eGNOSIS

Andrzej Szmilichowski, urodzony w Warszawie, Skorpion. Od 1973 na emigracji. Dziesięć książek wydanych (w tym zADOMOwiENie - tCHu 2004), gotwy do druku tom opowiadań i skonczył właśnie pisać następną książkę – Biały Liść. Debiutował na łamach ITD w 1962 roku, pierwsza książkę wydał w 1985. Pisze do prasy emigracyjnej i do „Nieznanego Swiata” oraz innych periodyków krajowych. Jest healerem. Zagląda ludziom w ich wszystkie ich życia w jasnowidzeniu. Wyhodował z żoną - Krystyną czworo dzieci: Adama, Agatę, Annę, Andersa, ale ma jeszcze jedno dziecko, najstarszą córkę Agnieszkę. Boi się złych ludzi. Brzydzi się kłamczuchami. Kocham wszystkie zwierzęta na ziemi, i niech już tam! - ludzi też. Kocha też Boga i siebie. Nie lubi kożucha na mleku, głębokich jaskiń i latania samolotem. Aha, jeszcze nie lubi pośpiechu.

Zamieszczony obok tekst stanowi wybór z książki, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Przedświt.

Wyspy polecone cz. I

Andrzej Szmilichowski

 

Mówią, że droga ważniejsza jest od celu, i to może być prawda. Mallarme powiedział — Wszystko na świecie istnieje po to, by skończyć się książką, i w tym też jest jakaś prawda.

Kiedy odwracamy się wstecz, by spojrzeć w przeszłość, rozpoznajemy ważne miejsca zanotowane w czasie, i ze spokojną rezygnacją zgadzamy się być tym, czym jesteśmy. Zauważamy miejsca, od których zmienia się wzór naszego życia, moment, w którym nieodwołalnie ruszamy w innym, nowym kierunku. Takie ważne miejsca ma w pamięci zanotowane każdy. Zapamiętujemy to, co zostawiliśmy za sobą, szczęście czy klęskę, i kroczymy naprzód, ku innemu szczęściu, lub bardziej gruntownej klęsce.

Ów moment może być jednym mgnieniem oka, spojrzeniem krzyżującym się z innym spojrzeniem, myślą, wypowiedzianym zdaniem, przeczytaną książką. Może stać się cichym popołudniem, gdy powiew wiatru zaszeleści w zieleni, świtem może stać się, nalewając filiżankę porannej herbaty. Będzie chwilą, gdy poruszy się koło, i słowo ostatnie zepnie klamrą słowa pierwszego.

Aldous Huxley w Shakespeare and Religion napisał: Świat jest złudzeniem, lecz jest to złudzenie, które musimy potraktować poważnie, gdyż jest ono rzeczywiste w całej swej rozciągłości i w tych aspektach rzeczywistości, które jesteśmy w stanie spostrzec. Nasze zadanie to obudzić się.

Chciałbym umieć pisać tak, aby nie używać wielokropków, myślników i nawiasów. Chciałbym, aby moje marzenia i sny były piękniejsze. Czuję, że niebawem będziemy przeżywać ważne wydarzenia, będę zapisywał różne rzeczy.

Autor

 

 

Stłoczeni do granic wytrzymałości byli w drodze drugą dobę. Słabsi słaniali się na nogach i nie padali jedynie z powodu niesamowitej ciasnoty. Odór był nie do zniesienia, od czterdziestu godzin nie podano im kropli wody. Rosła w nich świadomość czegoś nieuniknionego, zaczęli zdawać sobie instynktownie sprawę z tego, że u celu podróży czyha śmierć. Pociąg wtoczył się na bocznicę i zaczęto brutalnie ich poganiać wzdłuż rampy kolejowej ku masywnemu budynkowi. Bestialsko bici, zbliżali się do szeroko otwartej i mrocznej bramy, wiedząc już na pewno, że za nią czeka ich śmierć. I rzeczywiście, tam za tą bramą z napisem „Rzeźnia”, umarli.

Masowy mord, którego dokonujemy na zwierzętach nazywamy przemysłem mięsnym, produkcją. Zabijanie zwierząt traktujemy jak wytwarzanie śrubek, a człowiek uważa siebie za istotę niezmiernie wrażliwą!

Zranienie wrażliwości jest najboleśniejszym zabiegiem, jakiemu można człowieka poddać. Wrażliwość utkana jest bowiem z najsubtelniejszych i najszlachetniejszych włókien ludzkiej duszy. Urażenie jej jest wtargnięciem w najintymniejsze i niczym nie strzeżone miejsca ludzkiej świadomości. W dodatki łatwa to operacja, gdyż nigdy nie zostały wytyczone granice obszarów wrażliwości. Jest to miejsce indywidualne i niepowtarzalne, jak odciski palców, jak miłość. Wrażliwość nie ma innej sfery bezpieczeństwa jak słowa. Pomyśleć, że na tak kruchym fundamencie budujemy naszą intelektualną zarozumiałość. Zranić czyjąś wrażliwość, to jak zabrać mu kawałek jego własności, wywłaszczyć z czegoś, co posiadał i kochał, zabrać coś co do niego nigdy już nie wróci, a pod innym panowaniem przestanie istnieć.

 

 

Wiedzy, która jest informacją mamy masę, ale gdzie się podziała mądrość, ta nie spieszna przemyślana mądrość? Potok trywialności, zanim wyląduje w koszu na śmieci, zalewa biurko, zmęczony wzrok z trudem przebija się przez obfitość zadrukowanych stron. Wydarty z gazety tekst, który miałem przeczytać później, leży nie ruszany całymi miesiącami. Kto dziś czyta powoli, z namaszczeniem smakuje słowa, przeżywa delikatną rozkosz zawartą w paru linijkach? Wykluwającą się powoli i latami mądrość, zabija uwodzicielskie mruganie Internetu, okropność.

