...był na pustyni dni
czterdzieści kuszony przez
szatana
Marek I, 13.
α
|
„Dlaczego upadłeś z
nieba, Lucyferze?” |
- Słowa moje rozsypuję jako piasek morski między palcami — kto z
szelestu ich pozna głębiny?
- Złoty zapach róż i anemonów upaja mię — gwieździste oczy Szatanów
przeświecają mnie na wskroś — ale ciemne Jutrznie jestestwa mego błądzą
wśród ciemnej nocy.
- Nadchodzi kres i jeszcze można się cofnąć — straszliwe szepty
ściekają do serca mego niby jad wężów zawieszonych nad jamą Tytana.
- W olbrzymich rumowiskach miażdżą się katedry, mroźny dech wieje od
kamiennej ściany —— uciekajcie od światów konających
- Gwoździe nóg zdradziły mnie wśród milczeń bezbrzeżnej pustyni;
kamienne ręce strachu przygniotły ramiona moje — krzykiem nie należy
zatrważać tych miejsc!
- Jakże długo stoję przed bramą z granitów i nie śmiem uderzyć — o,
przerażający szepcie rzeczy niewiadomych!
- Na dno czary z onyksu padają krople krwi — cicho rozpłynął się glos
magicznych zaklęć, wstrząsnął dreszcz posępnymi wieżami i głucho, bez
powiewu rozchyliła się brama.
- Mrożący ogień ślizga się po kościach moich, ramiona odrętwiały w
konwulsyjnym wysiłku. Na wyszlifowanej, jak zwierciadło, ścianie
otchłani widzę Cień —— widma...
β
|
„A, obróciłem się, abym
obaczył głos, który mówił ze mną. A w pośrodku siedmi lichtarzów
złotych ujrzałem podobnego synowi ziemskiemu, obleczonego w długą
szatę.. a nogi jego jakoby w piecu rozpalonym, a głos jego jakoby głos
wiela wód ——” |
- Wnętrzności przepalone ogniem potępienia, którego nie ugaszą wody
świata.
- Jęk zatraconych tysiąców w otchłani, której nie masz wymiaru!
- Ani dnia, ani zmierzchu, ani rozświtu, ani przebudzenia — jedno od
bezkresu w bezkres: mrok.
- Wśród nieśmiertelnej ciszy szum pękających lodozwałów — czarne,
tlejące gwiazdy w obłędnych wirach.
- Skrzydła moje na siedemkroć tysięcy epok od buntu aniołów do zgonu
mamuta na ziemi i ponadto.
- Nigdy lot w sfery górne — ciężar nadmierny niż w głąb, do wspinań
haczą się szpony.
- Głos mój podobien rykowi płonących grodów, trzęsieniu gór i borów
druzgotanych burzą, szumom gradowych tucz i morskim świstom.
- Lecz kiedy chcę:
łabędzie śpiewam pieśni —
czarowny flet rozkwili za dąbrową —
i kwiatów szept udaję srebrną mową,
i tęsknie łkam, jako słowicy leśni.
γ
|
„Tam odczuwamy radość
niezmierzoną, która mówi: ja ukończę się!” |
- Obierając los — obrałem nadział bólu, aby mię nikt nie przewyższył.
- Król przeto imię moje —
Pan Konających — Achanioł pychy — Zatraciciel —— a wszechświat zapomniał
imienia mego, które jest Niedokonany!...
- Bom kolebką — sarkofagiem. Zwiędłe i zgniłe zarody w tajnikach
moich, jako nieżywy płód w żywej matce: —
- z jaskini prabytu i nie ściekające w łono wszechni, we mnie się
dzieją niby dym senny, niby cień orła morskiego nad nurtem.
- Włodyctwo moje nie zna granic: ponad basztami bluźnierstw korona
moja, a pod lochami więźniów tron mój, w rozpadlinach świata choromy
książęce.
- W grotach podwodnych oceanu płacz moich snowidzeń, w kraterach lawy
— haszysz mych upojeń, w morskich nawałnicach — łoże moich żądz.
- Trąd i zaraza z moich tchnień; obłęd bezmiaru z moich oczekiwań;
życie niewytrzebione z moich przekleństw!
- Na uroczysku przeznaczań torturowym kołem łamiący się wszechbyt —
jedna z mar, które mrą, poczynając się w sercu Niedokonanego.
δ
- W próżni bolesnej, fiordami wyrzeźbiona, wije się droga brzegów
nieskończoności.
- Na wybrzeżu zamglonego morza martwica głazu objęła mnie, mroźny
wicher tuli się do mnie w szumach ciemnej opowieści.
- Wszelkie ziele duszy mojej obumarło, księżyc ustał w biegu, morze
wód moich zastygło w braku lunacji.
- Niebiosa przygniotły mię, wulkany zapalały się we mnie i gasły;
przeszedł się po mnie Cień niewiadomego i oblicze moje owinęło się maską
kamienia.
- Smutną jest istność moja aż po niewiadomy, ostatni bezkres mroku,
którego nie rozświetlą nigdy lecące komety — w tym zaśmiertnym wymiarze
— gdzie skończyło się wszelkie pragnienie, a rozpoczyna się wieczność
męki.
- Eter mię nie zrodził, gwiazdy mię nie poczęły — nosiły mię skrzydła
cherubinów i uroniły, jako głaz nazbyt ogromny.
- Ciszą jestem pełną niewiadomych jęków, milczeniem nad wulkanami,
które płoną w ciemnościach.
- We mnie trwa wieczność, która przeminęła, a ta, która nastąpi — wisi
nad duszą moją jak potworna skała.
ε
|
„Zaczynam się, gdy
zechcę.” |
- Podziemne wiry płaczu przeszyły na wskroś opokę jestestwa mego.
Morze wspieniło się dzikim łoskotem w jaskiniach mego smutku, ból mój
zmartwychwstał zgłuchego jeziora śmierci pod kopułą skał przeznaczenia.
- Wśród nocy czasów — jestem wpółskamieniały wąż na tronie mym, w
niezmierzonej sali, gdzie żarzą się kolumny.
Wyrzeźbiam serce moje, piorunami piszę na zakrwawionej bryle agatu słowa
niezwyciężonej prawdy.
- Tworzę posągi świateł i jednym uderzeniem strącam je w posępny,
chaotyczny wir, nie mającego nadejść nigdy Zjawu.
- Króluję i rządzę widmami; pożeram gwiazdy; strzegę wejść do
tajemniczej Doliny, w której ogień i lód pożerają pielgrzymujące ulice.
- Nagi błądzę wśród pustyń lodowych z płonącą pochodnią serca mego,
które wypiło nieśmiertelność.
- Widma potwornych drzew zanurzają swe butwiejące ramiona w zatęchłą
głębinę: widma płyną w łodzi na rzece Styksu — i umarli podnoszą na mnie
swe spojrzenia — wybranym podaję dłoń moją i wprowadzam na stopnie moje,
inni z jękiem unicestwienia lecą ku mglistym, wirującym kataraktom.
- I coraz straszliwiej w mogilnym blasku księżyca piętrzą się czarne
bazalty, okryte hełmami srebrnych lodowców — wody głębin niezmierzone,
zaczarowane Boleścią, jakiej nie ma imienia.
- Pod łańcuch tych wierzchołków o kształtach i masach niedostępnych
dla wyobraźni, znającej tylko góry jako pofałdowania ziemi — a nie
mogącej się wznieść do gór, będących buntem przeciwko wszelkiemu prawu i
ciążeniu, zstępują te widma, aż do wyniosłego i jedynie prawdziwego
Absurdu — Niebytu.
η
|
„Moje usta pośród
wszystkich rzeczy, obalam na twarz bogi gwiazd złowróżbnych.” |
- W katedrze Boga umarłego wre walka widm: cisną się w mroku i
tratują, chcąc dotknąć zza krat moich skrzydeł.
- Ja, papież widm, celebruję przy płomiennym ołtarzu, który jest
świadectwem zerwania z Zakonem i unicestwieniem Boga —
Stojąc jako posąg nieruchomy wiecznej przemiany — z kielicha rubinowego
piję jestestwo moje: Duszę.
- Uwielbiane imię jej płynie litanią nieskończoną przez tysięczne
labirynty pałacu umarłego słońca: na ołtarzu snów czytam księgę
unicestwienia i jedna za drugą pękają hieratyczne pieczęcie.
- Mitra moja, zbrojna wszystkimi jutrzniami, rozświeca otchłań i gasi
niebo, wznosząc się nad niedostępną nikomu krainą Niebytu.
- Z rozkoszą słucham krzyku i milczenia tortur, stojąc na ambonie
umarłej przed wiecznością gwiazdy —
harfa moja drga upojeniem i pieśń jak morze rzuca się piersiami ku mnie,
niosąc mi klejnoty głębin: miriady fal Oceanu tańczą przede mną, a ten
Ocean jest z jęków.
- Patrzę: jak bohater wdrapuje się na ścianę grodu mego i dotknąwszy
okrwawioną dłonią mych baszt, napotyka dymiącą strzałę na łuku moim,
która pogrąży się w oczach smutniejszych niźli jeziora podziemne.
- Patrzę: gdy królewicz na zgniłym barłogu oczyma jasnowidzącymi, jak
u ducha, ogląda niezmierzone zbrodnie rodziny swej i mogiłę matki, którą
musi przekląć.
- Patrzę: jak czarodziej zamknięty w rozpalonej wieży, z naprężonymi
stawami od kół i łańcuchów, konającym spojrzeniem nuci triumf Magii —
gdyż oto w ciemnej kaplicy zamkowej prowadzą królewicza pacholę, aby
przyjął hostię z rąk wtajemniczonego w nekromancję mnicha. Ojciec jego,
król — zatopiony w świętokradczej modlitwie, dworacy cisną się z bladymi
twarzami — i oto czarny opłatek dotyka warg w niebo idącego dziecka,
krwawy nóż jednym cięciem ścina tę główkę anielską.
Powieszona za włosy na łonie piekielnego Belfegora, poczyna mówić głosem
nieziemnym, cichym, strasznym — i król porywa się, słysząc huk
zapadających się piekieł, w które już za życia wszedł.
