoru wyrzeczeń podejmowanych w imię dotarcia do wytyczonego ideału.

Był. A kim ja jestem? Kim byłam?

W pewnym momencie w jego życiu nastał okres czegoś na kształt wyczerpania. Zbliżając się do sześćdziesiątki uznał z pokorą, że lata twórczej świetności ma już chyba za sobą i że to grzech żyć dłużej od Szekspira i nie przejść nawet połowy jego drogi. Nie rezygnował wprawdzie definitywnie z dalszych prób autorskich, lecz nie chcąc wywierać presji ani na sobie samym, ani na tak cierpliwych jak dotąd słowach, wolał na jakiś czas odłożyć pisanie i pracę w teatrze. Tak przynajmniej o tym mówił, w istocie zaś odczuwał potworne osłabienie, a zarazem dręczący niepokój wywołany dosyć nagłą zmianą trybu życia, do czego nie chciał się przyznać. Zresztą nie zdawał sobie nawet do końca sprawy, czy było to z jego strony wynikiem decyzji, czy może czysto naturalnego zrządzenia, lecz wiedział w głębi, że ostatnie słowo jeszcze nie padło. Nie miał wprawdzie jasnego obrazu przyszłości, tym niemniej cieszyło go już samo poczucie i wiara w przyszłość nieznaną. – Byle tylko wierzyć – powtarzał. – Najgorzej, kiedy człowiek odda swe życie w ręce przypadku. O tym również wiedział doskonale: nie chciał paść ofiarą marazmu powszedniości, choć ostatnimi czasy niestety nie zawsze udawało mu się go od siebie odpędzić. Chwilami zapadał w zwątpienie, niczym w koszmarny sen a co gorsza, tracił przy tym wszelką chęć oswobodzenia. Siła, która przychodziła mu wówczas z pomocą, była siłą wypracowaną przez lata twórczej aktywności. Było to tlące się gdzieś na dnie jego skołatanej duszy pragnienie, aby wierzyć, teraz już w cokolwiek i kogokolwiek, aby tylko wierzyć. I to właśnie ono utrzymywało go przy życiu i, nie wiedzieć czemu, wyzwalało w nim nastrój oczekiwania na lepsze, jaśniejsze jutro. Kiedy jeszcze pisał, robił to wierząc w człowieka; niemal każdy nowy dramat był wiary tej potwierdzeniem, utratą i odzyskaniem. Potem jego wiara stała się osamotniona, bo jakkolwiek nie brakowało mu bratnich dusz, z czasem zamknął się i przed nimi, tracąc powoli kontakt z rzeczywistością. Nie obwiniam go, ale zaczął zapominać o ludziach z krwi i kości na rzecz dziwnie nieludzkiej wizji człowieczeństwa uwikłanego w odwieczną walkę światła i ciemności. Ten, jak go określał, nadprzyrodzony dramat, zajmował go już wprawdzie od dawien dawna, lecz nigdy do tej pory nie oddalał go od życia aż tak zachłannie. Pewne prozaiczne sytuacje były dlań kiedyś nie tylko twórczym żywiołem, były przede wszystkim chlebem, który żywił go jako uczestnika zwyczajnych ludzkich spraw; jako męża, ojca, czy wreszcie jako… obywatela (nienawidził tego określenia, mówił, że jest w stosunku do niego co najmniej nieadekwatne). Twarze te przyćmił obecnie wizerunek zgoła posępny i odległy. Patrząc nań można było spostrzec piętno zamierzchłych epok, ale i zarazem mętny portret wydarzeń, które jeszcze nie nastąpiły, a które...

Te wydarzenia zbliżały się do nas już od tego pamiętnego dnia, który odmienił nasze... życie. Kim jestem? Byłam jego żoną. Kochał mnie. Tylko ja wiem, jak bardzo.

Wychodzi. Światło gaśnie.

 

 

 

 

 

SCENA 3

ON siedzi na ławce, jedynym widocznym na scenie miejscu. Jest pogrążony w rozmyślaniach, niezwykle posępny. Wchodzi NIKT i staje z boku patrząc na NIEGO.

 

ON

W co się pan tak wpatruje. Kto pan jest?

 

NIKT

Jestem... nikim.

 

ON

To mamy dużo wspólnego, bo ze mnie już tylko cień człowieka. Siądź pan, pogadamy.

 

NIKT siada obok niego, długo milczą.

 

Gdzie są ci wszyscy ludzie, przecież byli tu niedawno?

 

NIKT

Co za różnica, są czy ich nie ma. W porównaniu z różnicą pierwotną, różnicą wszystkich różnic, ta pańska jest bardzo błaha.

 

ON

Też prawda. Pan widzę - filozof?