Istnieje i jest, niestety, ogólnie przyjęta i respektowana wśród ludzi zależność, która nie powinna istnieć, gdyż utrudnia życie, nakładając na nie dodatkowe i nie potrzebne nikomu obciążenia. Otóż nie powinno się mieszać ze sobą dwóch ingrediencji — siebie samego, i wykonywanej pracy. Wielu wierzy, że gdy im się coś zawodowo nie powiedzie, to jest to również ich życiowa porażka. Typowy i, niestety, masowy błąd, czyniony przez miliony ludzi na całym świecie. W rzeczywistości nic się strasznego nie dzieje, jeżeli popełnia się błąd, zrobi coś nie tak jak należało, zrobi źle. Świat jest nadal w tym samym miejscu, przyjaciele nadal pod tymi samymi telefonami /może nie wszyscy, ale ci najważniejsi tak/, i pies nadal macha ogonem. Czyni życie o wiele spokojniejszym świadomość, że rezultat wysiłków zawodowych i ja, to dwie różne sprawy. I jeszcze jedno, może banalne, ale warte przypomnienia — sukces niczego nie uczy.

Są pytania, których nie da się uniknąć, zawsze kiedyś człowieka dopadają. O znaczeniach, pragnieniach, śmierci, Bogu. Takie pytania nie tolerują powierzchowności i pośpiechu. Czy Bóg nie jest przypadkiem jedynie projekcją wiecznej ludzkiej tęsknoty, gigantycznym samo oszukaństwem? Kto ma mandat odpowiedzi na takie pytanie? Bóg wymyka się wszelkiemu opisaniu, jak spojrzenie, jak matka, jak szaleństwo. Może jest Mądrością, która jest Szaleństwem?

Pamiętam Toma Hanksa w filme Forrest Gump. Ptasi puszek poruszany wiatrem na tle panoramy miasta, ląduje u stóp siedzącego sztywno na parkowej ławce mężczyzny. Mężczyzna sprawia wrażenie półgłupa, opowiada o sobie głośno w autobusie i wzbudza litość. Jedzie na wojnę do Wietnamu i ratuje życie swoje, i kolegów, bo potrafi ogromnie szybko biegać. Zostaje bohaterem, prezydent przypina mu order. Problem w tym, że facet niczego nie rozumie. Sposób w jaki żyje ma wpływ na innych ludzi, ale on o tym nie wie, jest jak dziecko.

Mądry szaleniec to temat klasyczny, eksploatowany w literaturze od setek lat, wokół idioty Myszkina dzieje się bardzo wiele. Oni obaj, żołnierz z Forrest Gump i Myszkin, niosą w sobie coś bardzo ważnego. Tkwi w nich słabość i moc, dobro i siła, płytkość i głębokość, bezwarunkowa wiarygodność, mądrość i święte szaleństwo — tkwi w nich Bóg.

Wiele dzieje się równocześnie, co czyni nas niepewnymi. Stare klisze bledną, już nic prawie na nich nie widać, nowe wypływają z magmy istnienia, ale czy je wystarczająco dobrze rozumiemy? Nawet nasi najmądrzejsi potykają się krążąc po omacku, dlatego taki niepokój na świecie. Chyba trzeba będzie pogrzebać stare światy, i to szybko, jeżeli nie chcemy zostać Wołodyjowskimi. Musimy, koniecznie musimy, stworzyć świat nowych myśli.

 

 

Podobno prawdziwy mężczyzna nie płacze. A jeżeli płacze? Logika mówiłaby, że nie jest wtedy prawdziwym mężczyzną. Wymagałoby ustalenia, co znaczy — być prawdziwym mężczyzną, ale tego akurat nie wie nikt.

Był czas, gdy z błahych nawet powodów wylewano morza łez. Płakano z żalu lub współczucia, ale także podkreślając w ten sposób uczucia przyjaźni i radości. Bodaj aż do renesansu, tak dla kobiet jak i mężczyzn, płacz był odzwierciedleniem najgłębszych stanów ducha.

Dziś rządzą inne prawa. Nie pokazuj łez! Przełknij tę kluchę w gardle i trzymaj się! Dzielny chłopiec nawet na pogrzebie nie płacze. I jaka szkoda! Wiele odpowiedzi można znaleźć we łzach, tak dziś, jak i kiedyś. Największy w historii antyczny macho Achilles, z powodu śmierci przyjaciela, zalał łzami całą plażę. W dzisiejszych czasach łzy są akceptowane społecznie tylko w dwóch przypadkach: w kinie i na arenach sportowych. W innym przypadku łzy to słabość. Płacz pozostawia się kobietom i to nie wszystkim, trudno wyobrazić sobie Goldę Meir lub Margaret Thatcher, zalane łzami. Mówiło się w Izraelu, że Golda Meir jest jedynym prawdziwym mężczyzną w Knesecie. Z tego powodu nie może nosić mini spódniczek, bo by było widać jaja.

Płacz jest najszczerszym znakiem powiązań emocjonalnych między ludźmi. Przyjaźń i miłość demonstrowana poprzez płacz — co my ludzie współcześni na to?

A średniowiecze i renesans tonęły w łzach. Płakać publicznie było w dobrym tonie, gdyż mówiło, że jest się człowiekiem szlachetnym i wysoce moralnym. Zupełnym fiaskiem okazywało się przedstawienie teatralne, przy końcu którego publiczność i aktorzy nie szlochali głośno. Filozofowie Rousseau i Diderot topili dosłownie we łzach listy, które do siebie pisali. Gdy pokłócili się, pisali nadal, ale przestali nad listami płakać, co było widocznym znakiem oziębienia stosunków. Przełom wieku osiemnastego i dziewiętnastego zapoczątkował zmiany zachowań, nastały surowe czasy społeczeństwa przemysłowego i ważna stała się samokontrola, także w okazywaniu uczuć.