ζ
|
„Znam imiona, znam
formy, których nikt nie zna.” |
- Roztrąca się na głazach, szaleje czarny i zimny wodospad grzechu,
krwawymi huraganami rozświetla niezgłębione wąwozy.
- Pielgrzymujący wiecznie idą przez urwiska i nadpróchniałe mosty,
kołacą cicho do sali mej — a gdy się ujrzą na progu — są już obłąkani.
- W grobie zakopanych żywcem słyszę dziwny szelest: to języki
pokąsane, szczerniałe i napuchłe szepcą mi tajemnicę ostatniej
spowiedzi.
- Widzę u stóp mych zbłocone jestestwo tego, co niósł zbawienie światu
i upadł w pół drogi: magnetyczne oczy wświecają się w hieroglif mego
serca, aby je odczytać i oskarżyć.
- Błądzę w katakumbie marzeń, które są ogrodem moim — obok upiora
myśli, z którym jestem związany na wieki.
- Twarz moja wiosenna uczyniła się jak umarły księżyc poryty bruzdami,
oczy moje wypaliły księżyc poryty bruzdami, oczy moje wypaliły się w
czarne słońca potępionej mądrości.
- W ciszy północnych wróżb, w zielonkawym połysku umarłego słońca
idzie Miłość do mnie, gdy wiszę nagi wśród szyderczych zwierciadeł, jak
ptak lecący, gdy wbije się na ostry kolec trującego Anczaru: nagłym
wzbiera się płomieniem Zorza borealna, wzburzone oceany niewiadomych
nadziei szumią, zalewając złowrogie, majestatyczne gleczery. Jestże to
Miłość.
- W międzyplanetarnym chłodzie myśli mej marzenie to skrapla się w
chmury niewypłakane — i złowroga jasność otacza mię jak fosforencja lodu
antarktycznego wśród nocy.
θ
|
„Nie zostaje świat w
swym trwaniu inaczej niż przez tajemnicę — która nie jest powierzona
nawet najwyższym Aniołom.” |
- Żeglarz, sparty zatorem kry, próbuje wrozumieć z odgięcia igły
magnetycznej nie znany mu południowy prąd: w proporcji robaka ziemnego
do lecących nieskończonością komet — wysiłek człowieka i mój: na
magicznym zodiaku Trismegisty kreślę hiperbolę wybawienia.
- Zachybotał promień księżycowy i skręcił wstecz. Porażony głębią
odkrycia, zwiastującego nową Jutrznię Chaosu, odłupałem maczugę z
zamarzłych soplami gwiazd, idąc na spotkanie Rodzajowi.
- A kiedy na wichrach moich wichry międzyastralne i mróż — dolne
regiony skrzydeł drą się przez gorejące lasy tochy i agaw, przez
rozłogi, dymiące krwią, usiane białokwieciem czaszek — przez ruiny miast
świętych i monasterów.
- Aż w posępnym grobowcu Luny stanąłem, patrząc na zadumane gwiazdy,
krążące w podworcach swego więzienia, a gdy najmniejsza z nich
wymierzyła długość swego łańcucha, zwiodłem wzrok na uroczysko onej Gei.
- Olbrzymowie tu mieszkali w sklepionych jaskiniach — mieli królestwa
i budowali gwiaździste wieże, zatopieni w swej minionej chwale
demiurgów.
- Księżyc drugi, który krążył nad Ziemią za swym towarzyszem — jął
spadać pod wzrokiem moim, wirując z wzrastającą szybkością, lawy
rozrywały w nim skorupę i wybuchały, czyniąc go niby obliczem kata
spotworniałym od grozy.
I olbrzymy Giborim w obłędzie strachu kryli się w przepaście ———
- Litując się nad nimi, wyciągnąłem rękę — wzdęły się fale oceanu jak
wieże do Czarodzieja, z hukiem walących się Himalajów runęły na miasta
nadbrzeżne, wspieniły się kłębami na szczytach świątyń, uderzyły o
kamienny taras gór, zdębiając się, napływając, rycząc złączyły się z
nawałnicami rozszalałego powietrza, biczowane świstem cyklonów zapędziły
się na środek najwyższego płaskowyża ziemnego Pamiru — i miały już
uderzyć szturmem na tych królów z resztą narodów uczepionych o skały
Hindukuszu i Kuen-Lunia —
— widziałem mastodonty i atlantozaury, bijące się tytanami o miejsce na
wierzchołku gór —
- Wtem księżyc runął, oberwawszy się z niebiosów jak ciężka, potworna
lampa i zapalając przed sobą powietrze, sam krwawy, potworny, dyszący
płomieniami, starł Ziemię w pył nowego Chaosu.
Zniszczenie takowe objawiło mi swą przeraźliwą, wewnętrzną marność — i
cóż mi, czy Ziemia, zatraciwszy dawne olbrzymy, zaroi się żukami —
ludźmi, jak leżący kał na Drodze Mlecznej gwiazd —— czy zostanie pusta —
nie jednoż to?
ι
|
„Któż jest co zwycięża
świat — jedno który wierzy, iż jest Synem Bożym.” |
- I gdy w dole pode mną łamały się sklepienia ziemnego firmamentu od
huraganów i deszczu błyskawic —
- Wtem nieznany mi magnetyczny wzrok zapadł w tajne głębie moje i
błądził w nich — jak błyskawica poszedłem za nim, chcąc porwać.
- Płynął cicho, ale z obliczyć się nie dającą szybkością, daremno
okrążałem najdalsze mgławice gwiazd.
- Aż wstąpiłem na wierzchołek Góry świata. Widma napełniają tę
najokropniejszą z pustyń, płacząc bez dźwięku wśród strzaskanych
mauzoleów i kolumn — wystygłe zielsko law oplątało cudne bareliefy
czyśćca i doliny łez, rozpalone meteory zionęły tu ogniem, czarny mróz
druzgotał emaliowane sarkofagi. W ponurym tłumie tlił się duch gwiazdy,
która umarła za świat.
- Czyjże tu pogrzeb — czyj lament — czyje stąpania na posadzkach?
Czerń zakwefionych mar płynie, skwarząc mi łono gromnicami — tysiące
ust, niby ran gorejących, wypowiada mi antyfonę męczarni:
Każda gwiazda wydała milion geniuszów, a trzy miliony gwiazd przechodzi
koło mnie, zapisując imiona swe w Księdze Unicestwienia.
- I poczęły się trząść sklepienia od wichru błyskawic — czerń
oszalałych duchów żąda, abym rozdarł na ołtarzu nicości Syna Bożego i
wzdrygnął duszą Milczącej Otchłani. I czytałem w głębiach nieba, pytając
o przeznaczenie — i upadło siedem meteorów i błękitnym wężem wyrzeźbiło
na mrokach imię Emanuel.
- Zanim się poczęły przestrzenie i byty, idąc na wygnanie —
przepłakałem noc huraganową — ostatni raz żegnały się oczy i usta
Emanuela z moimi.
- Zwarły się groźne i nieprzystępne przepaście, wśród których szedłem
czując, że za widnokręgiem są prawdy wiekuiste i boskie, których nie
poznałem.
Z grobowca Luny spoglądałem na toczący się przede mną w przestworach
opleśniały czerepek Gei.
Demon milczenia, splótłszy ręce, patrzy w moje obumarłe i szaleństwem
księżyca zachodzące oczy — nakłada pieczęci na groby tajemnic, których
na wieki nie otwarłem, nie znając imienia Niepojętego.
κ
- I jakby Fatum, zawieszone nad światem, spojrzałem znów — ludowiska
mszyce oblepiły ciało Matki swej, pełzające w niedoli i gorzkich
wyrzutach, z piasku budując swe świątynie dla Doli i Niedoli.
- Rozmnażając się, jak krzemionki w wodzie mórz polarnych pod
promieniami słońca, dały mi możność wsłuchiwania się w szum miast
milionowych, gdzie rządził Janusowy fetysz Moloch — Mamon — któremu w
rozpalone ręce matki tańcząc rzucały swe płody, a z ust ziejących bożka
wychodził phallus.
- Widziałem plemiona w tyfusie głodowym, wojną wypędzone na bezwiestną
północ; widziałem kainitów Indii, którzy tworzyli prawa miażdżące
słabych — zmieniając ich w wyklęte kasty kurawerów, dombardów, pariasów
— skazanych na towarzystwo trupów i hien: miliony tucznych pasożytów
opiewały miłosierdzie Boga.,
- Widziałem królów orangutanów, co żelazne berła wbijali w rozmodlone
oczy niewolników — zwycięzców, co włócznią wyłupiali oczy klęczącym,
trzymając ich za drutem przebodzone wargi — przede mną płonęły skarby
Sardanapala i on z nimi wśród nierządnic swych.
- Widziałem, jak pozytywna elektryczność Słońca i negatywny magnetyzm
Księżyca tworzyły z Zemi medium podatne do impregnacji — i począłem w
niej myśleć, w niej chcieć — i była przez mnie opętaną.
- I uczyłem tęskniących za wyzwoleniem, że każde ciało niebieskie ma
swą barwę magnetyczną: błękit Saturna, purpura Jowisza, czerwień Marsa,
złoto Słońca, żółtość Wenery, fiolet Merkurego, czarność Uranusa,
zieloność Neptuna. Z kątów ich działań magnetycznych układałem aspekty
dla ludzkości Ziemi: każdy z ludzi fizycznie był mikrokosmosem swojej
planety, na której żył, duszą zaś był symbolem gwiaździstej otchłani
nieba, meteorów, mgławic, a przede wszystkim nieskończoności — i w
mikrokosmosie tym odbijała się Anamneza wszechbytu — rąk jego w mroku
szukały ręce duchów niepojęcie wyższych jak Sefiroty lub niskich jak
Lemury, czyli astralne widma małp.
- Ekstatycy mówili ze sobą z jednego końca świata na drugi,
przebywając przepaście nad Bogiem i docierając do wrót Raju, których
strzeże anioł z głową Byka, a ze skrzydlatymi błyskawicami. Widzieli
trąby i huragany światła astralnego chorzy konwulsjonerzy, których można
było bić żelaznymi drągami, nie szkodząc im — kości ich się wyginały,
ciała utrzymywały w powietrzu. Czarodzieje ważyli się na wszystko, aby
wszystko osiągnąć.
