e |
|
|
Jerzy
Prokopiuk |
III Wojna światowa. Właśnie się rozpoczęła? |
|
Jerzy Prokopiuk |
||
11
września 2001 roku, w Czarny Wtorek, anonimowe siły terrorystyczne
dokonały niespodziewanego ataku na Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, niszcząc w samobójczych atakach samolotowych symbol amerykańskiego
– i (tym samym) światowego – handlu, World Trade Center w Nowym Jorku, i
poważnie uszkadzając ośrodek sterowniczy amerykańskiej potęgi
militarnej w Waszyngtonie – Pentagon. Czy
był to atak niespodziewany? Nie, i to w podwójnym sensie. Amerykańska
sztuka – zarówno literatura (sensacyjna), jak i film – te, by użyć określenia
C.G. Junga, ,,zbiorowe sny ludzkości”, ukazały nam już dawno serię
katastroficznych scenariuszy zagrożenia czy wręcz zniszczenia nie tylko
Stanów Zjednoczonych, lecz także całej ludzkości. Ponadto zaś zamachy
terrorystyczne dokonywane były także w USA – od wielu już lat ich
sprawcami byli zarówno bojownicy islamscy, jak katoliccy (irlandzka IRA,
czy baskijska ETA) i protestanccy, czy hinduistyczni Tamilowie.
Niespodzianką więc była tu tylko śmiałość, czy bezczelność
terrorystów, którzy odważyli się podnieść rękę na największe
mocarstwo świata i zadać cios w obie komory jego serca. Dziś
serce Ameryki jest niemal sercem świata. W serce to uderzono na wielu
jego poziomach – nie tylko ekonomicznym i militarnym, lecz także społecznym
i duchowym – symbolicznym. W obu zamachach zginęły tysiące ludzi,
osierocając i pogrążając w bólu tysiące swych bliskich i
wszystkich, którzy im współczują. (Nie brak wszakże i takich, którzy
w ich bólu znaleźli źródło radości.) Ktoś zauważył, że cios
zadano dwu symbolom Ameryki i świata współczesnego – Świątyni Handlu
(tzn. Mammona) i Świątyni Boga Wojny, dodając, że dla niego
prawdziwymi świątyniami cywilizacji zachodniej są Watykan i Luwr,
British Museum i Ermitaż, Akropol i Prado. Zapomniał, że wymieniane
symbole stopniowa odchodzą już w przeszłość, podczas gdy oba
zburzone, czy uszkodzone symbole handlu i wojny są symbolami naszej ery
naukowo-technicznej, kapitalistycznej, bądź postkapitalistycznej, i wyrażają
ducha naszej teraźniejszości – i (skoro mają zostać odbudowane)
najbliższej przyszłości. Kto jednak zadał cios najpotężniejszemu państwu
cywilizacji zachodniej? W istocie ciągle jeszcze nie wiadomo – słyszymy
jednak, że wszystkie poszlaki wskazują na terrorystyczne ugrupowanie
zorganizowane przez saudyjskiego miliardera Osamę ben Ladena, zwane
Qa’aida. (Dowodów na to do publicznej wiadomości do dziś jeszcze nie
podano, toteż rząd talibów w Afganistanie słusznie domaga się ich
ujawnienia.) Czy
tragedia amerykańska, której byliśmy świadkami jest jednak rzeczywiście
początkiem III Wojny Światowej – jak wielu to już ogłosiło? Wiadomo,
że do tanga – tego danse macabre,
,,tańca szkieletów”, jakim jest wojna – trzeba dwojga. Wiemy, kto
został zaatakowany. W gruncie rzeczy jednak ciągle jeszcze nie wiemy,
kto w istocie zaatakował Amerykę. Wiemy wszakże, że byli to jacyś
terroryści, czy jednak zrobili to jako ,,prywatna” grupa, czy też
zostali do tego poduszczeni przez jakieś ,,chuligańskie państwo" –
Afganistan, Irak, Libię, Iran? Tego (jeszcze) nie wiemy. Ale być może
jest to alternatywa fałszywa. Gdyby jednak była to tylko ,,inicjatywa
prywatna” jakiejś grupy czy konsorcjum terrorystycznego, oznaczałoby
ta, że Ameryka i cała cywilizacja zachodnia znalazły się w stanie
wojny z ,,bezpaństwem”, z wrogiem wirtualnym i niemal nieuchwytnym. Byłaby
to wojna partyzancka bez frontów czy raczej z niezliczoną ilością
frontów pojawiających się i znikających niespodzianie (w sensie bezpośrednim),
wojna z wrogiem prawie niewidzialnym, spadającym swymi atakami na dowolne
ośrodki życia naszej cywilizacji jakby z nikąd. W wojnie takiej główny