Gdy na wyrażanie uczuć nakładane są hamulce, następuje nawrót do barbarzyństwa — pisał jeden z rewolucjonistów francuskich Luis de Saint-Just. Etykieta stała się sztywna i surowa, uczucia zamknięto w sypialniach. Należało unikać sytuacji budzących uczucia, publiczny płacz zawstydzał. Tym samym kobieta stała się tym drugim, jak można liczyć na istotę pociągającą nosem! Mężczyzna zaś zamknął swe ciało przed otaczającym go światem i cierpiał w samotności. Ci co „nigdy nie płaczą” zatrzaskują drzwi uczuciom.

Ostatnio na szczęście coś się zaczęło na tym rynku ruszać. Schyłek poprzedniego tysiąclecia nazwano — dziesięcioleciem uczuć, socjologowie nazywają to — poszukiwaniem socjalnej kompetencji. A więc zostaliśmy ludźmi sympatycznymi, wrażliwymi na dole i niedole bliźnich? Hola moi mili, do płaczu to nie taka prosta droga, na razie tylko o tym mówimy.

Już potrafimy o uczuciach mówić, w nieskończoność, potrafimy je utopić w słowach, ale nadal nie potrafimy ich uzewnętrzniać. Jest to jednak jakieś otwarcie, nadal milcząc i nie okazując uczuć, zatrzasnęlibyśmy się już zupełnie i pozostałyby nam do dyspozycji jedynie cynizm, destrukcja i ironia.

Czy łzy pomagają czy przeszkadzają. Kiedyś pomagały, szwedzki król Gustaw Waza dosłownie wypłakał przed Parlamentem ustawę, na której mu zależało. Jest faktem ogólnie znanym, że kobiety często płaczą, gdy są wściekłe. Mężczyźni nie, mężczyźni lubią być źli. Jest zupełnie prawdopodobne, że niemożność wydobycia z siebie łez, a więc głębsze przeżywanie, ma negatywny wpływ na życie seksualne mężczyzn. Im więcej uczuć się zamyka, tym mniej zna się swoje ciało i tym częściej kanalizuje identyfikację poprzez mózg. Mężczyzna zamiast płakać — złości się, albo odreagowuje swoje żale w seksie, uprawia go „zamiast”. Gdy nie potrafisz czuć, dotknij, gdy chcesz zapomnieć o smutku, oddaje się grze ciał, wszak innej nie znasz. Aż się płakać chce!

 

Zbliżam się nieuchronnie do miejsca, gdy zacznę pisać o pasji, której podlegam od lat, a ponieważ mam wielki respekt do tematu, czuję tremę.

Uderza mnie, na szczęście niezbyt często, poczucie nie spełnienia czegoś do końca, popełnienia jakiejś niezgrabności, której w żaden sposób nie mogę już zmienić, gdyż należy do przeszłości. Nie mam na myśli codziennych irytacji w rodzaju: a mogłem mu wtedy powiedzieć że.... nie o takie sytuacje chodzi. Mam na przykład do siebie pretensje, że mogłem być lepszym synem niż byłem, ale niestety nic już nie mogę uczynić, aby to poprawić. To — NIC NIE MOGĘ ZMIENIĆ, męczy mnie najbardziej. Przebieg czasu, ten bezwzględny linearny czas, odbiera nam możliwość zmiany tego, co się już dokonało. Nigdy nie stoimy nad tą samą rzeką.

Czas jako pojęcie stwarza kłopoty myślicielom i peszy naukowców, natomiast ludziom codziennym nie powoduje poważniejszych kłopotów. Coś co nazywamy „czasem” najpewniej istnieje, ale nie wiedząc co to właściwie jest, nie bardzo wiemy co z nim począć, aby nam się przydał. Być może czas jest tylko iluzją, sztucznym tworem, w który wierzymy i praktykujemy, bośmy go sami wymyślili? Tak rozumując, wszechświat byłby domem upiorów, światem wymyślonych, nierealnych przewidzeń. Ale może być też tak, że czas, i wynikające z niego przekształcenia i zmiany, to faktycznie jedyna rzeczywistość jaką mamy, jedyne co nie jest iluzją.

Czas to przede wszystkim teraźniejszość, chwila, w której wszystkie zmysły uczestniczą nieprzerwanie, wszystko co — dzieje się, dzieje się w teraźniejszości. Potocznie mówi się: czas działa przeciw mnie, czas przecieka mi przez palce, a może czas jest jedynym łącznikiem, poprzez który doświadczamy co dzieje się w pozostałych trzech wymiarach? A więc wszystko byłoby już z góry postanowione, przyszłość zapisana i gotowa stać się, a nam pozostaje tylko ją przeżyć? To by było tak, jak czytać książkę. Autor już ją napisał i zna zakończenie, ale my poznajemy jej fabułę etapami, przewracając kolejną kartkę.

Ze zrozumieniem — co przeszłość znaczy, łatwiej sobie poradzić wierząc, że jest bezpowrotna, nie można jej przerobić lub przeżyć od nowa. Czy podobnie jest z przyszłością, czy jest ona równie bezapelacyjna jak przeszłość?

W każdym razie czas — w jakimś zakresie, istnieje i przebiega. Jak szybko biegnie? Szwedzki astronom Peter Nilson zastanawia się nad tym w następujący sposób:

Jeżeli przyjmiemy, że przebieg czasu mierzy dusza, to następnym pytaniem musi być — gdzie znajduje się w mózgu materialne miejsce dla teraźniejszości? Innymi słowy, czy doświadczanie czasu ma swoją materialną bazę? Mózg ludzki, aby funkcjonował, potrzebuje nieprzerwanie dopływu tlenu, a wahania w ocenie przepływu czasu zmieniają się w zależności od ilości tlenu, jaki mózg otrzyma do dyspozycji. Podobnie rzecz się ma przy zmianach temperatury ciała, gdy ciało ma wyższą temperaturę, czas wydaje się biec wolniej, przeciwnie dzieje się, gdy mróz wokół. Im człowiek starszy, tym mniejszą porcję tlenu otrzymuje mózg i dlatego szybciej „biegną lata”. - Tak rozumuje astronom Peter Nilson.