Do mis ofiarnych pędziły larwy zwabione krwią — czarodzieje, wyklinający
rozum i nadzieję nieśmiertelności duszy — przeobrażali w rzeczywistość
swe halucynacje nad przegniłymi sadzawkami światła w mózgach.
Kto raz postawił nogę na progu innego świata — umrzeć musiał sposobem
strasznym i dziwnym.
Rzeka jęków Kocytu morze zapomnienia Lety, wodospad zimny grzechu
Acheronu, wir ognia Flegetonu, który się skręcał wężami i dusił w swych
potwornych mrokach — oto piekło, w które wchodzili za życia moi
czciciele.
- Ostatni z sekretów Eleuzyjskich objawiał kapłan, zbliżając się
prędko do adepta i szepcząc: „Ozyrys jest bogiem czarnym”. Wówczas
Ziemia stawała się dla adepta księgą Magii, gdzie wielkie litery były
świątyniami, a zadania układały się z miast.
Dusze kapłanów mych, zatapiając się w świetle astralnym, widziały
refleksy myśli najbardziej tajonych i przeczuć najbardziej niepojętych
mocą tego jestestwa boskiego, które na pustyni duszy przebywa, jak posąg
Memnona, w siedzącej, nieruchawej postawie, zapatrzone za horyzont,
gdzie słońce jeszcze nie wschodzi i tylko krwawa purpura zalewa jego
skronie. To Namesza Kabały — Adam Kadmon — Człowiek Drogi Mlecznej u
Astrologów.
Siedem strun liry Orfeusza, jak sfery chaldejskich planet, chciały
zastąpić ludzi bogami — i mdłe wyobrażenia doświadczeń — wiecznymi
płomieniami zaświatów. Okręt Argonautów z dębów wieszczych Dodony —
czyli duch wizjonera — płynął w te kraje, gdzie góry wdzierają się na
góry, światła wznoszą się na myślach wiecznych.
Orfeusz — młodzian wieszczy i piękny! poskramiał...
(brak strony rękopisu) [uwaga wydawców pierwodruku]
μ
- Wśród kamiennej pustyni w fioletowych zmierzchach zachodu siedział
Człowiek.
- Post i umartwienia wycieńczyły postać jego — biała szata, jaką
nosili ci, których chrzcił w wodach Jordanu prorok Jan — i ujrzałem w
oczach Jego na tle gorączki głodu wielkie wizje Mesjasza. Równy ból w
rozpadlinach ziemi nie wyrastał — nigdy też odblask równego piękna. On
że to? Lecz duch mojego brata Cherubina w zewłoku człowieczym ćmił rubin
w kałuży.
- Tedy nagle dałem mu widzenie i ukazałem wielki bór indyjski, gdzie
męczyli się Samozbawiający: i wiodąc Go wśród tych nieruchomych posągów
męczarni mówiłem:
Tysiące ascetów, takich co życie spędzają w wielkim borze Himalajów —
zimą mrozi ich mróz, latem są jakby w rozpalonym piecu — przeżywają tu
okropny strach nocą, gdy w umarłym lesie coś pełza i syczy, dzwoni
tysiącami dzwonów i wyje jakby otchłań morza —— Serca ich wszystkich
przepełnia ogromna litość — I w sercu Twoim, Synu Człowieczy, jest
litość. Karmią się oni ziarnkiem ryżu co jeden, co drugi, a nawet co
siódmy dzień — i od tego ciało ich staje się wyschłe i dotykając się
swego brzucha, mogą przeliczyć kości kolumny pacierzowej. I Ty, Synu
Człowieczy, umartwiasz się, nie jedząc miodu leśnego ani daktylów oazy,
nie pijąc wody z cystern chłodnych, zacienionych — i męczysz się, aby
zagasić Pragnienie, jako Jehowa żądał od ludu swego w pustyni wśród
czterdziestu lat błądzenia.
- I Ty, jak lud Twój, zechciej, aby te pustynie zarosły zbożem
szumiącym, aby nie było tyfusu głodowego i matek, które sprzedają dzieci
z głodu. Wstań więc, bądź Mężem pokonywującym Anioły — Azraelem —
asceza najpotworniejsza nie przeprowadzi Ciebie ani ludzkości przez
chwiejny most, z którego ogląda się wielką otchłań szumiących wód Życia.
Rozjaśnij umysł Swój, czerpiąc z pełni jestestwa — krew swą ożywiaj
pokarmem i napojem Ziemi całej.
Jeżeli Mojżesz uderzał laską w skałę, aby wydobyć wody dla jednej marnej
bandy koczowników, Ty wydobądź moce żywe dla wszystkich ludów Ziemi,
wśród których znajdzie się wielu, jakby uczynionych jeszcze dziś ręką
Demiurga. Niech szumi niwami kłośnymi, wspaniałymi — niech spełni się na
Ziemi, to wielkie błogosławieństwo, za którym tęsknili, do którego dążą
prawodawcy Manu i Zaratustra, Lao-Tse i Likurg, a nawet Mojżesz i Józe —
wszyscy dobrzy królowie i wszyscy mędrcy.
Wspomnij o latach żyznych w Egipcie, które nakarmiły ziemię — widzisz
pęki tej pszenicy, ze siedmiu kłosów złożony każdy bujny kłos? I
staniesz się wielkim nowym Jussufem świata, ochroną jego żywota.
Jak mówi Ezechiel XVI: wykąpałem Cię wodami mymi i omyłem Ciebie ze krwi
— i ozdobiłem klejnotami, włożyłem naramiennice na Twe ramiona i
łańcuchy na Twą szyję — i dałem przewiązkę na Twe czoło i włosy, kolczyk
w uchu Twym, a wspaniałą koronę na głowę Twą.
Ty z dóbr moich porobiłeś ołtarze.
Lecz czymże marne obietnice Ezechiela — i moja potęga, która jak namiot
złotem tkany rozpostrze się nad Tobą, więdnącym tu krzakiem ludzkiej
niedoli?
- Umiłościwię Ciebie gwoli wspomnieniu Cherubina — brata mego, tron
Twój postawię na przełęczy najwyższych dopełnień człowieczego rodzaju.
- Zaszumiały Mu wielkie cedry Antylibanu, z pól i łąk szły wonie jakby
z Arabii Szczęśliwej, zachodzące słońce odziało Go szkarłatem, a jam był
jak posąg Memnona, śpiewający hymn Horusowi:
- Wtajemniczę Cię w mądrość i ciszę wierzchołków, rozkaz Twój stanie
się okrzykiem tysiąców gotowych umrzeć — ludy Twe, jak pszczoły w ulach
karne i zasobne, ulegną Twojemu prawu, które wypełni ich żywot od
poczęcia aż do grobu — i umrą trzymając talizman imienia Twego, o
najlepszy z litośnych mędrców!
- W wiszących ogrodach — wśród jezior, na zboczach gór — Twój pałac
czarnych Amazonek w skórach zebr i panter — wojownicy hiperbojerscy, jak
posągi wyciosane z lodu, ustrzegą Twych gineców i skarbinc.
Synu Człowieczy, staniesz się Królem Ziemi nie w poetyckiej przenośni,
ale weźmiesz serce jej do Swych rąk słonecznych — jak teraz Ciebie
słońce całego objęło.
I rozradujesz Magów winem mądrości najdoskonalszym. Pochodnie z wonnego
modrzewia i ambry płonąć będą w bezcennych czaszach, z których każda
była niegdyś powodem długotrwających wojen między królami. Na
sarkofagach z nefrytu napisy Twoich zwycięstw od katarakt Nilu po lasy
kamforowe wysp, gdzie żyją stada sylenów nad zatoką turkusowych pawi.
Mesjaszu Ziemi — oto chaldejscy Magowie, których zwą Książętami Nieba,
otoczą Cię w tych baśniowych budowlach Persepolisu, na których
wyrzeźbione są objawienia Mędrca Złotej Gwiazdy.
Będziesz żył długo jak patriarchowie — umrzesz jako rozkwitły krzew w
ogniu marzeń, gdyż zmuszę Ziemię, że Ci da swoją całą pierś —
rozksiężycowię Ci kobiety, niby niebianki indyjskiego nieba nimfy
Apszaras — i powiodę Ciebie jako boga Wisznu w ciepłym łonie fali
oceanu, napełnionym wizjami Nirwany. Któż będą przed Tobą ci wszyscy,
których Słowa jeszcze nie zamilkły w otchłani?
Salomon — Nimrod — Iszkander Wielki pograniczami zaprzęgów Twoich,
Semiramida, Judyth i Medea służebnicami wezgłowia Twego. Tysiące i jedna
noc miłosna królowej Saby, o której Ci prawili aramejscy pasterze,
spełniać się będzie w panowaniu Twym — szczęśliwszym niźli Dżemszyda,
który, patrz! na gwiezdnej kwadrydze pruje czarnoszafirowy, ukojony już
od burz — Ocean mej woli.
ν
- Zaszło już słońce, w popiół rozsypały się różane ogrody obłoków — On
— jak jeden z pustynnych głazów — igraszką natury w człowieka zmieniony,
kroplami rosy wieczornej na rzęsach błyszczący — siedział nieruchomo z
rozwartymi i nie wiem co już widzącymi oczyma.
Zmierziły mię nagle — gdy bladymi usty wyszeptał: Człowiek żyje nie
tylko chlebem, ale wszelkim słowem pochodzącym z ust Bożych — (M.4.)
Uchylił wąską bramę — i nie szedł szeroką bramą i drogą szeroką, które
wiodły, jak myślał, do zatracenia. I tych jest wielu, którzy tam
wędrowali — ale On był sam.
I brama Jego była wąska i droga była wąska, która wiodła, jak On myślał,
do życia: i niewielu jest tych, którzy ją znajdą.
Wskazując na mnie tym widmom, mówił — Trzeba się strzec fałszywych
proroków, którzy odziani złotym runem przychodzą, ale wewnątrz są
wilkami rwącymi — Jeśli kto Słowa Bożego nie wypełni — kiedy wzbiorą wód
nawałnice, zawyją huragany i uderzą w Świątynię duszy — Ona runie, gdyż
na piasku była zbudowana.
