To dzisiaj.
To właśnie dzisiaj przesunę się znowu
o jedno ziarenko piasku. Wreszcie. Jak się przesunę? Czy skoczę? Hycnę? Na niezauważalną, na niewyczuwalną, na wręcz niemierzalną chwilę oderwę się od ziemi i pofrunę. Przez tę chwilę będę ptakiem. Niezauważalnie. Niewyczuwalnie. Niemierzalnie. Czy też może dzisiaj zakończy się mozolne przesuwanie o jedno ziarenko piasku? Dlaczego dzisiaj? Bo to podobno najdłuższy dzień w roku. Albo jeden z najdłuższych, zatem łatwo wyznaczyć upływ roku: wtedy kiedy mój cień jest najkrótszy, kiedy już krótszy się nie stanie, wtedy upływa rok.
Czyli rok to odległość czasowa pomiędzy dwoma najkrótszymi cieniami, albo dwoma najdłuższymi, albo dwoma cieniami o takiej a nie innej długości. I tak dalej. Wybrałem najkrótsze, bo tak jest najłatwiej. I najłatwiej wtedy o cień, gdyż słońce świeci wtedy dosyć często i chmur z reguły mało. Mógłbym też mierzyć upływ roku moim przesuwaniem się: kiedy przesunę się o odległość równą ziarenku piasku, to wtedy mija rok. Nie byłby to jednak pomiar dokładny. Różne są przecież ziarenka piasku, choć wydają się takie same, jako że są takie malutkie. Byłby to jednak pomiar pewny - pewny w sensie stałej możliwości jego dokonania. Z cieniem różnie bywa: czasami jest, a czasami go nie ma. Zależy od słońca. Moje przesuwanie się nie zależy od słońca. Nie wiadomo od czego zależy moje przesuwanie się. Przesuwam się i tyle. Niezależnie od tego czy skokowo czy ciągle. Co bym wolał? Skok jest atrakcyjny. Fruwanie jest pasjonujące, choćby i takie króciutkie, wręcz niezauważalne, niemierzalne. A pomiędzy jednym szaleństwem lotu a drugim czekanie, nic-nie-dzianie-się. I wtedy wydaje się, przez wszystkie dni czekania i nic-nie-dziania-się wydaje się, że lepsze jest mozolne pełzanie, przesuwanie się ciągłe i bez chwili wytchnienia. Pełznąc zaś nie marzę o niczym, jak tylko o tym by przestać pełznąć, by wreszcie przez chwilę nic się nie działo, by przerwać mozolność przesuwania się, by przesunąć się niemozolnie. Mógłbym przecież przez pół roku przepełznąć do przodu o pół ziarenka piasku, a przez następne pół roku cofnąć się o pół ziarenka i w ten jeden jedyny dzień skoczyć, przefrunąć o jedno całe ziarenko. Czyli 1/2 - 1/2 + 1 = 1. Piękne równanie. Tak oto rodzi się matematyka. Tak rodzi się Piękno. Mógłbym też zastosować inne równania. I rozwiązywać je na różne sposoby. Mógłbym też pełznąć ciągle i bez przerwy przez cały rok, a w ten jeden dzień podskakiwać. Podskoczyć w górę o jedno ziarenko piasku. Oderwać się od ziemi niezauważalnie, niewyczuwalnie, niemierzalnie wręcz, lecz jednak oderwać się. Niezauważalnie, niemierzalnie szybować ..... Mógłbym. Ale nie mogę. Dlaczego nie mogę? A może jednak nie przesuwam się? Przecież ziarenko piasku, chociaż takie malutkie, ma bardzo konkretne wymiary. Odległość równa ziarenku piasku jest zatem bardzo konkretną odległością, chociaż bardzo malutką. Jeśli jednak dodamy do siebie bardzo dużo takich malutkich odległości, to będziemy mieli odległość dużo większą, całkiem zauważalną i łatwo mierzalną. Ocenialną nawet na oko. Sto ziarenek piasku to mogłaby być odległość równa połowie