Czy można wejrzeć w przeszłość? Robimy to za każdym razem, gdy spoglądamy w usiane gwiazdami niebo. Szybkość przebiegu światła jest ogromna, ale to pyłek w stosunku do ogromu wszechświata. Zanim dotrze do nas światło najbardziej oddalonych galaktyk, minie około 15 miliardów lat.

Aż kusi, aby zadać to przewrotnie i wieczne pytanie — dlaczego wszechświat został stworzony „właśnie wtedy”? Nie wcześniej ani później, ale właśnie wtedy? Jeden z ojców kościoła chrześcijańskiego, święty Augustyn zastanawia się nad tym słowami — Czas stał się, gdy wszechświat stał się. Przed powstaniem świata czas nie istniał. Współcześni myśliciele są podobnego zdania uważając, że czas, przestrzeń i materia, powstały równocześnie.

Myśl, że czas w rzeczywistości nie istnieje, a otacza nas jedynie ogromny balon teraźniejszości, jest okropna i trudno to sobie nawet wyobrazić. Story jest już napisane, a człowiek podąża jedynie za wydarzeniami? Przyjmując taką definicję czasu, jedynym „czasem” który moglibyśmy zarejestrować jest — gdy przenosimy wzrok z jednego przedmiotu na drugi, z czego wynikałoby, że każde zdarzenie jest już gotowe i tylko czeka na stanie się. A jeżeli tę książkę napisał Bóg, to może wprowadzać dowolne korekty tak długo, aż będzie zadowolony z fabuły.

Teolog średniowiecza Piotr z Ravenny — jak i tahitańscy kahuni — twierdzi, że Bóg może korygować przeszłość i przyszłość w dowolny sposób, i że człowiek również może zmienić swój los, jeżeli tego wystarczająco silnie pragnie i Boga o pomoc poprosi.

Ale czy Bóg musi być aż tak pracowity? Być może książka nie jest wcale napisana, gdy ją zaczynamy czytać. Kartki są puste i tekst powstaje przed naszymi oczami, aby w tym samym prawie momencie zniknąć i zamienić się w pamięć. Einstein przedstawia w swojej sławnej teorii względności, trójwymiarowy świat umieszczony w przestrzeni i czasie. Wszystkie rzeczy znajdują się w trzech wymiarach, gdzie nieruchomo spoczywają, my odnajdujemy siebie w określonym punkcie czasu i poruszamy się w zaplanowaną przyszłość. W takim tłumaczeniu wolna ludzka wola, jest czczą iluzją.

Na szczęście w codziennym życiu wcale nie uważamy, aby czas krył w sobie jakieś tajemnice. Wszystko biegnie swym normalnym trybem, my zaś jesteśmy samodzielnymi istotami, wyposażonymi w wolną wolę i swobodnie kierujemy swoim losem. Dopiero, gdy rozpoczynamy rozdłubywać istnienie na małe kawałeczki, okazuje się, że niewiele z tego wszystkiego rozumiemy. Wydaje się, że tajemnicę czasu nie jest możliwe wyjaśnić czy zrozumieć, posługując się jedynie materialnymi instrumentami.

 

 

Pitagoras powiedział kiedyś:

Wszystkie wielkie idee, w których tworzeniu brałem udział, zostały mi uświadomione z Boskiej inspiracji. Pochodzą one w całości od Boga, który wybrał mnie, abym zrozumiał Jego prawa i Jego idee. Ponieważ nie pochodzą te idee ode mnie, przekazuję je innym, celem używania i stosowania, jako prezent od Boga.

Potocznie można powiedzieć, że człowiek jest dłużnikiem Boga, a wszystko co posiada na planie materialnego istnienia, jest manifestacją twórczej boskiej energii. Wszystko co osiągnęliśmy, lub się dorobili, w czasie naszej krótkiej fizycznej egzystencji jest nasze, jedynie we własnych oczach. Z punktu widzenia mistyki, wszystko co człowieka otacza otrzymał od Niego, aby w najlepszy możliwy sposób używać dla swego rozwoju i bliźnich pożytku.

Pitagoriańska myśl oraz następujące po niej zdanie, stanowią początek moich zapisków, mojego diariusza, który ograniczyłem do mistyki, eteryzmu, okultyzmu i innych izmów. Zacząłem go pisać w 1983 roku. Długo wahałem się, czy w ogóle powinienem w mych wspomnieniach go umieścić, gdyż wiele w nim błędów w poszukiwaniach, wiele ślepych dróg, którymi długi czas podążałem, zanim zorientowałem się, że prowadzą donikąd. Nie uniknąłem również rozlicznych naiwności, które szczerzą teraz zęby spod różnych dat. Niech usprawiedliwieniem moich niezgrabności będzie, że zająłem się tematem niezwykle trudnym i mało znanym oraz, że dyktowały go dusza i serce, za czym chłodna logika nie przepada, na tej ślizgawce ogromnie łatwo stracić równowagę.

Miewam, powtarzający się niejako cyklicznie, sen, sen, w którym jeżdżę na łyżwach. Rozpoczynam powolnym holendrowaniem, stopniowo się rozpędzając, pochylam się mocno na wirażach i coraz potężniejszymi pociągnięciami mknę do przodu, a duszę moją wypełnia ogromna radość. W jakiejś chwili zaczynam, początkowo nieznacznie, tracić kontrolę nad szybkością jazdy, pociągnięcia łyżew stają się z sekundy na sekundę coraz potężniejsze, dłuższe, i szybsze. Tracę kontakt z ziemią i po chwili szybuję w powietrzu, a panika i strach dławią mi oddech. W tym momencie najczęściej budzę się i trwa długo zanim znowu zasypiam.

Śnię również inny, bardzo podobny sen, w którym łyżwy zastępuje samochód. Sen rozpoczyna się przyjemną jazdą i auto również nabiera szybkości, z którą walczę wciskając w podłogę hamulec, ale przerażony obserwuję, jak unoszę się wraz autem w powietrze i płynę nad górami, dolinami i rzekami. Zamykam wtedy oczy i budzę się ze ściśniętym ze strachu gardłem.

Sny te miewałem często, czasami parę razy w tygodniu. Czy coś znaczyły? Czy niosły w sobie jakieś dla mnie sygnały? Być może tak, jeżeli przyjmiemy, że sny w ogóle coś znaczą. Mam nadal wiele wątpliwości, czy dobrze robię wpuszczając obcych do mego diariusza.

 

Przyszedłem wczoraj wcześniej z pracy, wziąłem aspirynę, napiłem się gorącej herbaty i zamknąłem za sobą drzwi do sypialni. Gdy obudziłem się, przyszła mi do głowy urocza myśl — gdybym w tej chwili umarł, to ile ludzi na świecie fakt ten by mocno odczuło? Zacząłem liczyć i doszedłem do cyfry dwa — moja Mama i K. Nieźle jak na czterdzieści siedem lat, a uważam, że jestem przez ludzi lubiany. Być może tak właśnie ma być i wszystko jest w po-rządku, raptem jakieś krzesło jest puste i już. Gdyby tuziny ludzi rozpaczały z powodu czyjeś śmierci, cały świat od rana do nocy zajmowałby się jedynie łkaniem.

Całe życie budujemy fragmenty czegoś, stawiamy jakieś ściany i mamy nadzieję, że nas to uwieczni. Urodziłem się.... uczęszczałem...... ukończyłem.... pracowałem..... — to jest jak nagrobek, na którym wypisano wszystko, oprócz tej jednej, końcowej daty.

 

 

Szkoda, że tak późno zaczęło się koło mnie dziać to, co ma naprawdę sens.

 

 

Każdy człowiek wyposażony jest w swoistą prądnicę — umiejętność oddychania, ale dodać trzeba jeszcze jedno ważne ogniwo — wiarę. Sceptyk może zaoddychać się na śmierć, w efekcie dozna jedynie zmęczenia i szumu w głowie. Tylko dzięki wierze, Świadomość może sugestywnie wpłynąć na Podświadomość, aby ta zauroczona przekazała prośbę i energię do Nadświadomości. Pisząc o „wierze”, nie mam naturalnie na myśli religii.

 

 

Czego się dotychczas nauczyłem:

— w życiu nie ma przypadków,

— każdy człowiek nosi w sobie karmiczną świadomość wszechświata,

— głównymi wartościami istnienia są miłość i wiedza,

— każdego następnego kroku, czy w przód czy w tył, dokonuje się samemu,

— energia stwórcza jest tylko pozytywna. Człowiek posiadając wolną wolę kanalizuje sam pozytywne energie w kierunku dobra, jak także zła,

— człowiek nie może zmienić swego losu, ale może zadbać, aby nie był on gorszy od przeznaczenia. Możemy dużo zepsuć, ale niewiele poprawić.

— poprawiając siebie poprawiam świat. Każdy pozytywny czyn lub pozytywna mocna myśl, bierze udział w robieniu świata lepszym,

— w ręku każdego człowieka leży przekonanie Stwórcy, że jesteśmy warci posiadania daru wolnej woli,

bardzo ważne jest milczenie.

 

 

Parę tygodni temu Martin zaprosił mnie na spotkanie osób zainteresowanych parapsychologią. Naprzeciw mnie siedziała Lotta. Gdy wróciłem do domu, wpadła mi do głowy myśl przywołania jej jako świadka i dokonania próby, czy uda mi się na drodze medialnej odnaleźć, gdzie Lotta mieszka. Wykryła mi się bardzo dokładna droga.

Po paru dniach zaprosiłem Martina na przejażdżkę i nic nie mówiąc o celu podróży, zawiozłem go tam. Wiedziałem, że Martin znał jej adres. Niestety rozczarowanie, Lotta wcale tam gdzie go zawiozłem nie mieszkała.

Ale już następnego dnia rano telefon. Dzwoni rozentuzjazmowany Martin i opowiada, że rozmawiał z Lottą i ta potwierdziła, że tam właśnie przed paru laty mieszkała. Hurra! Byłem więc tam w innym czasie, ale pod dobrym adresem. Czas transcedentalny dzieje się zawsze.

 

 

Jeżeli Bóg mieszka w każdym sercu, to po co mu mury, po co gmachy? Religia weszła do polskich szkół jako przedmiot obowiązujący i tym samym Polska stała się trudnym miejscem do życia dla ludzi innej religii niż katolicka. Gdzie się podział — o ile w ogóle kiedyś istniał, polski liberalizm? Kościół ma ambicję władzy nad duszami, a nie przyjaźni z nimi.

 

 

Oto moja mantra. Zupełnie przypadkowo, trochę za przyczyną polskiego mistyka, którego spotkałem tu, w Sztokholmie, poznałem moją mantrę. Medytowałem jak co dzień. Zwykłem w medytacji pytać o rzeczy mnie trapiące. Używam wtedy, nie wiem czy to dobrze czy źle, wielu słów, aby opisać stany i problemy którym podlegam. Tym razem było podobnie, aż do momentu, w którym użyłem słowa „.....”. Zadrżałem, dosłownie zadrżałem. Coś się we mnie zagotowało, poczułem energetyczne drgania, ów dreszcz jak igiełki prądu elektrycznego, który kiedyś już parokrotnie przeżyłem. Powiedziałem jeszcze raz to słowo i znowu wybuch wulkanu. Zrozumiałem, że oto urodziła się moja mantra.

Nadal nie bardzo wiem co to jest mantra. Ściśnięta do jednego słowa modlitwa? Mistyczne hasło? Słowo klucz? Ale do czego i dlaczego? W każdym razie mam moją własną mantrę!

Ilekroć „czytam” siebie, czy znajduję się we frekwencji jakiejś osoby, mam wiele wątpliwości co do klarowności odczytu. Czy jest to odczyt bezpośredni? A może działa tu moja podświadomość, zawsze mi życzliwa i chętna do wszelkiej pomocy, abym tylko był zadowolony? Czy odczyty te nie są przypadkiem tylko logicznymi powiązaniami myśli, wyprodukowanych przez moją świadomość?