- Skręciłem piasek pustyni w trąbę powietrzną, zawyła w ręku moim,
tysiącem wściekłości — wytrząsałem Zasłoną Śmierci, w lico miotałem Mu
wichrem huraganowym porywany żwir — czarnych otoków dawnego morza. Za
mną szły Moce i Księstwa.
- Tyżeś to — Mesjasz, którego oczekuje Twój naród wynędzniały od
męczarni niewoli babilońskiej, od prześladowań Sassanidów, od wojny
Rzymian?
Zali „odzienie Twoje jest czerwone od krwi nieprzyjaciół?”, zali żeś lud
Twój powiódł, iż mleko narodów wysysa i piersiami królów nakarmia się?
Powstałże Juda jako lew, szarpiący nieprzyjaciół wśród borów nocą? Któż
jest kłamliwy? Ty — albo Mojżesz i prorocy!
- Nie upragnąłeś królowania — gdyż źrenice Twoje nie znoszą purpury i
agraf, ramię zbyt wiotkie na spiżowy łuk, serca Ci nie kołysze orzeł
żeleźcem ściągnięty z błękitu! Spojrzyj na ten przedsionek mego pałacu —
król idzie przed ołtarz, na którym drga Radosny Płomień —
- a Ty — Przyjomku cieśli, zrodzony nieprawie — wzgardzony przez
licznych synów matki Twej — świętobliwy pomiocie Dawida, który
drewnianymi piłami kazał przecinać na pół wszystkich jeńców podbitego
narodu —
- Rabbuni upośledzonych duchem i nierządnic — demagogu niezadowolonych
nigdy rabów i czerni niewolniczej — wędrowny taumaturgu, jakimi przelewa
się Egipt — zna ziemia lepszych niż Ty, tysiące w osobie dżamich, yogów
i manteurów —
- Bramanom Deli i Benaresu niegodny zapalić żagiew posłuszeństwa — !
- Nędzarzu, łuskający ziarna po drogach bezludnych — masz się za Syna
Bożego?! Na ścieżkach się wala kał Twój, w nocnych snach nieczystych
tracisz nasienie swe — Zali tak chadzają synowie bogów? Ty, czandala
świata, chcesz panować nad światem — Żydzie?
Znam Twoją rasową ambicję tajemną i źrącą Cię aż do szaleństwa — tu na
pustyni chcesz utwierdzić się w mniemaniu, iż daną Ci jest władza nad
Izraelem i nad wszystkimi obcymi ludami, zostającymi pod władzą Szatana,
jak to szlachetnie wierzą Twoi obrzezkowie. — Ty, wstrzymany mocą i
dobrodziejstwem słońca od rozkładu, zwierzęcy organizmie — myślisz, że
zdołasz umarłych wznieść — a przy końcu świata Ty ich obudzisz? — Ty, z
którego nie będzie już jednej kości, której by nie wessały tamaryszki,
lub nie rozwiały wichry! marzysz — iż byłeś już przed Urodzeniem jak
Logos: natchnione Słowo Przedwiecznego —
Pozwolisz, aby Twoi z trudem zdobyci, zresztą nie wiedzący nic o świecie
i jego prawach, prostaczkowie — wygłosili: że jesteś Syn Jedyny Boga,
żeś był w raju i tworzyłeś rzeczy widzialne i niewidzialne, Trony i
Mocarstwa, jako pierworodny z umarłych!
Każąc te mity ukrywać do czasu, będziesz rozporządzał się jak Mesjasz,
wjeżdżając z triumfem do Jerozolimy — a jakaż zbrodnia równa się tej, by
zabić w narodzie najpiękniejszą z jego wiar, wyrosłą w momencie jakiegoś
dumnego szału, wiarę w triumf Ziemnego Mesjasza! Za zbrodnie tych
zawiedzionych nadziei naród zabije Cię — ale Ty nawet z krzyża będziesz
sypał węgle rozżarzone na głowy Twego ludu — Szaleńcze, w nocy nie
rozjaśnionej Twego umysłu podpaliłeś Dom Twej Matki Ziemi obłędną żądzą
męczeństwa. Małoż Twój naród zaznał jej z rąk, choćby tylko Żelaznego
Assura?
ξ
- Mrok nocy zarysował się w jakiejś straszliwe piekło fortecy
asyryjskiej, otoczonej błotnym Eufratem, gdzie nic nie było widać prócz
poruszających się mas.
- Wtem kula srebrna w klepsydrze uderzyła rozjękiem, wieszcząc północ
— rozległ się śpiew boskiej Isztar, która wchodziła między potworne mury
wśród fos gnijących ludzkim mięsem — ona czekała na miłośnika w świątyni
nieba — i teraz za widmem jego schodzi do piekieł.
- Ręce katowskie demonów obrzydłe, zimne, jęły zdejmować z niej
tkaniny, klejnoty i pas z przecudnych opali — lecz bogini naga idzie
opromieniona miłością —
I wyszły naprzeciw niej kobiety, które się sprzedają za święty pieniądz
w Kumirni na jedną noc w ciągu życia — i fala błotna tych świętych
pieniążków płynęła zalewając je — za nimi zaś biegły wyuzdane
żołnierskie bandy widm Nergala, boga piekieł. Chcąc ratować się,
wskakiwały kobiety na okręty — lecz żołdactwo wypuściło lwy z żelaznych
podziemi — napadają, szarpią te monstra skowyczące — a król podziemny i
żołnierze ciemności miażdżą strzałami kręgosłupy niewolnikom — i król
sam dzidą wykłuwa oczy klęczącym.
- Isztar — Tobie znana, przez Ciebie umiłowana — dusza, którą
spotykasz we wszystkich mitach jako Izis, Anahitę i Persefonę — chroni
się z tłumem kobiet do zakrytego murami grodu, gdzie w głębinach nieba
świecą złotem i barwami chaldejskie Magów wieże Ziguarty.
- Lecz ten gród święty zdobywają szturmem katowie w żelaznych
misiurkach, rzucają pociski rozpalone z machin, taranami biją mury i
kruszą w nim szczerby — wozy w trzy i cztery konie miażdżą leżących,
którym śmierć w bitwie była losem najlżejszym — wśród rzezi chłodzi się
wachlarzem król — widząc orgie rozbestwionych żołnierzy na ciałach
konających i mordowanych kapłanek.
- Nie obronisz jej? na wieży Ziguart samotnej wśród ruin pojawiasz się
Ty, blady i nadmiernie smutny młodzian, w szatach żałobnych z łańcuchem
na szyi niewolnika — i patrząc w gwiazdy, prosisz je o litość dla Twej
Isztar hańbionej —
wyczytawszy jej los w głębinach nieba, rzuciłeś tablicę astralną w
otchłań i roztrzaskała się przyciągnięta straszliwym oddechem Ziemi.
- Nie obroniłeś jej — ten ołtarz ciała, który należał się Tobie —
wzięli inni i ohydzą —— widzisz: stoi Isztar nad urwiskiem Oceanu
biedna, znędzniała w lepiance krytej ziemią, rozwieszając sieci, karmi
nędzne swe potomstwo, pochodzące z hańby — i znak, któremu się modli —
jest znakiem diabła!
A przy niej szumią trzciny zeschłe i rozciąga się w dal nieskończoną
piaszczysta pustynia.
- Tak jak w ziemi głęboko pogrzebane są byki skrzydlate, rzezane z
czarnego diorytu i epitaphia napisów klinowych, i posągi potężnych
królów, tak głęboko uniżyłbym wrogów Twojego narodu — a na tronie wysoko
wzniesionym zasiadłbyś Ty z Isztar Duszą — miłośnicą Swoją, i tę skałę
Tarpejską, która grozi runięciem na Twój nieszczęsny naród uczynisz górą
chwały, lecz musisz śmiało iść do posągu Izydy — rozwiązać okrywającą
zasłonę i w sobie do głębi poznać wielkie przeznaczenie Duszy samotnej,
królującej w sobie — bez ułudy Boga!
ο
- Nie pragniesz tiary królów? Zali jesteś tak widzącym, że pojąłeś, iż
największa potęga wśród Samotności mści się nasrożej? Czy jesteś też
jednym z nieba strąconych, który już poznał otchłanie, lecąc w nie jako
meteor? Czy może — ja, idąc w otchłań, na piersi Twej, Cherubinie,
przepłakałem noc huraganową? — Idź ze mną, Twym miłośnikiem, na wyspy
Archipelagu —
- Argonauci — wypłyniem, mijając miedziane słupy Człowieka Mocnego —
na przestwór morza — oto dziko szumiący Atlantyk.
Nie, oto widzę Cię jako biednego Żyda — wznieś się do wyższej
helleńskiej kultury. — Człowieku — poznaj siebie, śniąc na łonie matki
przyrody.
- Mgliste Hyady nigdy nie mgławią horyzontu, po niebie najgłębszych
szafirów płyną łabędzie w pieszczocie miłowane przez promiennego,
mądrego Boga.
- Lasy Wonne żywicznych sosen, długie, zielone, iglaste ich włosy
pachną fiołkami — ze wzgórz szemrzą po tarasach skamieniałej lawy
błękitne wodospady. Motyle tak przeróżne, jak haft słońca na fiordzie w
poranku, zanurzają się w kwiecia, które tu rozsiała Persefona — nad
wodami, lecącymi w otchłań Styksową z olbrzymich skał — wśród kolumn
dawnej Bramy Lwów, owitej powabnie liśćmi akantu, gra na multankach
Hermes — bóg do połowy ciała, a dalej kozieł — i słuchają go płochliwe z
oczami kozic górskich — nimfy — trwożnie patrzące w okropną przepaść —
- Nie lękaj się boga w zwierzu — idź z nim — on powiedzie Cię tam w
góry, które piętrzą się, niby pałace bogów z onyksu — tam żyć będziesz —
Bóg natchnienia wśród wieszczek pięknych w salach z cedru, elektronu i
złota — wchodząc z nimi rankiem na świętą modlitwę słońca do grot
zaciemnionych laurami, gdzie kastalski zdrój szemrze wśród stalagmitów,
przelewając się z melodyjnym dźwiękiem po czaszach błękitnego lodowca.