akcent przesunąłby się z aspektu przestrzennego na czasowy. W
każdym razie wojna taka już się rozpoczęta – a jak ktoś zauważył,
być może, jako ,,wojna pełzająca”, rozpoczęła się już dawno. Co
więcej, wbrew różnym ,,pocieszającym” głosom strusiów, wtykających
głowy w piasek, j e s t to w istocie wojna cywilizacji: cywilizacji
wyrastającej z chrześcijaństwa, ale opartej na nauce i technice, z
cywilizacją islamską, wykorzystującą naukę i technikę. Aby się o
tym przekonać, wystarczy zacytować słowa prezydenta George’a Busha
juniora, który twierdził, że oto ,,my, ludzie Zachodu, owiani duchem
pluralizmu, tolerancji, wolności i demokracji, wyruszamy do walki z
terrorystami”, i zapyta o pluralizm, tolerancję, wolność i demokrację
,,owiewające” terrorystów islamskich i kraje, które ich wydały. Na
przeciw Europy i Ameryki, jak też krajów z nich zrodzonych, stoją kraje
islamu, religii monolitycznej, nietolerancyjnej, totalitarnej i
feudalistycznej. (Taki dualistyczny i antagonistyczny obraz jest jednak
tylko szkicowym i wstępnym przedstawieniem konfliktu obu cywilizacji – w
toku naszych rozważań okaże się, że rzecz, którą przedstawia, jest
o wiele bardziej skomplikowana i zróżnicowana.) Przyjrzyjmy
się bliżej obu przeciwnikom. Cywilizacja
zachodnia jest cywilizacją rozdartą i zarazem schyłkową. Z jednej strony bowiem wyrasta z transformacji cywilizacji antycznej
(żydowskiej i grecko-rzymskiej) i cywilizacji ludów germańskich, celtyckich i słowiańskich,
cywilizacji przetworzonych przez chrześcijaństwo (dziś podzielone na
trzy gałęzie: prawosławną, rzymsko-katolicką i protestancką). Z
drugiej wszakże – począwszy od czasów Renesansu – cywilizacja ta kształtowana
jest przede wszystkim przez naukę i technikę oraz mieszczaństwo, które
je zrodziło w ramach systemu kapitalistycznego; jak wiemy, starło się
ono – jak na razie, zwycięsko – z proletariatem marzącym bezskutecznie o
budowie systemu socjalistycznego. Dziś cywilizacja Zachodu – w Europie
od Finisterre po Ural, od Grenlandii po Patagonię w Ameryce i od Alaski
po Nową Zelandię jest chrześcijańska tylko pozornie: jedynie jednostki
i małe grupy ludzi realizują Chrystusową Dobrą Nowinę, tworząc
niewielkie wyspy w morzu zdegenerowanego neopogaństwa scjentyzmu i
materializmu schyłkowej cywilizacji informatyczno-ludyczne j, której
bogiem jest Mammon, (W języku antropozofii trzeba by powiedzie, że jest
to cywilizacja pozornie lucyferyczna <eskapistyczne chrześcijaństwo
kościelne>, w istocie zaś arymaniczna <materialistyczna>.) Schyłkowości
tej cywilizacji nie trzeba uzasadniać – wystarczy przyjrzeć się jej
kulturze. Cywilizacja
islamska jest ciągle jeszcze faktycznie cywilizacją religijną,
,,przyrzuconą” jedynie zapożyczonymi z Zachodu wątkami
naukowo-technicznymi i kapitalistycznymi. Korzenie tej cywilizacji tkwią
w średniowiecznym islamie, religia, której sama nazwa wskazuje na
konieczność absolutnego posłuszeństwa wobec jej Boga, Allacha. Islam
nadaje tej cywilizacji charakter monolityczny – dominuje w niej sunnizm,
proporcjonalnie niewielkim wyjątkiem, jakim jest szyizm. W średniowieczu
islam był religią względnie tolerancyjną (wobec judaizmu i chrześcijaństwa,
ale już nie pogaństwa), dziś wszakże cechę tę, ja się zdaje,
zatracił. Taka religia musi nadawać całej wyrastającej z niej
kulturze charakter totalitarny. Dotyczy to także społecznej i
politycznej struktury państw muzułmańskich, w ogromnej mierze
feudalnych, które kształtują odpowiednio swe mieszczaństwo i
proletariat; tylko niektóre z nich przyjęły elementy demokracji w stylu
zachodnim jako pewną fasadę. Niektóre z tych państw – opierając się
na bogactwie swych zasobów naftowych – przy jęły wiele z
naukowo-technicznych osiągnięć Zachodu, inne starają się je naśladować.