długości buta najbardziej popularnego tutaj rozmiaru, takiego jaki nosi Przeciętny Obywatel, przeciętny jeśli chodzi o wymiary, bo przecież mógłby on być zupełnie nieprzeciętną osobowością i zajmować się rzeczami całkowicie niecodziennymi dla innych Przeciętnych Obywateli (tym razem przeciętnych jeśli chodzi o zamiary), bo dla niego byłyby to rzeczy całkowicie codzienne, gdyż zajmowałby się nimi codziennie, dwieście ziarenek to może byłby i cały but, a czterysta ziarenek to tak jakby dwa buty, a dwa buty to już prawie mały krok, więc dlaczego ja ciągle i nieodparcie mam wrażenie jakbym nie przesunął się nawet o pół ziarenka piasku? Może coś innego też się przesuwa, może ta ziemia na której klęczę, może ta Góra, może te drzewa, może Cokolwiek Innego i to inne przesuwanie niweluje moje przesuwanie się, niweczy mój mozół ....... Straszny dzień. Zawsze wtedy pojawiają się wątpliwości. Te wątpliwości. Jątrzące. Rozpraszające. Roztrwaniające. Dezintegrujące. Gorsze niż wietrzenie. Gorsze niż dobowe różnice temperatur. No ale jak tu nie wątpić? Jak tu nie podejrzewać najgorszego? Tyle lat ...... No właśnie: ile lat? Bo gdyby mnie wyrzeźbił ten, który twierdził, że w każdym kamieniu jest jakaś postać i wystarczy tylko odkuć to co niepotrzebne, aby ją uwolnić, to klęczałbym tu już bez mała pięćset lat, ale gdyby to naprawdę on mnie wykuł, to nie klęczałbym tu tylko gdzie indziej, pewnie na jakimś postumencie i mógłbym z niego spaść, gdybym zanadto przybliżył się już do krawędzi, lecz mogłoby się i tak zdarzyć, że nie wykułby mnie ktoś z dalekiego południa, kto nigdy tu nie zawędrował, lecz ktoś zupełnie nieznany, przybyły z dalekiej północy, albo na daleką północ się udający, odziany w skóry, o twarzy płaskiej, o skórze oliwkowej, o oczach niczym szparki, kto również twierdził, że w każdym kamieniu jest ukryta postać i że wystarczy tylko odrzucić to co niepotrzebne - gdyby tak było, to oznaczałoby to, że klęczę tu już od bardzo bardzo dawna, od czasów, kiedy Góra była górą lodu, co jest zupełnie niemożliwe, choćby i z tego powodu, że oni, ci o płaskich twarzach, oliwkowej skórze i oczach jak szparki twierdzą to o kościach, a nie o kamieniach, a gdybym spadł, to roztłukłbym się na kawałki, może nawet na całkiem malutkie kawałeczki. I czy w każdym z tych kawałeczków też byłby ukryty posąg? jakaś tajemnicza postać? jakaś figura? A czy w każdym ziarenku piasku jakie odrywa ode mnie nieustannie wiatr też jest ukryta jakaś postać, którą można uwolnić odkuwając to co niepotrzebne? A czy we mnie też jest ukryta jakaś postać, którą można by uwolnić odkuwając ze mnie to co niepotrzebne: może głowę, może twarz, może szatę? ..... A może to wcale nie jest tak, że ja mam się przesuwać co rok o jedno ziarenko piasku aż dotrę na szczyt Góry - może ze mnie ma odpadać co rok jedna drobinka i zamieniać się w ziarenko piasku, aż zniknę?
A ten tam w górze to co - krąży i krąży, jakby gdzieś jakieś ścierwo wypatrzył, a ja się przecież jeszcze nie rozpadłem, we mnie jeszcze szpon i dzioba by nie zanurzył. Nigdy tak długo nie krążył. A i ludzi nigdy tak dużo nie było tutaj w ten dzień co dzisiaj.