- I będziesz harfą wiódł te korowody nimf, nucących na łąkach
kwietnych swe pieśni szczere i rzewne, i kiedy Ty zatopisz się w
ekstazie słońca — jako Apollo Muzagetes — one pomagać będą zapłodnieniu
kwiatów, kierować prądem rzek w bystrych pieninach, gdzie trą się
malownicze pstrągi. Potem Ty wstąpisz na posępne góry, gdzie męczy się
dotąd Prometeusz i wyzwolisz go błogosławieństwem twórczego uśmiechu,
nimfy zaś, jak chmury rozzłocone wieczornym zmierzchem, owiną się dokoła
Twych nieprzystępnych górskich samotni.
- Widzisz Ocean z wyżyny? Cóż chcesz jeszcze nad jego pieśń — każda
fala, niby Królewna ozdobiona klejnotami głębin, a trytony wichry
wyfruwają im swój wieszczy szał —
widzisz nagle tam na skale nieskalaną, z pian wymarzoną Amfitrynę?
Dokoła niej dawczynie rozkoszy o piersiach rozpłomienionych miłością,
które kąpią się w zatokach pod drzewami mangowców, okwieconymi rubinowym
kwieciem. Patrz, spłoszona Twym przyjściem biegnie w las, gdzie paprocie
smagają ją w biegu po biodrach, a świetliki jarzą się w jej włosach
kruczych, wijących się, mokrych od wieczornej rosy.
Amfityre czeka Cię — ręce wyciąga za Tobą — to nie jest miłość zwykła,
ziemska!
Noc mrokami swymi opłącz drzew zarośla z gwiazdami — i Ty z nią idź na
te góry wniebowzięte — za wami centaury, wzniesieni ciałem, jak spiżowe
posągi, przepływają szerokie rzeki leśne i wyszedłszy na brzeg, pędzą po
równinach — i daleko w górach słychać ich tętenty.
Matka Kybela nie ukryje przed wami żadnych tajemnic — dziwne, głębokie
są jej opowieści, mądre jak Ziemia, pełne wieszczych instynktów, w
których umierają istoty pogodnie, niby śniegi topiące się w górach.
- Tu narodzisz się wtórnie już jako Bóg inicjacji Jakchos — zdobywca
Indii, wielki pan Grecji — podniesiesz czarę ofiarną, gdzie słońce
nasączy Ci z ziemi, przebitej jego promieniami, wina i soków nasiennych.
Ty święty, boski Androgyn z rogami Ammona, syn gromów, pogromca tygrysów
— owładniesz Ziemią przez religię nieśmiertelnego piękna. I to nic, że
pochwycą Cię piraci tyrreńscy, śpiącego w grocie poniosą na okręt,
sądząc, że bóg natchnienia jest ich niewolnikiem, wtem na pełnym morzu
okręt się ich przeobraża, maszty zakwitają winogradem jakby macica winna
— satyry pląsają po falach z panterami i bachantki pędzą na delfinach
lub jednorożcach —
piraci jedni rzucają się w strachu do morza, inni klękają, stając się
Twymi apostołami
———————————————
Za chwilę ta legenda wyśniona przez skrzydlate dusze wieszczów zniknie
pod nawłoką mrocznego, wyjącego Oceanu — zasterczy podwodna skała —
zębata, wirująca otchłań grozą będzie marynarzy, przedmiotem nienawiści
dla rozwścieczonych fal.
Jeżeli chcesz — ocalę ten raj dla Ciebie — ja z mego szczęścia uczyniłem
hekatombę szaleństwu, lecz wiem, gdzie biją źródła najczystszych
natchnień — gdzie nad Tartarem krążą ptaki feniksowe dla najdumniejszych
strzał.
π
|
„Bo i bracia Jego weń
nie wierzyli.” |
- Szary kapał deszcz — zamrażał ciało do kości — licha odzież
przemokła, zeskorupiała od lodu — zimny wiatr nocy wiał od Libanu.
Tworzyły się przed Nim góry prześwietlone, niebosiężne — ale pod każdą z
nich bezdenna wydrążała się przepaść — i krążył okropny wir. I widziałem
z Jego oczu niby z okien rozwartych krainę przeraźliwego zwątpienia i
smutku.
- I mówiłem dalej, jak do Epipsychidiona, który porwany obłędem, chce
rzucić się w wodospad mroczny podziemnego Styksu ——
Ciebie przepełnia Miłość — wprawdzie inna — Ty chcesz uwielbienia
miłości od wszystkich serc. To wzniosłe, ponętne — ale czy nie równa się
to zdobyciu świata bronią wiekuistego fałszu wobec wiekuistej nędzy
życia: niewolnicy, nędzarze, nieszczęśni — i i trwożni sumieniem,
współczujący, mimozowaci — zakołyszą się na każdy wiaterek, wieszczący
Dobrą Nowinę, okrutne i zimne Bożyszcze Jahwy przeobrazi się im w
gotującego miłą niespodziankę Ojca Pocieszyciela — Zabiwszy swego Syna
przypieczętuje krwią na wiecznopoddaństwo całą ziemię — pieczęć ta
przyciągnie miliony serc, jak dół ofiarny przyciąga larwy — i nikt już
nie będzie sprawdzał, czy tai się co pod tym zaklęciem uroczystym, jeno
że Sprawiedliwy umarł dla prawdy! Jakby nie można było umrzeć najłacniej
i najwznioślej dla przywidzenia.
- Za Tobą Umęczonym — jak za wywabiaczem szczurów, grającym na fleciku
— idą męczennicy w krwawej łunie ekstazy — za Tobą idą stada
jednodniowych motyli owładniętych miłosnym szałem — upadają w mroczną
toń, szukając bezmiaru, nie wiedząc, że ręce rybaków ugniotą z nich kule
na przynętę rybom. Mimo męczarni, a raczej dla męczarni, wypływają z
rzeki brudnej życia wciąż nowe zastępy, chcące wspiąć się na drzewa
mistycznych wniebowzięć —
i ani ogień, ani dzioby żarłocznego, a raczej rozsądnego ptactwa, nie
zdołają zniweczyć tego pędu ku męce — mocniejszego nad oczywistość! Tak
wielką jest bowiem groza Niewiadomego, że ludzkość za wszelką cenę
zdeptania swej logiki, swej mądrości, swego dostojeństwa prawdy —
zapełni mrok lichym, o monstrualnie sfałszowanej perspektywie, freskiem
niebiosów — i tłum wtedy rzeknie — oto czeka nas rozwarte niebo nad górą
ośmiu błogosławieństw.
- A życie stare i mądre spojrzy na Twą zdemokratyzowaną magię ze
wzgardą, wiedząc że Mundus vult decipi — ergo narody wystawią Tobie
krwawy oblig rezygnacji z życia — i pójdą tłumy do Twego grobu pustego i
będą bić w dzwony konającym — na zmartwychwstania — lecz nie raduj się!
Nie spełnione obietnice gorsze staną się od męki potępieńców, którą w
rezerwie chowasz dla nieposłusznych Ci, o miłujący! — rozwścieklona,
zresztą nigdy nie mająca słuszności czerń postawi na swój ołtarz z
takimże fanatyzmem nierządnicę rozumu, jak przedtem stawiała wierzący
Absurd.
- Znam Ciebie — gdyż wiem, czym byłem ja niegdyś! Marzeniem Twym jest
Eucharystia światów — niezmierny bankiet, na którym żyjący wierni ze
wszystkimi swymi przyjaciółmi na ziemi i w niebie, w akcie wiary wśród
życia nieśmiertelnego będą się komunikować w zapomnieniu o niemożliwym i
zbyt logicznym, o czasie miliardowych epok — i przestrzeni nad nimi za
dużej i za zimnej na niebo dobrych pasterzy... Marzenie — czemuż by nie?
wprawdzie mniej warte niż Heraklitowy Grom, który steruje światem — i
Wojna, która jest Ojcem rzeczy wielkich —— Twoje uspokojenie podawane z
tym męczeńskim i wraz tyrańskim fanatyzmem: jak to, że Ojciec wam tylko
zgotował mieszkanie w niebie, a do innych mówicie — Idź precz, szatanie.
- Jednakże wyrwą myśl z żelaznej obręczy Teologii — na stosie i pod
pręgierzem poznają, czym jest wolność Twoich apostołów — ci, którzy
ujrzą narody wymordowane imieniem miłości, wspaniałe prastare
cywilizacje, wytępione przez opętańców krzyża — i w miastach ciasnych,
napełnionych kościołami usłyszą hymn dzwonów, w które uderzy Czarny Mór
—— mniejsza o ich zwątpienie! zasłużyli na nie — i warto, żeby na ten
zaszczyt plunięcia w krzyż dobrze wprzód zasłużyli.
- Lecz cóż powiemy o Twoich wyznawcach, którzy pogodzą Ciebie z
rzeczywistością — o tych, dla których Twe obietnice nieba zmienią się w
korzystne rzemiosło na ziemi — Oni, nosząc jako monopol Twoje imię (Jeszua
masz, jeśli się nie mylę, przyjacielu!), będą nawracać wyznawców Sziwy —
kładąc na bezwstydnie nieśmiertelnym i wspaniałym posągu boga maleńki
Twój symbolik — oni to wytłumaczą gorliwość prozelitów; kiedy pochwycą w
swe chciwe ręce całe duszekupstwo i wielkość bezmierną skarbów — uczynią
to jako Zakon ubogi z reguły, i spowiadać będą w imię Twoje gwoli
wyplątania duszy z pęt pajęczynowych sumienia. Dojdą do takich
wdzięcznych pomysłów, że w niebezpieczeństwie życia można zmiażdżyć po
drodze dziecko — o ile jest Twe imię ochrzczone! — oni tak zmiażdżą
Ciebie, Dziecię! by uratować sobie przestwór użycia w tych zacieśnionych
kratach Twego świętego Rusztu wyciskającego dusze z krwi wyrosłe — na
biały opłatek — i do tego im dalej, tym więcej — sfałszowany, tym więcej
— niedorzeczny.