Jak pozbyć się naleciałości intelektualnych zanieczyszczeń, co czynić, aby obraz był czystym obrazem, a odbiór czystym odbiorem? Ale czuję, czuję wszystkimi psychicznymi fibrami, że moja wspaniała mantra popycha mnie do przodu, że zrobiłem krok.

Nawet nie wiem jak ją wykorzystać, aby mi się przydała. Nie wiem co ona „może”, ale czuję, że rzeczywiście działa i jest moja. Może spowodować realizację nieznanych mi w tej chwili potrzeb, życzeń, czy nadziei, może pozwolić chodzić po rozpalonych węglach, mantra może wszystko.

 

 

Nad ranem śniłem bardzo klarownie, że ktoś zaproponował mi, abym sprawę mojego czynszu za mieszkanie oddał mu w ręce, a on spowoduje, że będę płacił o tysiąc koron miesięcznie mniej niż dotychczas. Kusiła mnie ta myśl, ale bałem się, że potem właściciel domu zaskarży mnie i będę musiał zwracać pieniądze. Tak śniłem.

Mam od lat zwyczaj, że po przebudzeniu zaraz włączam radio. Więc i tym razem, jeszcze na dobre nie otworzyłem oczu, gdy wcisnąłem klawisz radia. Pierwsze słowa, które usłyszałem informowały, że rozpoczęła się w komunie Solna — gdzie mieszkam, dyskusja nad zmniejszeniem czynszów i wyłoniona została grupa robocza, która rozpoczęła nad tym projektem pracować. Klasyczny przykład snu prekognicyjnego.

 

 

Kiedy pisałem „Bliskie a Nieznane” miałem wizję, którą zanotowałem na taśmie magnetofonowej. Przypomnę ją:

Czerwone pióropusze ognia, dym, kamienie, zniszczone miasta, Nowy Jork, Brazylia, Taszkient. Widzę pękającą skorupę ziemską..., ogromne szczeliny, w które zapadają się miasta. Znika z powierzchni ziemi Manhattan..., Teksas, ginie miasto Dallas. Niebo zupełnie ciemne. Znika pod wodą Los Angeles. Obszary Kalifornii stają się wysepkami.... Kuba łączy się z lądem... Na miejscu Zatoki Meksykańskiej powstaje ląd. Znika cieśnina pomiędzy Alaską a Azją. Italia dzieli się na szereg wysp... znika Sardynia... Morze Śródziemne zostaje zamknięte, znika cieśnina Gibraltarska..... Wielkie połacie Francji pod wodą.... Wyspy Brytyjskie łączą się z lądem stałym... Pod wodą Holandia, Belgia.... Ruchy masywów górskich w Szwajcarii, ginie miasto Lozanna.... Wielkie zniszczenia w Paryżu... Ginie miasto Rzym... ginie Papież.... Doszczętnie zniszczone Brno/albo Berno/ i Berlin... Zalane wybrzeża Norwegii, pod wodą Malmö.... Wielkie zniszczenia w Sztokholmie.... Znika wyspa Lidingö... Bardzo podnosi się poziom wody.... Po niebie strzelają błyskawice... Niebo jest czarne.... KOŁO ZIEMI PRZESUWA SIĘ JAKIŚ OGROMNY KSZTAŁT.... Topnieją wody na biegunie północnym.... W środkowej Europie pęknięcia skorupy ziemskiej.... Duże zniszczenia w Alpach... ginie miasto Innsbruck... Wylewa rzeka Wełtawa.... Zamyka się odpływ Odry... Giną miasta Hamburg, Szczecin, Kołobrzeg, Travemunde, Słupsk, Gdańsk.... Wylewa bardzo Wisła.... Na płycie Mazowsza spokój... Wnętrze Polski nie ponosi większych strat.... Eksplozje na Uralu... Morze Czarne bardzo się powiększa... Znika Morze Kaspijskie.... Po Wyspach Japońskich pozostają nieliczne wysepki... Ginie Murmańsk, ginie Władywostok.... Zapadają się w morskie głębiny Himalaje.... Na środku Atlantyku wyłania się nowy ląd..... W Australii i Nowej Zelandii niewielkie ruchy tektoniczne, nieliczne wywracanie się wysokich domów, są to najmniej uszkodzone obszary Ziemi. Ludzkość przeżywa ogromny wstrząs... głód.... mordy.... gangi.... Zwiększa się rola zwierząt pociągowych.... obfitość ryb..... epidemie... ginie połowa ziemian... Ludzkość rozpoczyna nowy etap istnienia.... w dobrym kierunku.... ludzie są bliżej Boga.... Kataklizm ten trwa tydzień.... potem siedem dni trwa opadanie wód.... Świat się uspakaja... Odchodzi w przeszłość epoka technologiczna.... Wielkie zmiany mentalne....Powrót do Stwórcy.... Humanitaryzm... Uzyskuje przewagę życzliwość... Rozpoczyna się dobra epoka Ziemi.... Kanton staje się wielkim centrum duchowym.... Chiny nie ulegają większym zniszczeniom... Chiny zdobywają supremację światową.... dobrą supremację... Ludzkość wytwarza nowy język, którym porozumiewają się wszyscy... Dużo łagodniejszy klimat.... wyższe temperatury.

 

 

Jaką rolę odgrywają na Ziemi istoty nas odwiedzające? Bo to, że są wśród nas, to raczej pewne. Im więcej informacji na ten temat czytam, tym bardziej wzrasta mój niepokój. Co znaczy dla ludzkości i jakie pociągnie za sobą konsekwencje, pobyt wśród nas Istot z innego systemu planetarnego?

To bardzo dla przyszłości ludzkości ryzykowny kontakt. Jeśli idzie o świadome, inteligentne istnienie, mamy za sobą około 20-25 tysięcy lat, bardzo skromny dorobek. Wizyta pozaziemskiej inteligencji może nam przynieść masę rozczarowań, jeżeli nie konkretnych niebezpieczeństw.