(Do niedawna niektóre z nich podejmowały – nieudane zresztą –
eksperymenty socjalistyczne.) Tu także mamy do czynienia z regresywnym
lucyferyzmem w sojuszu z realnym arymanizmem. Jak
więc widzimy, mamy do czynienia z konfliktem cywilizacji na pół
nowoczesnej (postmodernistycznej, choć opartej na tradycji religijnej)
z cywilizacją na pół archaiczną (tradycyjnie religijną, choć z
elementami nowoczesności). W kategoriach ezoterycznych wszakże obie rządzą
się duchem lucyferyzmu i arymanizmu, ale dzieli je już bardzo wiele pod
każdym innym względem; w aspekcie religijnym jest to kontrowersja późnej
fazy chrześcijaństwa kościelnego, archaicznego judaizmu i neopogaństwa
z tradycyjnym islamem, w aspekcie kulturowym – sprzeczność między
postmodernistyczną Spasskultur,
a kulturą archaiczną, w aspekcie społecznym – konflikt między
,,silnymi” futurystami a ,,słabymi” archaikami, w aspekcie
ekonomicznym zaś – wrogość między ,,globalistami” a ,,antyglobalistami",
wyrażająca pogardę ,,bogatych” do ,,biednych” i nienawiść
,,biednych” do ,,bogatych”. Kontrowersja, sprzeczność, konflikt i wrogość między cywilizacją Zachodu a cywilizacją islamu – jak się zdaje – przekształca się na naszych oczach w jawną wojnę. Po obu stronach ,,frontu” (w szerszym rozumieniu tego słowa) rządzi pycha – różnie motywowana i nienawiść. Obie strony znają pojęcie ,,świętej wojny” przynajmniej od czasu średniowiecza i ich starcia się w toku Wypraw Krzyżowych, poprzedzonych przez inwazję arabską na Bizancjum i Hiszpanię, ale też mających swe następstwo w ekspansji Turków muzułmańskich na Bizancjum, Bałkany, Cesarstwo Niemieckie i Polskę. Zachód z kolei odpowiedział Wschodowi w XVIII, XIX i XX wieku inwazją państw kolonialistycznych i imperialistycznych (Wielkiej Brytanii, Francji i Włoch), która objęła Afrykę Północną (Egipt, Sudan, Maroko, Algierię, Tunezję i Libię) i Bliski Wschód (Palestynę, Irak, część Indii późniejszy Pakistan, Syrię i Liban). Po II Wojnie Światowej wszakże Europejczycy musieli oddać władzę we wszystkich tych krajach ich rdzennym mieszkańcom – tak zyskały one niepodległość. W czarny Wtorek 11 września bieżącego roku kraje islamu – w osobach swych najradykalniejszych przedstawicieli, zarazem najbardziej zrozpaczonych i najbardziej fanatycznych, a kierowanych przez psychopatycznych organizatorów terroryzmu – rozpoczęły „dżihad”, świętą wojnę przeciwko Ameryce i Zachodowi. W
zasadzie „dżihad” to dla wyznawców islamu religijny obowiązek
rozpowszechniania ich wiary – jest to walka z niewiarą jako złem,
przede wszystkim duchowa i moralna, czasem jednak zbrojna walka wiernych
przeciw niewiernym. Najlepsi przedstawiciele islamu – sufi tacy, jak Ibn
al.-Arabi (1165-1240) – interpretowali tę walkę jako walkę, jaką każdy
wierny powinien toczyć ze złem we własnej duszy. Jednakże islamscy
fundamentaliści – poczynając od średniowiecznych Assasynów aż do
Osamę ibn Ladena – głoszą hasło nieustannego dżihadu jako walki z
niewiernymi z użyciem wszelkich możliwych środków militarnych. W
obliczu bezpośredniej agresji Zachód – ustami prezydenta Busha i
przedstawicieli wielu krajów zarówno wchodzących w skład NATO, jak i
Rosji i Chin, a nawet niektórych krajów arabskich – przyjął rzucone
mu wyzwanie i zapowiedział (bliżej jeszcze nie określony) odwet i –