- Tak więc, narody bohaterskie czczące burzę, ogień, wolną myśl —
gardzące małością przystani na wodach wzburzonych Nieskończoności —
wejdą schylone pod niskie i wcale nielekkie jarzmo Twej pokory. Takim
pożarem zapłoną najmocniejsze warownie myśli filozoficznej, burzone do
cna; takim bólem zamroczą się, nad przepaścią stojąc, tłumy onych
odkupionych — „dziedziców nieba” — takim śmiechem ironii obleje się zbyt
kosztowna anegdota Rajskiego grzechu i w ślad za tym Odkupienia, że Ci
pozwalam, Rabi Jeszua, wysączyć ludzkości funt krwi spod serca — lecz
pomnij — nie za wiele, ani jednego mikronu więcej —
bo wtedy rozpocznie się odwet i wtedy wykroi się funt spod myśli Twej —
a to byłoby tak budujące!...
ρ
|
„To wszystko dam Tobie,
jeśli upadłszy pokłonisz się mi ——.” |
- Wesołości i naturalnego cynizmu, kochany Przyjacielu! Pamiętasz
fenicką świątynię, której kolumnom długo się przyglądałeś w zacnym
miasteczku Sydonie; kolumny przedstawiały zielonowłose palmy, każdą z
nich podgryzało gniazdo myszy, te znów szarpały łasice, na owe rzucał
się szakal, na szakala — hiena, hienę łupił maczugą pasterz, pastucha
grabił żołnierz, żołnierza król, króla kapłan, kapłana bankier, bankiera
kurtyzana, kurtyzanę adonis, adonisa — tu już zmierzch i wysokość nie
pozwalały Ci odróżnić — lecz miałeś w dostatecznym wyobrażeniu
satyryczny humor życia: z góry rodzi się i pozostaje zawsze istota
najmarniejsza. Czy sądzisz, że będzie stanowić z tego prawa wyjątek
Tabor albo Golgota?
- Szkoda Twoich pięknych lat na pokutowanie za grzechy ludzkości,
których popełniać nie przestanie (w czym należy jej przyznać zdrowy i
wytrawny instynkt).
- Dopóki czas jeszcze, skręć z teologicznego deptaka, wyjdź z tych
żydowskich ciemności, gdzie Kether Malhuth królowej Estery jest jedynym
słońcem, a śmierć od waszych przekleństw Hamana i 75 tysięcy
najważniejszym, ludzkość dużo dającym do myślenia zdarzeniem z dziejów
wybranego narodu —
Skręć, mówię, z tego deptaka niechlujnych biedaków na szeroki, cedrami
wysadzony gościniec, wiodący do Aleksandrii —
Patrz, jaki krajobraz: — palmy, świątynia, wody ciche Nilu, niebo jak z
karniolu — olbrzymi, z fioletowym cieniem posąg Memnona — Nil wzbiera: —
miasto na wyspach, księżyc łamie się pręgą spektru tęczowego, w dali
czerwone skały pustyni —
Wejdź w miasto: — obok cmentarz grobów wykutych w skale, nad nim
piramida i Sfinks — cienie ich duchami się zdają ——
Idź obok posągów olbrzymich z jaspisu, którym drzwi wejścia do grobu
sięgają ledwo ponad kostkę stopy — i idź po ulicach ożywionych wschodnim
tłumem od Gangesu aż do Wysp Brytańskich, idź k tej Akademii wszystkich
wiar, gdzie właśnie rozsądzają dzieło chaldejskie kapłana Beroza wraz z
egipskim Manethonem: porównaj i Ty na tej zasadzie mitologię i ujrzysz,
jak niewielkim jest zaszczytem być Synem Bożym — tekiego rozumie się
boga, jak Jahwy — jednego z małych nieprawego pochodzenia uzurpatorów w
wszechświatowym Panteonie.
- Wyniosły — pełen nieugaszalnych pragnień, bogatszy dzięki mojej
dyskretnej przyjaźni od Sardanapala i królów Kaszemiru w środki i
pomysły użycia — w fiołkowym płaszczu Imperatorów będziesz rozjeżdżał
wśród akacjowego parku stolicy wschodniej, niby męska Afrodis — Ty wódz
miłości, intryg i najdowcipniejszych dystonchów.
- Już zmierzch — i coraz głośniej szumią fale morza. Wsparty o posąg
królowej Thamu, myślą gonisz tę szafirową gwiazdę z konstelacji
Łabędzia, której odległość tłumaczył Ci sędziwy arcykapłan w salach
labiryntu.
- Z melancholijnej grupy drzew cyprysowych mignęła postać tej, której
mądrość, urok, i nieziemna intuicja stanowią przedmiot ubóstwiania dla
wszystkich geniuszów krainy wielkiego Rzymu. Idziesz za nią w ślad aż do
podziemnej świątyni Toher, mijając straże umówionym słowem (gdyż
odgadniesz wszystko — wolę Swą rozpostrzerzesz nad całą pychą
człowieczą) — przez mroki kolumnad idziesz aż tam, gdzie jarzy się na
ołtarzu odurzający niby kwiat z wizji haszyszowych — ogień boga Thot,
czyli indyjskiego Jamy. Tam zatrzymała się — podejdź — i mów z nią — a
nigdy ta świątynia nie posłyszy takiej mądrości i takiego krasomówstwa,
jak wasz dialog o miłości — za grobem. Nachylą się głowy wasze,
odczytując razem werset z Księgi Umarłych — ująłeś lekko głowę
lazurowej kobry, która strzegąc wieszczki, wygięła się nad nią w
błyskawicę śmierci — i rzuciłeś w żar ołtarza.
Miłość Tobie! mówisz do niej zaklęciem modlitewnym, do tej przecudownej,
której włosy migocą jak wodospad złoty, oczy olbrzymie groźne duszami
gwiazd, a teraz płoną w jakimś ziemnym i nadziemnym upojeniu szalonego
oddania się — i nie ma nad wami żadnego Zakonu, prócz kołyszących się
drzew — jesteście Adam i Hewa, i jeszcze piękniejsi — jacyś bogowie z
północnej sagi w ogrodzie, gdzie kwitną jabłonie słońca — Miłość Tobie,
odpowiada ona, mówiąc o konieczności swej śmierci najcudowniejszą muzyką
myśli wieszczych —
- Umarła —
taki odblask szału, grozy i tajemniczego szczęścia uwiecznił się na jej
księżycowej twarzy, że sprawcą jej wyglądającego na sen zgonu uznano
Horusa, ołtarze zakwitnęły blaskiem gromnic i błękitnych lotosów.
- W miłości zagrobnej — w odwiedzaniu mumii w skałach Teb stuwrotnych,
napiszesz poemat w barwach owych makat, gdzie głębokie pawie kolory,
złotoczerwone kwiaty żądz, popielate kłęby rozpylonej ziemi, zielone,
dziewicze lasy Kolchidy, stepy Auzonii, szafirowe mroki Euxyńskiego
morza — poczerniały w paru tysiącleciach, wisząc w świątyni: ona Ci
bowiem, zza grobu wypowie i na bryle Twego serca wypisze błyskawicami
Wielkie Misterium.
Z duchem jej przepędzisz najsłodsze, wzniosłe chwile przed śmiercią w
ustroniu, gdzie spokój morza, gór i lasów uskrzydla duszę Twą w
ćwiczeniach Wiedzy najwyższej, która nie dopuszcza dwoistości, błądzenia
i zniszczenia. Będziesz trwały — syn Trwałego, poczęty i wychowany w
mieście Trwałości.
Będziesz istnością o imionach tajemniczych, która sobie i umiłowanej
zgotuje pałace na miliony lat.
Uklękniesz wśród gwiazd, wychodząc z barki życia — i ujrzysz ją, jak
zbliży się do Ciebie — władnąc już sferą bardziej boskiej planety —
Miłość Tobie, mówi, grając muzyką pierścieni Saturna — Miłość Tobie. I
Ty odpowiesz jej — Miłość Tobie!...
σ
- Lecz Twoją duszą nieograniczoną wem, że nie znajdziesz miłości.
Patrz więc: Jam w pustyni wiecznie sam. Nad martwymi wiecznych gór
dolinami — to moje czoło rozgniecione chłodzę na usypisku diamentów. W
podziemiach błądząc — zanurzam swe serce w roztopionym jeziorze lawy — i
tak trwam! i niechaj mię nic nie przebudzi!
- U wejścia groty wicher z jakiegoś tropikalnego świata napełnia
muzyką miriady bazaltowych filarów — w szumie łoskocącego morza, wśród
obrywających się szczytów — ciemna nawałnica piorunuje wszystko wokół —
wychodzę i oczy me rozpaczą zamknione, rozjarzam niby dwa potworne
wulkany — skrzydła me rozpościeram jak albatros przed lotem, z wolna
wirowo daję się unosić, nie drgnąwszy gigantycznym skrzydłem wśród
błyskawic, jak potworny krzyż — wszę nad morzem, które jest łkaniem
jednym, przeciągłym, nienasyconym w szaleństwie swej grozy.
Zatopowi błyskawic, gasnących tak nagle jak moje wiary, daję się unieść
— wicher ziemny i oceaniczny nasycają mnie żądzą, upragnieniem.
- Wejdź ze mną w wąwozy czyli kaniony rzek innego, nie znanego Ci
świata, głębokie wielkie otchłanie, wyrżnięte schodami gigantycznymi w
skale pustyni. Pienią się nurty — wśród wirów kąpię się — i tysiące ust
całuje mię — usta modre, zielone, złociste, białe, pieniące się. I
podniecony idę z lingamem wzniesionym, jak niezmierny obelisk lub wieża
indyjska, ku jaskiniom gorących źródeł — i nachylam się, szukając
radości. Ziemia w skurczu rodnym gorzeje lubieżnością roślin —
prastarych paproci, tysiącletnich skrzypów jak palmy wielkich — i obcuję
miłośnie z całą puszczą, gdzie błądzą mastodonty z kłami straszliwymi,
zagiętymi jak dwa koła śmierci — z atlantozaurami pokrytymi łuską, z
ptakami o potwornych szczękach —
z całym wyuzdaniem życia borów, bagien i na dnie morskim w tańcu rekinów
i mątw wszystko to spala się w mym Kronosowym wnętrzu — i szczerniwszy w
konwulsji lubieżnej, wciąż głębiej pokrywam się warstwami ziemi rodnej,
bujnej, samiczej, pachnącej tysiącem mocnych zabójczo-rozkosznych
odorów.
Lingam mój, pełen ogni potencjalnych lawy płomiennej, jak z kotła
Hekaty, tryska nasieniem tych rzek wściekłych, szumiących w łonie Ziemi,
rozrywających ją, opiekielniających jej gorące, chutliwe jaskinie, gdzie
stalagmity są podłożem macicznym. Stalagmity przeglądają się w
jeziorach, gdzie tulą się królewny lotusów do potwornych skał. —
Magnetycze dreszcze hymnów moich wstrząsają nawet podziemne w Tartarze
istoty, nie mogące nigdy ujrzeć słońca — porywem nagłym potwornego
cyklonu wznoszę wody Kocytu wraz z jego ślepymi widmami i zwijam je w
słup okropny aż po strop jaskini. — Tak mrożą mnie myśli me zimne,
piekielne podczas chutliwych objęć mych z Ziemią.
I jaskinia zostanie w kryształach wiecznych i królewny snów mych
wsłuchiwać się będą w baśń grozy, która do nich ściekać będzie kropla po
kropli, melodia za melodią, obłęd za obłędem, aż nareszcie wybuchnie
utajona, mistyczna całym bogactwem ziemi i zaświata — w rozbiciu się
wszystkich wiar ——
- Tak płynąc w podziemnych, wijących rzekach, wypływam w jeziorze lawy
wśród oparów buchających na wyspie koralowej Oceanu Spokojnego, i tu
nocą w płomieniach zjawiam się jako bóg Maoryjski straszliwie piękny —
gdyż tam piękno nie może nie być straszliwe — zjawiam się tym Madonnom
dzikim, miedzianociałym, z oczami jak gwiaździce płonące w zatoce
morskiej, z włosami bujnymi niby lasu wyrosłego na zboczu law.
Nasyciwszy je płomieniami żądz okropnych — wiodę za sobą aż na skały, z
których by iść dalej na powietrzu — zapadają w morze, płyną za moją
smugą fosforyczną — płyną wciąż, mając nadzieję jeszcze mnie ujrzeć — i
nie ujrzą już: w mroku głębiny!
- Zapamiętaj, co powiem Ci, Ty, który lubisz zestawienia: radżowie lub
brahmani, którzy ciężko zgrzeszą — muszą się oczyścić —
to polega na symbolicznym owym narodzeniu się: winny przejść musi przez
posąg ze złota, ulany w tym celu, i który przedstawia potęgę niewieścią
— pod formą kobiet —
Ty i ja grzeszymy Niedokonaniem myśli i żądz swych. — Powracam do tego,
skąd zacząłem to moje zaklęcie — że Ty masz w sobie szał miłości —
i oto o tejże chwili rozwieram już klasztorne bramy — przed ołtarzem
modlącej się mniszce kniahini — nasuwam dziwną myśl, że Ty jesteś jej
oblubieńcem —
i ona naga, zrzuciwszy szaty — idzie po zimnej posadzce wśród
kandelabrów — goniąc Cię — śpiewając obłąkaną Peśniami Pieśń.
W muzyki czarze nieograniczonym, niesiona rzuci się na krzyż —
i będzie się krzyżowała wraz z Tobą —
wyrzekając się dla Ciebie męża i synów, jeśli ich miała — miłośnika,
jeśli go mieć nie zechciała — i tak wyleci na swej tęsknocie myśląc, że
na Twych rękach w świat przeogromnego zachwytu —
Klasztor zasłuchany, przelękły od grozy tego mistycznego w piekło
zstąpienia —
—— nagle bramy się zatrzęsą, światła zgaszone ugną się do ziemi jak węże
—
ja jestem z nią —
ja zabijam ją —
ja krzyżuję ją na krzyżu opętanej, piekielnej Swastyki — wiodąc ją, i
gwałcąc ją w niebiosach moich w dole — bo Ciebie nie będzie już —
I potem, gdy ją będą palić jako nałożnicę Szatana —— ja będę z nią —
Ciebie nie znów — Ciebie nigdy nie będzie dla duszy, która mnie pozna
przed Tobą!
- Męczy Ciebie mnie słuchać? nie mnie słuchałeś, ale huku morza, które
rwie się w uwięzi swych skał.
- Nie mnie słuchałeś — Mroków Księcia! — ale tej pustyni, która
utworzyła się po Twym niebie tak łatwo zniknionym.
- Nie mnie słuchałeś, słuchaj Ty! ale siebie samego — bo nie ma mnie,
ale jesteś tylko Ty sam — niszczący siebie myślami — nauczyciel
Królestwa Niebiosów —
modlisz się, o tak — raczej ja z Tobą wznoszę się w mej rozpacznej mocy
aż do Twej wiary, że jest poza mną inny Ktoś — a nie tylko Myśliciel —
ja Mrok — po Trzykroć Rzeczywisty!
Mówmy razem, mówmy, jeśli chcesz —
τ
|
„Wyście z tego świata, a
jam nie jest z tego świata.” |
- Ojcze nasz — któryś jest w niebie, bądź wola Twoja jako we mnie ——
Tajemniczym i pełnym dziwu jest ten byt, ale nie masz w nim jednej pędzi
na założenie Królestwa Bożego.
- Jan Prorok Cię chrzcił pluskiem cichego Jordanu, ale ja zanurzę Cię
w straszliwe głębiny morza, których nigdy słońce nie oziera —
Jakież tam miasta fosforyzujące, jakież demony z zębami ogromnymi
przyświecają swym ucztom lampkami zawieszonymi na długich fiszbinach?
kraby operują topielców —
ośmiornice walczą ze sobą opętane chucią ——
- Morze jest dziedziną złych duchów — Angramajnin, zły myśliciel, tu
zamieszkałem; Kserkses, czciciel słońca, chcąc złe potęgi ujarzmić — bił
łańcuchem morze — a Ty lękasz się morza — i wpędzać chcesz tam wieprze
opętane przez szatanów — przebaczam Ci taką miłość!... zabobonny
człowieku z rasy niemorskiej, łatający niebiańskie przybytki dla ubogich
duchem. — Wielkie jest morze, groźne — na wieki wrogie Twemu
instynktowi!
- Idziesz łąkami, które są odziane w lilie Salomona — Strumyk płynie
wśród niezabudek — i tu —— kilka pijawek wierci otwory w niewinnych
rybkach... przeklęte, bo podlegają mnie, Książęciu mroków...
- W las idź, ukój się szumem drzew — jakież powyginane korzenie —
wyrwane z ziemi drzewa — jakąż walkę toczą między sobą tam w
ciemnościach ziemnych — ten głuchy ryk — w górach niedźwiedź przysiadł
pasącego się cicho bawołu — bawół oszalały leci — w przepaść runął — i
jakby w niebie Twoim się znalazł — tak ucichł!
- Mrocznieje — fantastyczne olbrzymy leśne widzisz u stóp Twych —
jedwabiem wyścielona norka — zielone diamenty świecą w niej — jadowite
haczyki tarantuli wbijają się w móżdżek świerszcza, co wesoło sykając,
wpadł w tę otchłań złośliwego potwora — którego razem z liliami i
ptakami niebieskimi utworzyłem Ja — zaiste, Książę, Książę tego świata!
- Płacząc idziesz na lewadę, miły Marzycielu —— kwiaty wypowiedzą Ci
modlitwę do Twego Ojca: nie idźże tam, gdzie w wilgotnym bajorze rosną
mięsożerne rosiczki, duszące swą dłonią haczykową „niewinne” muszki.
Ani patrz w te dzbany mroczne nepenthesów pełne cieczy topiącej motyle —
raduj się, tak, ciesz się bławatkami i tą pracowitą pszczółką — niestety
mylimy się obaj — mamy przed sobą przepyszną osę rozbójniczą — „Idźmy za
Nią” — jajo swe złożyła na tłustym grzbiecie gąsienicy, kunsztowny
zbrodniarz sparaliżował ofiarę, nakłuwszy splot węzłów ruchu, a nie
dotykając nerwów trawienia — na co?
lękam się wyrzec — choć widzisz może Ty sam już — do czego zmierza
„macierzyński” instynkt osy: zachowuje w żywotności świeżą konserwę dla
swej poczwarki, i w śnie okropnym, bez możności poruszania — gąsienica
czuje się żywcem pożerana przez małe niewiniątko...
A Tyś tak wierzył istotom słabym, „niewinnym” —
- W dolinie bez wyjścia — ziemi — kwiat napełnia się rosą i słońcem,
ale dusza wypełnia się popiołem i łzami.
υ
- Nie ma więc Ciebie, Chrystusa Syna Bożego?... nie było Cię nigdy,
majaczenie... być Cię nie może!
- Nie mówię Ci przeto, abyś szedł drogą złego i śmierci, lecz wypłyń
na morza rozharfione bezkresnej północy — płyń miesiące, lata całe z
ogniami elektrycznymi Borealnej Zorzy nad masztem.
Aż tam, za straszliwym wirem, który wysysa okręty — na zielonawym
północnym morzu jest wyspa z wulkanami — tam żyją bogowie straszliwego
Niflhajmru: złowrogi, chytry Loki, mądry, wszechwiedzący Frejr; radosny
swym wiosennym anielstwem Baldur —
W tych borach mrokliwych jodeł — schroń się w góry z Gundrun, która jest
mężna i wieszcza, jej piersi dotykając, będziesz patrzał w kry lodowe,
migocące na morzu. Księżyc, zwarłszy wszystkie wierzchołki gór — na
krawędzi ich, jak biały kapłan, szlocha tymi mgłami w dolinach,
okropnym, wszystko ogarniającym płaczem.
- Ale Ty będziesz już bez łez. Ty będziesz szedł z towarzyszką życia
posępnego, lecz i straszliwie świetlanego, po niezmiernej pustyni z lawy
czarnej, zapadającej ku morzu w skrętach jakiejś niezrozumiałej ludziom
powagi — boleści.