 

NIKT

Ale niepraktykujący. Jestem zbyt skuteczny w sprawach bieżących, żeby zostać mędrcem. Widzi pan, zajmuję się odwracaniem obrazu świata.

 

ON

Pan malujesz? A może kręcisz pan filmy?

 

NIKT

Współpracuję z wieloma artystami. Razem przywracamy światu nieporządek, a najbardziej interesuje nas nic ciekawego.

 

ON

To ci dopiero. Niezły za pana rodzynek. A co z tymi, którzy poszukują harmonii, którzy przywrócić chcą światu jedność i równowagę?

 

NIKT

To już jest sztuka anachroniczna, a poza tym obraz jest zawsze w jakimś stopniu zdeformowany i nieprawdziwy.

 

ON

Też prawda. Pan widzę jednak - filozof.

 

NIKT

Niekoniecznie. Światy możliwe na przykład mało mnie interesują.

 

ON

A światy niemożliwe?

 

NIKT

Jest bodaj jeden tylko świat niemożliwy.

 

ON

To po co pan go jeszcze odwracasz?

 

NIKT

Taka już moja funkcja. Kazali odwracać, to odwracam. Kazali unicestwiać, to unicestwiam. Takie rzeczy bardzo szybko wchodzą w krew.

 

ON

Świat obraca się w nicość... Może tak będzie lepiej? Zniknie ból, absurdalna zbrodnia, polityka, która tak powierzchownie ludzi łączy i tak dogłębnie ich dzieli; sztuka, która sprzedaje swe ledwo żywe ciało po brudnych ulicach; miłość, która roznosi weneryczne kłamstwa... Może tak będzie lepiej? Nie wiem.

 

NIKT

A przypuśćmy, gdyby to zależało od pana, zniszczyłby pan to wszystko? Obrócił wniwecz cały ten... piękny teatr? Rzucił w piekło widzów, aktorów i scenografię, tzn. najpierw scenografię, później widzów, aktorów, a na końcu ocalałą resztę siebie?

 

ON

Siebie na końcu?

 

NIKT

Tak, oczywiście. Zakładam, że mnie musiałby pan wyrzucić wcześniej.

 

ON

W niszczeniu jest ogromna samotność. Choć nie wiem, czy w tworzeniu nie większa...

 

NIKT

No i sam pan widzi: filozofia rodzi skrupuły, a nam trzeba działać bez zastanowienia.

 

ON

Żal by mi było tak wszystko zniszczyć. Tyle piękna, tyle poświęceń, słów, które trafiają w sedno, gestów, dźwięków. Ich utratę odczuwam właściwie każdego dnia, ale moment odzyskania to przecie istna pleroma. To potwierdza, że świat jest jakby ołtarzem ludzkich uniesień, dla których warto czasem runąć na samo dno.

 

NIKT

Ależ ja właśnie o tym mówię! Na samo dno i jeszcze niżej. Im niżej się upada, tym większe później wyniesienie. Myśli pan, że niby dlaczego Orfeusz zabił Eurydykę?

 

ON

Coś pan powiedział?

 

NIKT

Proszę się tylko nie oszukiwać, to była zbrodnia, okrutna zbrodnia. Mówią, że zmarła od ukąszenia węża, ale to Orfeusz porzucił jej zbezczeszczone ciało na pastwę natury. Później żałował i dlatego tak długo wzbraniano mu odwiedzin w Hadesie. Po prostu nie był jeszcze godny upaść w samo źródło swojej zbrodni. A wielkim poetą stał się dopiero w trakcie pożegnalnej rozmowy, wychodząc z piekła, kiedy jeszcze zdążył się odwrócić i uderzyć ją w twarz. Jego ostatnie słowa były ponoć szczytem artyzmu, na który nikt do tej pory się nie wspiął, nawet on sam po opuszczeniu Podziemia.

 

ON

Człowieku, ależ to absurd!

 

NIKT

Tylko nie „człowieku”. A poza tym, absurdalne jest raczej pańskie oburzenie. Przed czym się pan tak broni? Wiem, pan się boi poniżenia, ale przecież sam pan stwierdził, że warto czasem runąć na samo dno...

 

ON

A te jego ostatnie słowa, zna je pan?

 

NIKT

To pan je zna. No, na mnie już czas, pożegnam się więc...

 

Wyciągając rękę

 

Śmierć jest piękna jak Eurydyka.

 

Nie doczekawszy się ręki osłupiałego rozmówcy, wychodzi.

 

ON

Znam te słowa? Czy ja znam te słowa...

 

Wstaje i wychodzi otępiony gwałtownym milczeniem. Koniec.

 

Wrocław 2002

 

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich powrót do strony eGNOSIS