zdecydowaną – walkę z terroryzmem. Sądzić by zatem można, że
szykuje się – z jego strony – nowa „krucjata” w imię
sprawiedliwości (po zbrodni musi przyjść kara) i ideałów głoszonych
przez Zachód – pluralizmu, tolerancji, wolności i demokracji. Podkreśla
się przy tym starannie, że Zachód wydaje wojnę terroryzmowi, a nie światowi
islamu. Wydawać
by się niewątpliwie mogło, że u początku tej wojny mamy wyraźnie
wskazanego agresora i wyraźnie wskazaną ofiarę. Wielu komentatorów
jednak nieśmiało zwraca uwagę, że nawet ofiara agresji terrorystycznej
– Ameryka – nie jest bez grzechu i wypomina jej zarówno zrzucenie
bomb atomowych na Hiroszimę i
Nagasaki w 1945 roku, jak i zbrodnie popełnione w wojnie z Wietnamem czy
choćby ostatnią interwencję
Ameryki (w ramach NATO) w Serbii. Szczególnym przypadkiem sytuacji, w której
„nikt nie jest bez grzechu” jest konflikt między Izraelem a Palestyńczykami. Z
kwestią „niewinności” Zachodu wiążą się jeszcze dwie sprawy.
Pierwszą z nich wyraził niedawno amerykański pisarz Norman Mailer mówiąc:
„Wciskamy się (my, Amerykanie) do obcych krajów i nalegamy, żeby
przyjęły nasze zwyczaje gastronomiczne, np. przez sieć MacDonalda.
Budujemy nasze drapacze chmur aż nawet najnędzniejsza ze stolic świata
buduje cały ich pierścień wokół swego lotniska... Dopóki Ameryka nie
pojmie szkód, które wyrządza innym nalegając na to, by „American Way
of Life” zapanował we wszystkich krajach, będziemy najbardziej
znienawidzonym narodem świata...” Gospodarczy, militarny, obyczajowy i
kulturowy ekspansjonizm cywilizacji amerykańskiej jako „przodującego
oddziału” cywilizacji zachodniej przysporzył Stanom Zjednoczonym
epitet „żandarma świata”. Europa wchłania tę ekspansję w dużej
mierze chętnie – pamiętając, że gdyby nie pomoc Ameryki w czasie obu
Wojen Światowych i w okresie „zimnej wojny” lat 1945-1989, padłaby
ofiarą imperializmu niemieckiego lub sowieckiego – ale nie jest to
ochota bezwzględna: amerykanizacja kultury zwłaszcza europejskiej budzi
poważny niepokój wielu ludzi na Starym Kontynencie. Wszakże amerykański
ekspansjonizm w krajach Trzeciego Świata – z krajami islamskimi na
czele – budzi prawdziwą nienawiść i opór. Sprawa
druga wiąże się z ewentualną „mobilizacją" Ameryki czy Zachodu w
ogóle w obliczu rzeczywistego konfliktu z terroryzmem islamskim i możliwej
konfrontacji ze światem muzułmańskim. Mobilizacja taka – a już
pojawiły się głosy wskazujące na to niebezpieczeństwo – może
oznaczać (w ostatecznym rozrachunku) podkopanie samych fundamentów
zachodniej demokracji wskutek wywołanego przez „stan wojenny”
stopniowego ograniczania ( i, co gorzej samoograniczania swobód
obywatelskich. (Lęk taki od dawna wyrażała literatura science-fiction
– np. powieści Philipa Dicka – w swym wątku dystopijnym.) Cóż
więc będzie dalej? Pierwszy scenariusz, jaki się nasuwa, to III Wojna Światowa w pełnym wymiarze i znaczeniu tego słowa. Jeśli Stany Zjednoczone i ich sojusznicy dokonają odwetu nie tylko na rozproszonym świecie terrorystów (trudne to zadanie) i już to z własnej woli, już to z konieczności wejdą w jawny konflikt z Krajami Półksiężyca (mogłoby dojść do niego przede wszystkim wtedy, gdyby w wielu z nich – np. w Pakistanie, Algierii, a nawet Turcji (nie mówiąc już o „krajach chuligańskich”, za które Ameryka uważa Afganistan, Irak, Iran, Syrię czy Libię) – wybuchły rewolucje islamistyczne prowadząc do powstania bloku zdecydowanie antyzachodniego czy tylko antyamerykańskiego. Wtedy III Wojna Światowa byłaby faktem – i mogłaby to być wolna totalna: z użyciem broni ABC (atomowej, bakteriologicznej i chemicznej), totalna wojna dwóch totalitaryzmów. Perspektywę
taką pokazywały – przynajmniej od czasów Renesansu – liczne
proroctwa, prewizje jasnowidzów od najbardziej popularnego Nostradamusa
po Rudolfa Steinera i Edgara Cayce’ego w XX wieku. Co mówią te
proroctwa? W
swych Centuriach Nostradamus
(1503-1566), nadworny astrolog Katarzyny Medycejskiej, przedstawia
scenariusz III Wojny Światowej – mającej trwać 27 lat. Rozegra się
ona między światem zachodnim a światem Islamu. (Kuriozalnym elementem
jego prewizji jest sojusz Polski ze światem arabskim.) Prewizje te
znajdujemy w następujących centuriach: II, 97; III, 97; V, 25; V, 27; V,
54; V, 73: VI, 21 i IX, 83, w których zapowiada zjednoczenie krajów muzułmańskich,
przez „silnego, urodzonego w Arabii Promiennej”, inwazję Arabów na
Europę Południową i Francję, oraz wygnanie papieża z Rzymu; opisu
ataku na Nowy Jork można się dopatrywać w centuriach VI, 97 i X, 49
(gdzie mowa jest o „nowym wielkim mieście” i zaatakowaniu go).
Problem z prewizjami Nostradamusa polega jednak, jak wiadomo, na tym, że
mają one charakter zaszyfrowany – i z reguły stają się jasne już post
factum. (Wizję papieża uciekającego z Rzymu miał także św. Pius
X (1903-1914) Wedle innych proroctw papież miałby uciec do Polski (!),
która wtedy stałaby się prawdziwym „państwem kościelnym”.)
Nostradamus wszakże zapowiadał również klęskę Arabów i wygnanie ich
z Europy (V, 68). Przepowiedni
katastrof przełomu XX i XXI wieku – katastrof nie tylko wojennych, lecz
także geologicznych – dopatrywano się zarówno w
Starym Testamencie, jak w Ewangeliach
(zwłaszcza św. Mateusza i św. Marka) i , oczywiście, w Objawieniu
św. Jana – tzw. Apokalipsie; czynili to głównie fundamentaliści
protestanccy, ale nie wyłącznie. Badania
tzw. piramidologów (począwszy od XIX wieku) nad symboliką jakoby
zakodowaną w strukturach tych wielkich budowli „czas katastrof” również
wyznaczają na naszą epokę. III
Wojnę Światową wieszczą także liczne Objawienia Maryjne – z
Objawieniem w Fatimie w 1917 roku na czele. (Uspakajające wyjaśnienie
tego ostatniego podane przez Watykan w zeszłym roku jest powszechnie uważane
za kłamliwe: podany tam, w tzw. „trzeciej tajemnicy fatimskiej”, opis
zamachu na papieża nijak się ma do zamachu Ali Agcy na Jana Pawła II w
1981 roku.) Szczególną sławę zdobyło tzw. proroctwo Malachiasza,
zgodnie z którym po obecnym papieżu należy oczekiwać już tylko dwóch:
De gloria olivae i Piotra
Rzymianina; tak skończą się dzieje Kościoła Rzymskiego. Wielki
wizjoner amerykański Edgar Cayce (1877-1945), „Śpiący prorok”,
przewidywał na początek XXI wieku nie tylko wojnę światową, lecz także
– co potwierdzało zresztą wielu innych proroków – szereg będących
jej skutkiem (użycie broni jądrowej) katastrof geologicznych takich jak
zatopienie zachodnich i wschodnich stanów USA (z San Francisco, Los
Angeles i Nowym Jorkiem), Europy Południowej, części Chin i Wysp Japońskich.
(W tym kontekście trzeba wspomnieć o groźbie „przebiegunowania”
Ziemi – katastrofy totalnej.) Polska – jak zapowiada jasnowidz ks.
Klimuszko, ma wyjść z tych obieży obronną ręką. Warto
tu dodać, że w autointerpretacjach wielu wizjonerów katastrofy naszych
czasów są równoznaczne z Końcem Świata. Trzeźwiejsi z nich wszakże
zapewniają nas, że tak nie jest, czy nie będzie. ( W interpretacjach
tzw. Kalendarza Majów jedni skłonni są datę 2012 roku uważać za
koniec świata, inni wszakże traktują ją jako wyznaczającą koniec
pewnej epoki.) Tak
trzeźwe – choć bynajmniej nie banalnie optymistyczne – przekonanie
żywił także twórca antropozofii Rudolf Steiner (1861-1925). W swych
prewizjach mówił – i to jest najważniejsze – że począwszy od końca
XIX wieku dokonuje się Drugie Przyjście Chrystusa Zmartwychwstałego,
tzw. Paruzja; Chrystus wcielił się w eterycznym ciele Ziemi – tzw.
Wniebowstąpienie – i jawi się coraz większej liczbie ludzi w ich ciałach
eterycznych, tj. w wizjach analogicznych do wizji Szawła z Tarsu, późniejszego
św. Pawła, na drodze do Damaszku. Świadczą dziś o tym liczne
spotkania „Jasnej Postaci”, jakie mieli ludzie w doświadczeniu bliskości
śmierci (near-death-experiences).
Konstatację tę potwierdził Ramana Mahariszi z Tiruvannamalai mówiąc
antropozofowi Veltheimowi-Ostrauowi, że w 1909 zbliżyła się do Ziemi
Wielka Istota Duchowa. W tym kontekście trzeba też widzieć wydarzenia
naszych czasów. Przyjściu Chrystusa towarzyszy inkarnacja licznych
„Antychrystów” – wrogich Mu istot lucyferycznych (można wymienić
przynajmniej dwie takie postaci: „Chrystusa z Himalajów” i Sanandę,
obu działających z Londynu i głoszących, że są (fizycznie)
„wcielonymi” Chrystusami; Chrystus w Ewangeliach sam ostrzegał przed
takimi impostorami, kiedy mówił, że „kiedy powiedzą wam, że jestem
tu albo tam – nie wierzcie” (Mt 24.26)). „Antychryści” wszakże
to tylko pierwsze jaskółki „wiosny” – inkarnacji Arymana –
„demona słonecznego” Soratha, którego symbolem jest liczba 666 z
Apokalipsy Janowej. To on, według Steinera, ma urodzić się w naszych
czasach w Stanach Zjednoczonych i opanować świat. Zagrożeniami, które
temu towarzyszą, jest m.in. wojna światowa i następujące po niej
kataklizmy geologiczne. Mówiąc o nich Steiner brał pod uwagę trzy możliwości:
zniszczenie Europy Środkowej, zniszczenie całej Europy (wtedy główny
nurt rozwojowy ludzkości przeniósłby się do „jednego z krajów
Azji”) albo zniszczenie całej Ziemi (wtedy rozwój ludzkości miałby
toczyć się na planecie Wenus). Ostateczny kres opisywanej tak apokalipsy
zależy jednak od nas, ludzi, i od naszego związku z Chrystusem. W
ujawnionym w ostatnich latach tzw. Kodzie Biblijnym – jak dotychczas –
nie podano nam wielu prewizji dotyczących naszego „czasu katastrof”.
Jest w nim jednak pewna pocieszająca wzmianka: mianowicie, choć
zapowiada się tam „holocaust atomowy” (wywołany nb. przez terrorystów arabskich), to jednak tragedia ta,
rozpoczynająca się od zniszczenia Jerozolimy, została już raz „odwołana”,
a – co więcej – z powołaniem się na starotestamentową Księgę
Liczb 26,64, stwierdza się, że „kod, czy jego ogłoszenie nas
ocali”. A więc być może, czeka nas wielka III Wojna Światowa, katastrofy geologiczne i prawdziwe hekatomby ludzkie. