eGNOSIS

Charles Fort - amerykański erudyta, ekscentryk, może mizantrop. Tropiciel absurdu w dominium nauki, nieustraszony eksplorator regionów styku tego świata i Wielkiego Niewiadomego, obszaru nieciągłości, zawieszenia prawideł i widomych oczywistości.
Teksty pochodzą z książki Charlesa Forta - Księgi rzeczy wyklętych, wydanej w 1993 r. przez wyd. Pandora, do której czytelników namawia się wybitnie.
 

Z otchłani Międzybytu

Charles Fort

 

 

Charles Fort o sobie samym

 

Tekst ten został napisany na życzenie redakcji „Daily News” w związku z zainteresowaniem czytelników osobą autora Księgi rzeczy wyklętych.

 

Księgę rzeczy wyklętych zacząłem pisać, kiedy właściwie byłem jeszcze chłopcem. Zdecydowałem wówczas, że zostanę naturalistą, badaczem różnych przyrodniczych zjawisk. Czytałem więc żarłocznie, wypychałem ptaki, zbierałem i opisywałem minerały, kolekcjonowałem owady, nabijając je na szpilki i zaopatrując w etykietki, tak jak to widywałem w muzeach. Później zostałem reporterem, lecz zamiast fotografować ciała w kostnicach, parady szkółek niedzielnych w Brooklynie, hodowców warzyw i przestępców, porządkowałem swoje doświadczenia, krzątając się nad nimi, tak jak niegdyś krzątałem się nad ptasimi jajami, minerałami i insektami.

Ilekroć słyszę, że ktoś nie potrafi zrozumieć snów, czy też raczej, że nie widzi w nich nic nadzwyczajnego i szczególnie mistycznego, ogarnia mnie zdziwienie. Niech no tylko każdy spojrzy wstecz na swoje życie. Nie ma takich fenomenów w snach, które nie byłyby charakterystyczne dla życia w ogóle: zanikanie, bledniecie, roztapianie się w czymś odległym i ostatecznym — a choć tak ciekawe były czasem, tak podniecające, pozostają po nich jedynie szczątki, zimne, martwe szczątki. Zbrodnie i altruizm. Tu właśnie, między życiem i snem, narodził się monizm, którym nasyciłem stronice Księgi rzeczy wyklętych: roztapianie się jednych rzeczy w innych, łączenie się wszystkiego, niemożliwość odróżnienia jednego zjawiska od drugiego w ścisłym, kategorycznym sensie, niemożność odróżnienia naszej codzienności od egzystencji we śnie.

Zdecydowałem napisać o tym książkę i zacząłem tworzyć powieść. Siedziałem nad nią przez okrągły rok, spłodziwszy prawie trzy i pół miliona słów. Wydawało mi się wówczas, że z wyjątkiem pisania powieści, która wyglądała pewnie jak dziecko kangurzycy, nie mogło być w okolicy lepszej podniety do kontynuowania egzystencji. Prawnicy, naturaliści, robotnicy portowi, senatorowie Stanów Zjednoczonych — co za posępny los! Gdy jednak, po roku pracy, nie napisałem tego, co chciałem, rzuciłem powieść i zacząłem życie od nowa, zostając ultra-naukowym realistą.

Robiłem straszliwe ilości notatek. Miałem całą ścianę w szufladkach — 25 000 fiszek. Drżałem na myśl o możliwości pożaru, rozmyślałem o robieniu notatek na jakimś materiale ogniotrwałym, a w końcu okazało się, że nie było w nich tego, o co mi chodziło — i wszystko zniszczyłem sam. Teodor Dreiser nigdy mi tego nie wybaczy.

Moje pierwsze chłopięce zainteresowania miały przyrodniczy charakter, realizm zesłał mnie znów do tej rodzinnej prowincji. Zabrałem się więc do studiów i przez osiem lat zgłębiałem wszystkie sztuki i nauki, o jakich zdarzyło mi się zasłyszeć, nie mówiąc o dziesiątkach tych, które sam wymyśliłem. Dziwiłem się ludziom zadowolonym ze statusu pisarza, właściciela hut i stalowni, krawca, gubernatora i zamiatacza ulic. Następnie nasunęła mi się myśl zebrania notatek z wszystkich dziedzin wiedzy na temat wszystkich znanych fenomenów, a potem znalezienie w tej różnorodności faktów takich zgodności, które mogłyby wskazywać na ogólny kosmiczny porządek i na jedność Wszechrzeczy.

Znowu zbierałem notatki dotyczące zasad i zjawisk astronomii, socjologii, psychologii, badań podwodnych, nawigacji, wulkanów, religii, seksu i dżdżownic — wszystko rozpatrując pod kątem podobieństw pomiędzy najodleglejszymi pozornie różnicami, takimi jak astronomiczne, chemiczne i socjologiczne wartościowości; astronomiczne, chemiczne i socjologiczne perturbacje; jak kombinacje chemiczne i muzyczne, zjawiska morfologiczne i magnetyzm, chemia i pociąg seksualny. W rezultacie wylądowałem na stosie 40 000 fiszek, ułożonych jako tako według 1300 nagłówków w rodzaju: Harmonia, Równowaga, Katalizatory, Nasycenie, Metabolizm.

Było to 1300 piekielnych poczwar szydzących na 1300 głosów z moich prób osiągnięcia ostatecznej syntezy. I znowu napisałem książkę, w której było niewiele z tego, co próbowałem wyrazić. Zredukowałem ją tedy z pięciuset czy sześciuset stron do dziewięćdziesięciu. A potem rzuciłem ją w kąt. Nie był to owoc, którego pożądałem. Jednakże siła 40 000 fiszek uległa poprzez napisanie tej książki przemianie. Jak w soczewce skupiła się w niej ich hipnotyzująca natura i ich ortodoksyjny materializm. Tynall mówi to, Darwin mówi tamto, chemicy, astronomowie i geolodzy udowodnili to, tamto i owo; autorytatywność, pozytywność, oficjalność, urzędowość — aż w końcu monizm i duch przekory skłoniły mnie do napisania, że nawet dwa plus dwa równa się cztery tylko i wyłącznie na podstawie arbitralnej decyzji i konwencji, czyli że nie ma, nie istnieje żadna niezaprzeczalna prawdziwość, że nawet najgłębiej zahipnotyzowany ma jakąś niejasną świadomość swego stanu i że — nękany wątpliwościami i niezadowoleniem — nigdy nie byłem wyznawcą naukowej ortodoksji.

Jedność Wszechrzeczy. Doszedłem też do wniosku, że w moich próbach znalezienia wspólnego podłoża wszystkich fenomenów popełniłem błąd, kończąc na sklasyfikowaniu wszystkiego w dwa wielkie porządki; porządki te bowiem reprezentują tylko idealne punkty graniczne, ale nie istnieją w ogóle w naszym stanie pozorności, zaś my wszyscy i wszystkie inne zjawy i fantasmagorie super-snu jesteśmy wyrazem kosmicznego falowania i stopniowania pomiędzy nimi. Jedną z tych ekstremalnych granic nazywamy chaosem, nierzeczywistością, nierównowagą, brzydotą, niezgodą, brakiem zwartości i logiki; drugą z nich zwiemy porządkiem, rzeczywistością, równowagą, pięknem, harmonią, sprawiedliwością i prawdą. Ta opozycja i cała pozorność bytu pomiędzy nimi są podszewką Księgi rzeczy wyklętych. Czymś, z czego wiele osób wolałoby nie zdawać sobie sprawy.

Charles Fort

 

 

 

Z otchłani Międzybytu

 

Korowód wyklętych. Przez wyklętych rozumiem odrzuconych. Będzie to korowód faktów odrzuconych przez naukę,

Legiony przeklętych, idących pod wodzą odgrzebanych przeze mnie i zblakłych już wydarzeń. Będziecie je czytali, a one będą się przesuwać w korowodzie. Niektóre sine, niektóre gorejące, niektóre w rozkładzie.

Część z nich to trupy, szkielety, podrygujące, chwiejące się mumie, podtrzymywane i ożywiane przez niegdyś rześkich piekielnych towarzyszy. Są olbrzymy, które będą przechodzić we śnie. Są rzeczy pewne jak teorie matematyczne i rzeczy, które są strzępami; pójdą ramię w ramię, jak duch Euklidesa z duchem anarchii. Tu i tam przemknie się mała zalotnica. Wiele z nich to tylko klowny, lecz wiele zasługuje na najwyższy szacunek. Są też i mordercy. Są spełzłe smrody i zmizerniałe przesądy, zwyczajne cienie i żwawe złośnice, fanaberie i uprzejmości. Naiwne i pedantyczne, niesamowite i groteskowe, szczere i fałszywe, poważne i dziecinne.

Ich wygląd jest zarazem godny i rozwiązły, ich wspólny głos jest wyzywającą modlitwą, lecz całość przenika duch procesyjnej powagi. Mocą, która rzekła wszystkim tym istotom, że są wyklęte, jest Dogmatyczna Nauka.

Lecz one zaistnieją i pójdą w korowodzie. Małe swawolnice będą pląsać, potwory rozpraszać uwagę, klowny łamać rytm pochodu swoją błazenadą — lecz siła korowodu jako całości to posuwanie się jednych, nadchodzenie drugich, to ciągłość, ciągłość i ciągłość pochodu.

Nieodpartość rzeczy, które ani grożą, ani szydzą, ani przeczą, lecz łączą się w masę, która toczy się i prze, i trwa w swym ruchu. Tak więc przez wyklęte rozumiem wykluczone. Albo: wszystko co jest, być przestanie. A wszystko, czego nie ma — zaistnieje. Ale też zgoła oczywiste, że to co będzie — nie będzie.

Powiadamy, że przepływ miedzy tym, czego nie ma i czego nie będzie, czyli stan, który absurdalnie zwie się egzystencją, jest rytmem nieba i piekła, że wyklęte nie będzie wyklęte, że zbawienie jest tylko czymś, co poprzedza zgubę. Wynika stąd, że pewnego dnia nasi przeklęci łachmaniarze będą jaśnieć jak anioły. Lecz za tym pierwszym wnioskiem kryje się drugi, że innego pewnego dnia powrócą tam, skąd przyszli.

Powiadamy, że nic nie może zaistnieć inaczej, jak tylko przez usiłowanie wykluczenia czegoś innego, i że to, co zazwyczaj nazywa się „bytem” jest stanem wypracowanym mniej lub bardziej ostatecznie przez proporcje w formalnych zewnętrznych różnicach między tym, co jest włączone, a co odrzucone.

Lecz powiadamy także, iż nie ma formalnych różnic, zaś wszystkie rzeczy są jak mysz i robak w środku sera. Mysz i robak — nie ma dwóch rzeczy równie niepodobnych. Lecz siedzą wspólnie w serze przez tydzień i siedzą przez miesiąc, i w końcu nie są niczym innym tylko transmutacją sera. Myślę więc, że wszyscy jesteśmy robakami i myszami, i wszyscy jesteśmy tylko różnymi postaciami wszechobejmującego sera.

Lub też, że czerwone nie różni się bezwzględnie od żółtego, będąc tylko innym stopniem wibracji tego, czego wibracją jest również żółte; że czerwone i żółte to kontynuacja tego samego, albo też, że zlewają się w pomarańczowym.

Tak więc, gdyby zdarzyło się Nauce klasyfikować fenomeny na bazie żółtości i czerwoności, włączając wszystkie czerwone rzeczy jako prawdziwe, a wyłączając wszystkie żółte przedmioty jako fałszywe lub iluzoryczne, linia demarkacyjna między nimi byłaby fałszywa i arbitralna, ponieważ przedmioty koloru pomarańczowego, znajdującego się pomiędzy żółcią a czerwienią leżałyby po obydwu stronach tak pojętego podziału.

Idąc tym śladem uderzy nas fakt, że przecież nigdy nie wymyślono innej, rozsądniejszej podstawy klasyfikowania, włączania i wyłączania, niż ta, ilustrowana wyżej przez czerwone i żółte.

Nauka, odwołując się do rozmaitych zasad, uznała znakomitą większość faktów, i gdyby tego nie uczyniła, nie byłoby niczego, czym by mogła podeprzeć swe istnienie. Jednak odwołując się do różnych zasad nauka także mnóstwo faktów usunęła. Lecz jeśli czerwień jest kontynuacją żółci, każda podstawa przyjęcia jest tożsama z podstawą odrzucenia, Nauka usunęła z pewnością wiele faktów, które stanowią kontynuację faktów akceptowanych. Przykład czerwieni i żółci łączących się w kolorze pomarańczowym uosabia wszystkie testy, standardy, wszystkie środki formowania opinii.

Lub raczej, że jakakolwiek opinia, zwłaszcza kategoryczna, o czymkolwiek jest iluzja wzniesiona na błędnej przesłance, że istnieją różnice bezwzględne między przedmiotami, które umożliwiają sądzenie. Ze każde poszukiwanie rozumu ma w stosunku do wszystkiego —  faktów, podstaw, generalizacji, praw, formuł —  przesłankę większą, która jest sformułowana kategorycznie, i że najlepsze, co kiedykolwiek zostało zrobione to stwierdzenie, że pewne rzeczy są oczywiste same przez się —  podczas gdy przez oczywistość rozumiemy oparcie jednego rozumowania na innym. Że jest to poszukiwanie, które wszelako nigdy nie osiągnęło celu, nauka zaś działała, rządziła, ogłaszała, potępiała, jak gdyby do celu dotarła.

Co to jest dom? Nie ma możliwości by powiedzieć, czym coś jest, jako formalnie różniące się od czegoś innego, jeśli nie ma zasadniczych różnic jako takich. I stodoła jest domem, jeśli ktoś w niej mieszka. A jeśli zamieszkanie stanowi o istocie domu, bo przecież nie architektura, to i ptasie gniazdo jest domem —  ludzka obecność nie jest tu warunkiem koniecznym, by sądzić tylko na jej podstawie, i nie materiał, gdyż mówimy również o śnieżnych domach Eskimosów. Muszla jest domem kraba— pustelnika, lub była domem mięczaka, który ją uformował, więc rzeczy tak na pozór formalnie odmienne jak Biały Dom w Waszyngtonie i muszla na plaży mogą być pojmowane jako ciągłość.

Nikt też nie potrafi powiedzieć dokładnie, czym jest, na przykład, elektryczność. Nie jest to coś dające się wyraźnie odróżnić od ciepła, magnetyzmu lub życia. Metafizycy, teolodzy i biolodzy próbowali zdefiniować życie i zawiedli, ponieważ w pozytywnym sensie nie ma tu czego definiować; nie ma takiego fenomenu życia, który by nie był, do pewnego stopnia, obecny w chemii, magnetyzmie i ruchach ciał niebieskich.

Biała rafa koralowa i błękitne morze. Ich pozorna różność, pozorna odrębność, wszakże obydwa zjawiska wznoszą się z tego samego morskiego dna. Różnica między morzem i lądem jest tylko formalna. W każdej wodzie jest trochę ziemi, w każdej ziemi jest trochę wody.

Tak więc wszystkie pozornie odrębne rzeczy nie są rzeczami bardziej, niż jest rzeczą samą w sobie stołowa noga, zaś wszystko jest między-ciągłością. Tak więc osoba, jeśli ujmować ją fizycznie, jest tylko częścią środowiska, jeśli zaś psychicznie, to również nie jest czymś więcej niż postawą i wyrazem związku ze swym środowiskiem.

Nasza generalna formuła ma dwa aspekty. Konwencjonalny monizm mówiący, że wszystkie rzeczy, które zdają się mieć swoją własną tożsamość, są tylko wyspami wyrastającymi z tego samego dna i w gruncie rzeczy nie mają własnej, odrębnej rzeczywistości.

Lecz wszystkie te „rzeczy”, jakkolwiek są jedynie projekcjami, jako projekcje walczą o oderwanie się od tego wspólnego podłoża, które przeczy ich odrębnemu istnieniu.

Pojmuję to jako wszechciągłość, w której i której wszystkie rzeczy są tylko różnymi ekspresjami, lecz w której wszystkie rzeczy mają swą lokalizację, czy też próbę oderwania się i zaistnienia jako realna rzecz, całość, ostateczne oddzielenie i pełna niezależność —  osobowość lub dusza, jak zwykło się mówić w przypadku ludzkiego fenomenu.

Że wszystko, co usiłuje ustanowić się jako rzeczywiste lub formalnie odrębne, jako absolutny system, rząd, organizacja, jaźń, dusza, całość, indywidualność, może osiągnąć to tylko przez zakreślenie kręgu wokół siebie, albo przez skupianie i włączanie, konstytuując się samorzutnie, potępiając i wypierając, lub odrywając się od innych rzeczy.

Jeśli zaś tak nie czyni, to zdaje się nie istnieć.

A jeśli tak czyni, to działa fałszywie, arbitralnie, bezowocnie i zgubnie, jak ktoś zakreślający krąg na wodzie, twierdząc, że fale poza kręgiem są zdecydowanie inne od znajdujących się wewnątrz i ręczący głową, że między przyjętym a odrzuconym jest formalna różnica.

Twierdzimy, że cała nasza egzystencja jest ożywieniem lokalnego przez jakąś idealność realizującą się jedynie powszechnie. Że jeśli wszystkie wykluczenia są fałszywe, ponieważ zawsze wykluczane i wkluczane stanowi jedność, że jeśli wszelki pozór postrzeganej przez nas egzystencji jest rezultatem wykluczania, to nie ma niczego w świecie postrzeganym, co miałoby rzeczywistą egzystencję; że tylko uniwersalne może istnieć naprawdę.

Przedmiotem naszego szczególnego zainteresowania jest tu współczesna nauka jako manifestacja tego jedynego ideału czy celu lub proces. Która niesłusznie wyklucza, gdyż nie ma bezwzględnie pewnych standardów sądzenia, która wyklucza zjawiska mające na mocy jej własnych pseudo-Standardów takie samo prawo do bytu jak i te wybrane.

Twierdzimy ogólnie, że stan nazywany powszechnie i absurdalnie „egzystencją” jest płynnością i nurtem, jest próbą przejścia od negatywności do pozytywności i zawieszeniem między nimi.

Przez pozytywność rozumiemy harmonię i równowagę, porządek, regularność, stabilność, jedność, realność, system, rząd, organizację, wolność, niezależność, duszę, jaźń, osobowość, jednostkowość, indywidualność, prawdę, piękno, sprawiedliwość, perfekcję, skończoność.

Wszystko to, co zwane jest postępowym rozwojem lub ewolucją, jest ruchem lub dążeniem ku temu stanowi, dla którego, lub dla jego aspektów, jest tyle różnych nazw zawartych wspólnie w jednym słowie „pozytywność”.

Na pierwszy rzut oka wspólnota ta może nie być witana zbyt chętnie. Może się zdawać, że różne te słowa nie są wcale synonimami, bo choć przez „harmonię” możemy rozumieć „porządek”, ale na przykład przez „niezależność” nie rozumiemy przecież „prawdy”, zaś przez „stabilność” nie rozumiemy wcale „piękna”, „systemu”, „sprawiedliwości”.

Ja zaś przedstawiam sobie to wszystko jako wszechciągłość, która wyraża się sama w fenomenach astronomicznych, chemicznych, biologicznych, psychicznych i socjologicznych, która wszędzie usiłuje lokalizować pozytywność, którym to usiłowaniom w różnych obszarach fenomenalnych, różniących się jedynie pozornie, dajemy różne nazwy. Mówimy zwykle o „systemie” planetarnym, a nie o „rządzie”, lecz w innych dziedzinach słowa te są często wymienne. Zwykło się dawniej mówić o równoważności chemicznej, lecz nie o równoważności lub równowadze społecznej; te fałszywe podziały już się załamują. Zobaczymy, że wszystkie te słowa odnosimy do tego samego stanu, choć w codziennym użytku i jako terminy powszechnego złudzenia synonimami oczywiście nie są. Dla dziecka robak wygrzebany z ziemi nie jest zwierzęciem. Jest nim dla biologa.

Przez „piękno” rozumie to, co zdaje się być kompletne. I przeciwnie, niekompletne, okaleczone jest brzydkie. Wenus z Milo dla dzieci jest brzydka. I dopiero, gdy umysł dostosuje się do myślenia o niej jako o kompletności, choć z fizjologicznego punktu widzenia pozostaje wciąż kaleka, staje się piękna.

Ręka, jako przedmiot kontemplacji, może być piękna. Lecz znaleziona na pobojowisku —  w oczywistości okaleczenia —  piękna nie jest.

Że zaś wszystko w naszym doświadczeniu jest tylko częścią czegoś innego, co z kolei jest częścią czegoś wciąż innego, to nie ma piękna w naszym doświaczeniu, a tylko pozory zawieszone między pięknem i brzydotą; gdyż tylko uniwersalność jest kompletna, i tylko kompletne jest piękne, zaś wszelkie usiłowanie by osiągnąć piękno jest próbą nadania czemuś lokalnemu atrybutów uniwersalnych.

Przez stabilność rozumiemy coś nieruchomego i odpornego. Lecz wszystkie pozorne rzeczy są tylko reakcjami na coś innego. Stabilność może być więc także tylko cechą uniwersum, gdy obok nie ma już niczego innego. I chociaż niektóre rzeczy zdają się być —  lub są —  bardziej stabilne niż inne, to w naszym doświadczeniu istnieją tylko różne stopnie pośrednie między stabilnością i niestabilnością. Każdy więc człowiek, który pracuje dla stabilności pod jej różnymi imionami, jak „stałość”, „przeżycie”, „trwanie”, usiłuje jedynie doprowadzić coś do stanu, który jest możliwy wyłącznie dla uniwersum jako całości.

Przez niezależność, jednostkowość i indywidualność rozumiem tylko coś, obok czego lub poza czym nie ma już niczego innego. Bo jeśli są choćby dwie rzeczy, to już muszą być zespolone ciągłością, wzajemnie zależne, gdyż wszystko jest tylko reakcją na coś jeszcze i jakiekolwiek dwa przedmioty będą zawsze destrukcyjne dla swej niezależności, jednostkowości i indywidualności.

Wszystkie przedsięwzięte organizacje, systemy i zgodności, jedne udane dużo bardziej niż inne, lecz wszystkie tylko zawieszone między Ładem i Nieładem, upadają ostatecznie z powodu ich powiązań i zewnętrznymi siłami. Wszystkie są tylko całościami zamierzonymi. I jeżeli w stosunku do lokalnych fenomenów zawsze istnieją jakieś zewnętrzne siły, to zamierzenia te także mogą być spełnione jedynie w takim stanie kompletności, w stosunku do którego żadnych zewnętrznych sił już nie ma.

Więc wszystkie te słowa są synonimami, wszystkie oznaczają jeden i ten sam stan, który nazwiemy stanem pozytywnym.

Cała nasza „egzystencja” stara się uporczywie osiągnąć ten stan.

Zdumiewające w tym wszystkim, że jest tylko ten jeden proces, który ożywia wszystkie przejawy tego, o czym myślimy jako o jednej wszechciągłości, we wszystkich polach fenomenów.

Ludzie religijni i ich idea, czyli kwestia duszy. Rozumieją przez nią oddzielną, trwałą istotę, albo też stan niezależny, nie zaś po prostu przepływ wibracji i kompleks reakcji na otoczenie, łączący się z niezliczonym mnóstwem innych, współzależnych kompleksów.

A przecież jedyną rzeczą, która nie stopiłaby się z innymi byłaby tylko ta, obok której nic już innego nie ma.

Prawda jest tylko inną nazwą stanu pozytywnego, a poszukiwanie prawdy próbą osiągnięcia pozytywności.

Uczeni, którzy myśleli, że szukają Prawdy, próbowali jedynie odkrywać cząstkowe prawdy astronomiczne, chemiczne lub biologiczne. Zaś Prawda jest tym, poza którym nie ma już nic; nic co mogłoby ją zmienić, podawać w wątpliwość i płodzić wyjątki; Prawda ogarnia wszystko i jest wszystkim.

Przez Prawdę rozumiem Uniwersalne.