- Nie wysnuwam Ci dłużej myśli wieszczych, tworzących jednak dla Twego
serca tylko wieżę Pokuszenia, gdzie nikt jakoby nikogo nie zrozumie —
tylko jest coraz wyżej — i coraz okropniej ———
- Wyprowadzałem Cię z ciała w tę niezmierzoną podróż, wąską, dla oczu
Twych zamroczoną ścieżyną Bytu — pragnąc, abyś poznał rozpływającego
się, niby znikający obłoczek, Twego wymarzonego Jehowę.
Idź więc, idź — drogą do Jerozolimy w mroku nocy — stado wołów pędzonych
na rzeź do stolicy — Jerozolima jutro musi być nakarmiona tą czeredą
smutnych, osowiałych istot, których rogi tworzą jakby olbrzymią koronę
cierniową —
- On odszedł, po czterdziestodniowym pobycie w pustyni, gdzie
przemęczał się za swój naród —
I wtedy pożałowałem, że nie powiodłem Go jeszcze w najstraszniejsze
Piekło, o którym Jego Bóg, zdaje się zapomniał — piekło otchłani obłędu.
Nie mówiłem Mu w ogóle o rzeczach najprostszych — najsmutniejszych.
- I potem widziałem Go tylko wśród tłumu — i widziałem Go wiedzionego
na śmierć przez tłum.
- Umarł —
jak zwykle umierają marzyciele na krzyżu — czy też na łożu — od gwoździ
— czy od zarazków — niejednoż to? tę duszę czy tamtą Ojciec Niebiański
opuścił raz na zawsze — i nic o niej wiedzieć już nie chce — nigdy.
φ
- Nie wiem, dlaczego na to smętne widowisko Ziemi przywiódł mię los?
- Ten planeta nie jest dla potężnych, dla conquistadorów — lecz dla
miernot, których imię — niezliczeni, i dla tych świętych małp Benaresu,
które bezkarnie tratują pola i niszczą zasiewy — i to samo czynią z
cywilizacją.
- Pójdę na wielkie stepy Tartarii badać rośliny solankowe...
- Ten świat tu na Libanie stał się tak gromnicznie posępny —
- A nawet gwiazda Wenus już nie kąpie się w falach morskich — ale
boleśnie, jak lampeczka Psychy, zagasa.
- Księżyc znużony po nocy, która nie przywiodła ku żadnym objawieniom
—
- W dali u stóp świątyni opuszczonej wyje szakal.
- Czyż nie jest najwyższym spełnieniem celu świątyni, jeśli ją Duch
opuści? i odleci z niej jak ze źle wonnego już gniazda?
χ
- Kiedy mię uciska płacz i myśli robaczliwe przegryzają me serce —
widzę Cię, Miłości moja, z aniołami nad lodowców błękitną kataraktą w
przełęczy — oddzielającej świat Twój — i moje głębiny.
- Milczę od nadmiaru bólu i poniżenia: Ty jesteś moim sercem, Ty
umęczony — Niedokonany...
Nie chcę znikąd pociechy — proszę Cienia Mojego, aby mnie zabił, jak ja
zabiłem Ciebie — Światłości.
- Jestem zamkniony w górach, które się schodzą w rozchodzą, i w
zejściu swym miażdżą w pół drogi przelatującego orła.
Nic nie mówię już, lecz wyrok mam jeden z dawnym podpisem moim na
siebie: unicestwienie.
- Jestem strażnik nocy, mimo lampy, którą w bezkresach zapalam; jestem
postawiony na rozdrożu nieszczęścia, w dolinie stęchłego jeziora.
Jestem fetysz nieszczęścia i godny jestem, aby mnie nie było.
Mówię to w martwocie lodowego miasta mego Ragnaroku, zawieszonego
wieżami w dół ku głębinom.
- Lodowy ogień przewierca mię i jak miecz obraca się w tajniach
jestestwa mego, szukając serca.
Własne dotknięcie mrozi mię i odpycha. Wrzeczkach tętnic mrowią się
wężyki czarne i wychodzą przez kratery wrzodów.
Do czego porównam ból mój? czym wymierzę czas i głębinę męki?
Z obłędnym, w siebie zapadłym wzrokiem — rękoma chwytając powietrze nad
sobą, wstąpiłem w gorzkie wody śmierci, wstrząsany spazmem.
W chmurze rozpalonego popiołu świeci mi słońce zielone jak szmaragd
bazyliszka.
- Idę po najeżonym górami dnie Morza, wśród potworów i świecących
topielców na okrętach. Idę w mrok nie rozświetlonego cmentarza — wtulam
się w korzeń algi — duszyczka rośliny pobladła i zwinęła się w kłębek,
jak dziecko, gdy ujrzy wśród nocy mordercę.
- I rzuciłem klątwę na pamięć moją i na zdeptaną miłość moją i na dumę
moją — i na odwagę moją i na iskrę twórczego ognia, który w mrocznych
górach żarzy się wśród obłędnej samotni.
I przekląłem serce moje — i myśl moją — i bezmiar mój — i otchłań moją —
i boskość moją — i nędzę moją — i wszystko.
I przekląłem jęk mój i milczenie moje, i każdą z gwiazd — i każdy
okruszek ziemi, na której wszystko mnie, wszystko tak boli!
- I rozpadłem się pod oceanicznym ciśnieniem mej Woli.
ψ
— Za przydymioną szybą kurnej izdebki, gdzie pająki głodne i
niespokojne rozkładają swe sieci na muchy — kwiatek czerwony, zakochany w
Syriuszu — zakochany w najwspanialszej z gwiazd nieskończonego nieba!
Teraz więdnął duszyczką całą zawarł się w bezmownej adoracji — a Gwiazda,
przeświecając przez szybę mętną, roztęczyła szkło —
brudne pajęczyny zdały się szatą królewny, osypaną kosztownym haftem
gwiaździstego szronu.
Promień gwiazdy upadł na łoże umierającej nędzarki i składał boski
pocałunek na czole już zimnym ———
— Jezus w izbie półciemne — w błękitnych pierścieniach, które wibrowały
dokoła Niego, a dzieci w koszulach przepasanych krajką, z oczyma jak
tafelki lodu, z włosiętami zbitymi jak len, kupiły się Mu do kolan —
twarze z odziedziczoną zwierzęcością przeanielały się, w brudnych szybkach
oczu lśniły niezmierności pogodnych, sierpniowych żarz. Sędziwy paralityk,
który niejednego kupca przejechał nożem po krtani, drżał w febrze
śmiertelnego żalu za życiem, uwięzionym w grzechu i brudzie ———
———————————————
Mrok zgęstniał, piętrzyły się mury więzienia, kopcące kaganki rozświecały
grozę ztęchłego, jak studnia demonów, podwórza.
Z cel zatęchłych, gdzie byli przykuci łańcuchem więźniowie do podłogi w
szarych łachmanach — dolatywały rozbójnicze, nabrzmiałe bólem piosenki za
wolnością, a łzy niejednemu rosiły czarny zapleśniały razowiec.
Buntownika miano stracić. Wyprowadzono na podwórze. Stała tu budowla,
haniebna tak jak dawniej krzyż. Kapłan w czarnej, wlokącej się szacie stał
przy nim — kat wiązał mu ręce w tył — a żołnierze z ostrzami chmurzyli
twarze, pełni nienawiści.
Przy latarni wprowadzono więźnia na schodki i kiedy właśnie leciał meteor
przez niebo, zakładano mu stryk na szyję — zbliżył się kapłan ze znakiem
Zbawienia i Miłości, ale więzień, młody, zuchwały Buntownik, odsunął go
spokojnie, lecz i bez śmiechu — wszedł na ostatni już schodek, który mu
poderwano spod nóg. Ujrzał meteor. — Zawisnął rękoma, jakby chciał dać
jakiś znak...
ω
Odrzuć teraz, Duszo moja, wszystkie brząkadełka myśli, którymi chciałaś
zamagnetyzować serce i odwrócić jako biegun —
Nie bój się!
Naga wybiegnij w tę ciemną noc, gdzie wicher mroźny łamie drzewa Twoich
nadziei, — wybiegnij naga w tę ciemną noc i na krzyżu rozciągnij ręce
swoje — i gwoździe zamarzłe niechaj ci kości rozszarpią — ach, bólów ci
potrzeba, abyś pojęła ten ból, który On wchłonął na pustyni świata — gdy
Szatan: Cień Twój! który się rozszerza, gdzie On nie świeci — zawisnął
miedzianymi szponami nad jego bezbronnym sercem.
I patrzyło niebo przerażonymi gwiazdami, jak jawnogrzesznica otuliło swą
żałobą twarz Drogi Mlecznej.
Stań się jeszcze bardziej mroczną, Duszo moja, abyś wśród tych otchłani
widzieć mogła —
nie trwóż się tej rzeki śmiertelnej, której lodowe wiry przebrnąć musisz,
abyś wolną już była od myśli Niedokonanego.
Widzisz te głowy, nurzające się w niechlujstwie bezmyślnym, te ciała
kąpiące się w bagnie — a żadna skała nie zmusi tych jelit, aby jak węże
wypełzły ku słońcu!
Imię zwątpicieli jest Moim — jest legion. On zasię jeden — a tysiące rąk
niewidzialnych rzuca w Niego ciężkie, ogromne głazy — tworząc jednakże
mimo woli dla Niego świątynie! i nie widząc tego, chichocą połamane
maszkary z oczyma zimnymi jak otchłań.
Duchu mój, co uczyniłeś z dniami, które przeminęły? I gdzie są ci, których
echo ostygło między górami śmierci? Którzy zeszli po ciemnych wschodach w
głębinę zapomnienia?
Na górach Ziemi czerni się krzyż, który zamraża krótki dni wiosny i
szczęścia. Oto i mnie prowadzą ze smętnymi śpiewami wśród gromnic.
I odrzekł we mnie głos cichy — niewiadomy — nieziemny: „Ufaj mi — jam
zwyciężył świat”.
———————————————
Jemu więc niech będzie chwała i cześć i uwielbienie teraz i wieczności, na
Ziemi — zarówno, jak i tam — w niebiosów Jerozolimie.
[Do umieszczenia na stronie Gnosis
przygotowali Wojciech Kowalewski i Stanisław Krótki.]
|