W naczyniu ziemskiego istnienia ma miejsce ogromna różnorodność form życia. Człowiek, z tytułu rzekomego przywództwa, zdobył bezdyskusyjne według niego przewodnictwo, a także zarozumiałość lidera. Wydaje się nam, że stworzywszy formę cywilizacji technicznej, możemy tą wiedzą tłumaczyć wszystko. Niestety tak nie jest. Poprzez postęp techniki wiele ludzi zapomniało o istnieniu duszy, „istoty” która nie ma początku i końca, która jest jądrem i przedmiotem istnienia.

Ludzkie rozumienie istnienia winno zawierać: miłość, wyrozumienie, wiedzę, nieagresję, kompromis, braterstwo. Myślę, że miłość i wiedza są najważniejsze, że są głównymi motorami istnienia, tak na Ziemi jak i Wszechświecie, ale nie przebiły się jeszcze do powszechnej świadomości.

Wierzymy w wagę uczuć — miłości, macierzyństwa, sprawiedliwości, pochwały prawdy, nagany kłamstwa, wierności, wiary, poświęcenia dla dobrej sprawy, empatii, cierpienia za innych — to kamienie milowe idei dobra. Nic szlachetniejszego w etyce istnienia nie potrafimy wymyślić i uważamy, że te cechy kwalifikują nas do grupy wyżej rozwiniętych istot w globalnym, kosmicznym rozumieniu istnienia.

Jesteśmy różnorodni, tak jak różnorodna jest Ziemia, na której żyjemy i możemy bardzo różnie rozwijać się i ewoluować, ale inteligencja dyktuje „jakość” etyki. Życie, rozpoczynając się w jakimś punkcie, dalej biegnie przypadkowo, ale nie może rozwijać się jak chce, tylko jak warunki gdzie przebiega na to pozwalają. I tak, tam gdzie może rozwijać się różnorodnie, tworzy — jak na Ziemi, miliony różnych form, a gdzie indziej w kosmosie, wytwarza być może jedynie trzydzieści lub trzysta kształtów i na nich buduje swoje etyczne pryncypia, które mogą różnić się zasadniczo od ludzkich pojęć etycznych. Będą w naszym rozumieniu niesprawiedliwe, gdyż budowane są na bazie innych, nieznanych nam „prawd podstawowych”.

 

 

Dzieci i ludzie starzy mają dusze większe od ciał.

 

 

W wyższych regionach istnienia wyobraźnia działa natychmiast, wyobrażenie jakiejś rzeczy, staje się nią, potęga umysłu, a więc i wyobraźni, nie ma granic. Na Ziemi — na nasze szczęście, owoce myśli i wyobraźni objawiają się znacznie wolniej, mamy więc szansę przyjrzenia się skutkom jakie wywołują.

Materia jest jak glina, którą urabiamy, badając w ten sposób twórczą boską energię i poczynania te nie pociągają za sobą /dzięki Bogu!/ specjalnego ryzyka. Dlatego fizyczna rzeczywistość tak dobrze nadaje się do kształtowania nas, Ziemia jest poligonem doświadczalnym, szkołą uczuć. A skoro fizyczna śmierć nie stanowi dla nas ostatecznego zagrożenia, zupełnie bezpieczną szkołą.

Bóg nie osądza, nie wymierza kary tym, którzy idą własną drogą i błądzą. Sami doświadczają błędności swych dróg, a karą są ich dodatkowe inkarnacje. Nie nagradza też niczym tych, którzy do Niego docierają.

 

 

Mam silne przeczucia, że wkrótce dojdzie do rozkładu chrześcijaństwa. Oby stało się to łagodnie. Wystąpią niepokoje religijne w Niemczech, dojdzie do buntu biskupów w Watykanie. Jądrem schizmy będzie kościół niemiecki, nastąpi wrzenie religijne w Afryce. Kościół rozpocznie próby wprowadzenia w życie idei sprzed tysięcy lat — kościoła ubogiego, podejmowane będą liczne próby powrotu do stanu apostolstwa i ubóstwa. Ale będzie już na wszystko za późno.

 

 

Wolność jest samotna. Tęsknię do medytacji.

 

 

W zespole duszy ludzkiej wiemy najmniej o nadświadomości, wyższej osobowości, wyższym ja, Bogu. Wychowywanie chrześcijańskie nie daje niestety właściwego wyobrażenia o naturze duszy ludzkiej.

Chrześcijaństwo stawia problem duszy ludzkiej pryncypialnie i kontrastowo. Człowiek ma alternatywę — zbawienia albo zagłady, co jest uzależnione od tego, czy wierzy w dogmaty. Łamanie praw rządzących w chrześcijaństwie, czy też ich zachowywanie, odbija się na karierze duszy, która w zależności od tego jak postępuje, może się uratować albo zginąć. Dusza jest integralną częścią ciała i w zasadzie podziela jego los. Dusza chrześcijanina — kiedyś zmartwychwstanie, a stanie się to w dniu końca świata — uda się na sąd boży.

Miałem sen, sen-wtrącenie. Śniło mi się coś i nagle sen został przerwany, a włamał się w to miejsce inny sen. Znalazłem się w jakiejś szarej, oleistej przestrzeni, w której poruszały się niemrawo dziwne stwory, nie podobne do niczego, co znam. Poruszały się siłą myśli, ja także. Przepływałem przez różne większe i mniejsze pomieszczenia, korytarze, zakamarki i cały czas czułem wokół obecność owych istot. Były przyjazne, a ja miałem dla nich współczucie i na pewno nie byliśmy z tego samego układu. Nagle zobaczyłem jakiś wielki stwór, którego się przestraszyłem, jakbym go znał. Jego ukazanie się było ważne, było potwierdzeniem „czegoś”. Szybko opuściłem ten sen.

Myślę, że przeżyłem eksterioryzację, że opuściłem moje ciało i znalazłem się w jakiejś strefie przejściowej. Chrześcijanie nazwaliby to Czyśćcem.

 

 

Jakże często nie doceniamy ludzi antycznej Hellady — Pitagoras, Sokrates, Arystoteles, Platon.... Myślę, że ich umysły były sprawniejsze od naszych. Trenowali swój intelekt w powszechnym wówczas ogólnie nawyku ćwiczeń umysłu, w postaci nieskończonych dyskusji i ścieraniu się różnych szkół filozofii. Wiódł ich w dyskusjach umysł ukierunkowany. Baczną uwagę zwracali na kwestię ogromnej wagi — mianowicie — na czym polega szczęście.

Jasność umysłu nie zawsze idzie w parze z wykształceniem. Wykształcenie jest wynikiem pracowitości lub przypadku, a nie objawem inteligencji. Człowieka tworzą jego myśli, a nie zgromadzona empirycznie wiedza. Wiedza nie jest mądrością. Epikur twierdził, że siłą myśli można opanować w s z y s t k o .

 

 

— ofiarować miłość

— zrobić porządek we własnym domu

Oba te przekazy otrzymałem w medytacji, gdy prosiłem o pomoc w uregulowaniu mojego pełnego chaosu życia. Muszę się skupić i coś postanowić. Czuję intensywną potrzebę wyjaśnienia mojemu notatnikowi, na czym polegają niepokoje, które nie dają mi spokojnie spać. Trochę się lękam rozkręcać te śrubki, gdyż nie wiem czy będę potrafił złożyć to wszystko z powrotem. Jeszcze nigdy tak się nie bałem. Mam wrażenie, jakbym znalazł się w środku trąby powietrznej, jestem bliski paniki i brak mi do tego pojedynku oręża. Zanim zdecyduję się wydać mu bitwę, muszę znaleźć grunt, jakieś mocne oparcie, inaczej po mnie.

Jak do tego doszło? Kiedyś, początkowo niezauważalnie, zacząłem zdawać się wyłącznie na własne siły uważając, że już jestem na tyle mocny, aby być samodzielny. Zacząłem stawiać w wątpliwość wartości religijne, gdyż uważałem, że to co dotychczas przeczytałem i przemyślałem, pozwala mi iść własną drogą do Uniwersalnego Stwórcy. Byłem pewien — opierając się na posiadanym darze jasnowidzenia, że należę do pretorianów boskiej drużyny, że jestem w jakimś sensie uprzywilejowany. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Stwórca obdarowując mnie darem jasnowidzenia, awansował mnie do „wybranych”, którzy spędzają na ziemskim padole ostatnie fizyczne istnienie, aby po uwolnieniu się od ciężaru ciała, wejść w poczet dusz dojrzałych i ważnych. Jednym słowem byłem przekonany, że uczestnicząc w życiu na Ziemi, jedną nogą jestem już w sferach wyższej jakości. Byłem przeświadczony, że jest to moja ostatnia na Ziemi inkarnacja, że posiadam już takie kwantum wiedzy o sobie samym, jak i w ogóle o świecie poza fizycznych doznań, że nonsensem byłoby, gdybym miał znowu zostać głupim niemowlęciem.

Moja zarozumiałość nie miała granic. Byłem zniecierpliwiony, że Stwórca nie uruchamia we mnie dalszych talentów. Setki razy prosiłem w medytacji, ba! żądałem, aby dał mi więcej, w i ę c e j, chciałem być sławny. Ilekroć czytałem o osobach w jakiś sposób medialnie uzdolnionych, natychmiast kładłem się do medytacji i domagałem, abym natychmiast otrzymał też ten dar. Chciałem, m u s i a ł e m być znany, doceniany, wielbiony! Oczekiwałem także, że sława przyniesie mi bogactwo i będę opływał w dostatki.

W ten sposób zdobyły nade mną kontrolę pragnienia, i w moim gigantycznym zarozumialstwie, zacząłem traktować Stwórcę instrumentalnie. W rezultacie uformowałem sam siebie tak, iż byłem już gotowym kęskiem, wystarczyło pomachać mi przed nosem atrapą kiełbasy, abym zaczął merdać ogonem.

Już „wtajemniczony”, zacząłem budować mój świat pragnień, pewien, że mam Stwórcę po swojej stronie. Owo zaślepienie doprowadziło mnie do konfliktów z otoczeniem, zamknął się nade mną obłędny balon pychy, w którym królowało rozpanoszone i wszechwładne ego. Pogardzałem wszystkimi, którzy nie myśleli tak jak ja, cały mój system rozumowania stał się ogromnie pokrętny, gdyż w codziennych medytacjach stale zanosiłem do Stwórcy gorące afirmacje miłości, braterstwa, i wyrozumiałości dla bliźnich.

To szaleństwo musiało doprowadzić wcześniej czy później do konfrontacji z siłami, o których istnieniu wiedziałem, ale nie doceniając ich mocy, lekceważyłem. Chaos osiągnął w końcu punkt krytyczny, stanąłem przed alternatywą „albo — albo” i doszło do pojedynku, w którym chyba tylko strach podpowiedział mi sposób działania.

W medytacji używam słowa — dobro. „Dobro” reprezentuje wszystko. Nie było błędu w tym rozumowaniu, linia Dobro — Stwórca jest prawidłowa, ale słabą stronę tej konstrukcji stanowiła zbytnia jej uniwersalność. Zabrakło mi było konkretnej dłoni, której mógłbym się trzymać i zastąpiłem pewnego dnia — dobro — Jezusem.

Gdy to uczyniłem, zobaczyłem Go cierpiącego na krzyżu. Cierpiał jak ja cierpię, więc mnie rozumiał. I wtedy jakbym wypłynął na spokojniejszą wodę. Zniknął strach. Zacząłem uczyć się wielu rzeczy od nowa, poznawać z innej strony znane już wcześniej pojęcia i prawdy. Dziś używam na powrót w medytacjach — dobra, ale stoi teraz za nim mocny sojusznik.

 

 

druga część wyboru[Książka Wyspy polecone w księgarni tCHu]           

powrót do strony Opowiesci Wizjonerskich    powrót do strony eGNOSIS