Tak więc chemicy, którzy szukali prawdy lub tego, co rzeczywiste, zawsze ponosili porażki w swych usiłowaniach z powodu powiązań chemicznych zjawisk z zewnętrznymi przyczynami, przegrywali w tym sensie, że nigdy nie zostały odkryte prawa chemiczne bez wyjątków, gdyż chemia jest kontynuacją astronomii, fizyki, biologii. Gdyby, na przykład, zdarzyło się Słońcu zmienić odległość w stosunku do Ziemi, a ludzie mimo wszystko zdołaliby przetrwać, to znajome formuły chemiczne nie byłyby dłużej użyteczne —  i trzeba by się uczyć chemii od nowa.

Wszystkie próby odkrycia Prawdy w czymś szczególnym są próbami znalezienia uniwersalnego w lokalnym.

Oto artyści z ich dążeniami do pozytywności pod nazwą „harmonii” —  ich pigmenty utleniają się i podlegają rozmaitym rozkładowym wpływom środowiska, zaś struny i instrumenty muzyczne kłopotliwie raczej dostosowują się do chemicznych, cieplnych i grawitacyjnych warunków —  ciągle i ciągle ta jedyność wszystkich ideałów, ten wysiłek bycia lub osiągnięcia lokalnie tego, co jest możliwe tylko jako uniwersalne. W doświadczeniu naszym istnieje tylko zawieszenie pomiędzy harmonią i dysonansem. Harmonia jest tym, pozą czym nie ma już żadnych sił zewnętrznych.

Albo narody pchane do walki przez jeden główny motyw, pragnienie indywidualności, jednostkowości, pragnienie bycia realnym, skończonym narodem; ani poddanym, ani też częścią innego narodu. Lecz nic prócz pośredniości nie mogło nigdy być osiągnięte, historia zaś jest sprawozdaniem klęsk w tych próbach, gdyż zawsze są jakieś zewnętrzne siły, jakieś inne narody walczące o ten sam cel.

Jeżeli chodzi o fenomeny fizyczne, chemiczne, mineralogiczne, czy też astronomiczne, to nie mówi się o nich, że dążą do osiągnięcia Prawdy lub Bytu Udzielnego, lecz że wszystkie ich ruchy zmierzają ku Równowadze, że nie ma innych ruchów jak tylko ku Równowadze, oczywiście zawsze z tyłu, zawsze za jakimś innym przybliżeniem do Równowagi.

Zaś wszystkie fenomeny biologiczne zmierzają do przystosowania; nie ma biologicznych akcji innych niż przystosowanie. Przystosowanie jest inną nazwą Równowagi. Równowaga jest Uniwersalnym, tym, co nie może hyc zakłócone przez żaden czynnik zewnętrzny.

Ale że wszystko, co zwiemy „bytami” jest w ruchu i że wszystek ruch jest wyrazem nie równowagi osiągniętej, lecz równoważenia się, że wszystkie czynności życiowe są wyrazem równowagi nieosiągniętej, i że wszystkie myśli odnoszą się do nieosiągniętego, przeto mieć to, co nazywamy bytem w naszym pozornym stanie nie znaczy bycia w sensie pozytywnym, lecz bycie pośrednie pomiędzy Równowagą i Nierównowagą.

Tak więc wszystkie fenomeny w naszym pośrednim stanie reprezentują to jedno powszechne dążenie do organizacji, stabilności, harmonii, indywidualizmu —  do pozytywności, czyli bycia rzeczywistymi.

Lecz wszelkie, dające się obserwować usiłowanie zostaje pokonane przez Wszechciągłość, czy też przez siły zewnętrzne —  przez odrzucone, które jest kontynuacją przyjętego.

Zaś cała nasza egzystencja jest usiłowaniem względnego, by stać się absolutnym, czy też lokalnego, by stać się uniwersalnym.

W książce tej zainteresowanie moje skupia się na tymże usiłowaniu i jego manifestacji w nowoczesnej nauce. Na sposobie, w jaki próbuje istnieć ta rzeczywista, prawdziwa, ostateczna, kompletna i absolutna.

Bo jeśli ten pozór bytu tu, w naszym niby-stanie, jest produktem wykluczania, które jest zawsze fałszywe i bezpodstawne, jeśli zatem włączane i wykluczane stanowią ciągłość, to cały pozorny system jest tylko niby-systemem, wypracowanym przez taki sam fałszywy i arbitralny proces, jaki dał iluzję istnienia innemu, jeszcze mniej rzeczywistemu systemowi, który poprzedzał naukę, a mianowicie systemowi teologii.

W książce tej zebrałem niektóre z faktów pominiętych i arbitralnie wykluczonych przez naukę. Fakty wyklęte. Zstąpiłem oto w ciemności naukowych i filozoficznych transakcji, operacji nadzwyczaj czcigodnych, lecz przyciągających niewiele uwagi, zstąpiłem w świat pism i gazet. I powróciłem z ciężkim bagażem zagubionych faktów.

Będą oto szły w korowodzie.

Co się zaś tyczy logiki tego, co ma być dalej powiedziane, to w naszym pozornym świecie jest możliwa jedynie quasi-logika.

Bo nigdy nic nie zostało dowiedzione.

Gdyż nie ma nic do dowodzenia.

Kiedy zaś mówię, że nie ma nic do dowodzenia, to mam na myśli tych, którzy akceptują ciągłość, czyli stapianie się wszystkich fenomenów z innymi, bez formalnych granic między jednym a drugim, tak że faktycznie nie ma jednej rzeczy, która by istniała w pozytywnym sensie.

Nie ma więc nic do dowodzenia, a jeśli się czegoś jednak dowodzi, to jest to tylko quasi-dowodzenie, oparte na pozornej logice, a pozornym wnioskiem na końcu.

Nie można więc na przykład dowieść, że coś jest absolutnie zwierzęciem, gdyż zwierzęcość i roślinność nie są bezwzględnie różne. Są takie ekspresje życia, które są tyleż roślinne co i zwierzęce. Nie ma też bezwzględnego testu, standardu, kryterium, czy środka do ustanowienia sądu. Jako odrębna od roślin forma zwierzęta nie istnieją.

Nie ma nic do dowodzenia. Nie można udowodnić, że coś jest absolutnie dobre, w tak pozytywnym i bezwzględnie pewnym sensie, iż nie pozostanie najmniejsza styczność, nawet cień styczności — ze złem. Co dobre w czasie pokoju jest złe w czasie wojny, co dobre dla silnych jest złe dla słabych. Dobro w naszym doświadczeniu zawsze zawiera jakiś aspekt zła i ze złem się łączy. Są to ciemne i trudne rejony, gdzie wolimy nie zaglądać.

Cóż wobec tego próbujemy robić, jeśli myślenie bezwzględnie pewne nie jest w ogóle możliwe? Akceptować przejściowe i lokalne, akceptować pewne fakty i pewne idee. Akceptując ich chwilową obecność, godzić się na ich obecność i godzić się na ich chwilowość. Gdyż jest oczywiste, że nigdy nic nie zostało dowiedzione. Teologiczne wywody zawsze były równie wątpliwe, jak są dzisiaj, lecz poprzez hipnotyzujące procesy potrafiły zdominować większość umysłów w ubiegłych epokach. W następnej zaś erze prawa, dogmaty, formuły i zasady materialistycznie zorientowanej nauki również nie zostały dowiedzione, ponieważ są one tylko lokalizacjami symulującymi uniwersalne, niemniej wiodące umysły okresu ich dominacji uległy wystarczająco silnej hipnozie, by twardo przy nich obstawać. Hipnotyzująca dominanta danej epoki jest tu pojęciem podstawowym.

Trzy prawa Newtona, czyli próba osiągnięcia pozytywności, próba zaatakowania i przerwania powszechnej ciągłości, są równie nierealne jak i inne wysiłki lokalizowania uniwersalnego. Jeśli bowiem każde postrzegane ciało znajduje się pośrednio lub bezpośrednio w ciągłym związku z wszystkimi innymi ciałami, to nie można nawet marzyć o wywieraniu na nie wpływu w warunkach jego własnej, czystej inercji. Tak, że nie ma nawet sposobu, żeby się dowiedzieć jakim to fenomenem jest inercja sama w sobie. Jeśli bowiem wszystkie ciała reagują na nieskończoną ilość sił, to nie ma sposobu, żeby dojść do tego jakie byłyby efekty działania tylko jednej siły; jeśli też każda reakcja jest współciągła z akcją, to nie można ich pojmować jako odrębne całości i wyobrażać sobie coś, co jest równe i przeciwne akcji.

Lecz trzy prawa Newtona są artykułami wiary, a choć podobnie jak anioły i demony ich inercje i reakcje mają mitologiczny charakter, w obszarze ich hipnotyzującego wpływu wierzono w nie tak samo, jak gdyby były dowiedzione.

Zastępujemy więc wiarę warunkową akceptacją.

Komórki embrionu mają różną postać w różnym czasie, zaś organizm społeczny jest embrionem. Im zaś trwałej coś ustanowione, tym trudniejsze do zmiany. Wierzyć zatem w coś silnie, to hamować postęp wiedzy i rozwój własnego umysłu. Akceptować zaś tylko przejściowo, to stać zawsze w drzwiach uchylonych na drogę.

Lecz z wyjątkiem zastąpienia wiary akceptacją nasze metody pozostaną w świecie konwencji, pozostaną metodami teologów, plemiennych czarowników, uczonych i małych dzieci. Jeśli bowiem wszystkie fenomeny są współciągłe, to nie ma bezwzględnie różniących się metod. Będziemy więc pisali tę książkę za pomocą bezpłodnych metod kardynałów i wróżbiarzy, ewolucjonistów i wieśniaków, metod, które muszą być bezpłodne, skoro odnoszą się do tego, co lokalne, a nie ma nic lokalnego, co mogłoby prowadzić do wniosków ostatecznych i pewnych.

Wszystkie nauki zaczynają się od prób tworzenia definicji, lecz nic nie zostało nigdy zdefiniowane, ponieważ nie ma nic do definiowania. Darwin napisał Pochodzenie gatunków, a nie był w stanie określić, co właściwie rozumie przez „gatunek”. Nic dziwnego — tego nie można określić.

Nigdy nic nie zostało ostatecznie ustalone, gdyż nie ma nic ostatecznego do ustalenia. Wygląda to jak szukanie igły, której nikt nie zgubił, w stogu siana, którego nikt nie ułożył. Skoro jednak cała nauka stara się rzeczywiście coś ustalić, podczas gdy naprawdę nie ma nic do ustalenia, starania same w sobie mają być tym co ustalone.

Poszukiwacz Prawdy. W gruncie rzeczy wie, że nie znajdzie jej nigdy, lecz pośród różnych mglistych możliwości jest i ta, że

sam stanie się kiedyś Prawdą. Nauka jest czymś więcej niż badaniem rzeczywistości: jest to pseudo-konstrukcja, wielki zamek z tysiącem korytarzy, jest to quasi-organizcja z wewnętrznym celem, z determinacją oderwania się od płynnej wszechcałości i ustanowienia własnej, lokalnej harmonii, własnego królestwa z własną sztuczną stabilnością, zgodnością i równowagą.

Mglista to raczej możliwość, że próba ta się powiedzie.

Pozorna jest nasza egzystencja, a wszystkie jej aspekty i przejawy współuczestniczą w jej zasadniczej fikcyjności. Niektóre z nich są jednak bliższe realności niż inne. Wynika stąd, że powinniśmy pojmować wszystkie „rzeczy” jako fenomeny zajmujące pewne stopnie pomiędzy negatywnością i pozytywnością lub nierzeczywistością i rzeczywistością, gdyż niektóre z pozornych rzeczy są jednak znacznie bardziej zwarte, piękne, jednolite, indywidualne, harmonijne i trwałe niż inne. Choć nie ma rzeczy wiecznych, piękno jest trwalsze niż brzydota.

W postawie naszej nie jesteśmy realistami i nie jesteśmy idealistami. Jesteśmy — pośrednistami: nic nie jest w pełni rzeczywiste, lecz nic nie jest także absolutnie nierzeczywiste; wszystkie fenomeny są tylko w ten lub inny sposób przybliżeniami do realności i nierealności. Cała więc nasza niby-egzystencja jest stanem pośrednim między negatywnością i pozytywnością. Jak Czyściec. Trochę istniejemy, a trochę nieistniejemy. Im bardziej istniejemy w jakiejś jednej formie, tym mniej istniejemy w innych; nasze istnienie jest zawsze cząstkowe, z długim cieniem możliwego, lecz niespełnionego, zaś cząstkowość tą ułudnie lub bezmyślnie nazywamy całością. Każdy z nas jest sumą swej rzeczywistości i nierzeczywistości, bryłą niby-czegoś w kałuży prawie-niczego.

Zatrzymajmy się jeszcze w naszym filozoficznym szkicu nad Realnością, przez którą rozumiemy to, co nie stapia się z niczym i co nie jest częścią niczego innego; co nie jest reakcją na coś ani też jego imitacją. A skoro we wszechciągłości zjawisk wszystko się stapia, zlewa i jednoczy, Realnością może być tylko Uniwersum, absolutne wszystko jako całość, poza którą nie ma już nic, co mogłoby się z nią łączyć. Tak więc w ogólnym metafizycznym ujęciu powiadamy, że podobnie jak Czyściec, to co potocznie zwie się egzystencją, a co my nazywamy Międzybytem, jest niby-egzystencją, ani czymś realnym, ani czymś nierealnym, lecz wyrazem dążenia do stania się realnym lub zrodzenia czegoś realnego. Zakładamy więc również, że Nauka, choć zazwyczaj pojmować dość wąsko i specyficznie, szczególnie w jej własnych lokalnych terminach, jako grzebanie w starych kościach, robakach i innych nieprzyjemnych rzeczach, jest w szerszym, ogólniejszym sensie jednym z wyrazów ducha ożywiającego cały Międzybyt i gdyby mogła ona wykluczyć wszystkie fakty prócz tych, które aktualnie akceptuje, to miałaby szansę wyglądać jak realny system, z wyraźnie określonym zarysem, krótko mówiąc — byłaby prawdziwa. Stąd jej wytrwałe, choć pozorne, zbliżanie się do zgodności, stabilności i realności podtrzymuje się wyklinaniem wszystkiego, co nie pasuje i opiera się asymilacji.

Wszystko byłoby w porządku, wszystko byłoby boskie. Gdyby tylko wyklęte mogło na zawsze pozostać wyklętym.

 

Przełożył Zygmunt Kubasiak

 

[Mimo usilnych starań nie udało się nam dotrzeć ani do wyd. Pandora, ani do tłumacza, więc zamieszczamy powyższe w naszym serwisie w nadziei, że nie wezmą nam za złe, a może wręcz przeciwnie.  L.R.]

powrót do strony Paradygmatu wyobrazni    powrót do strony eGNOSIS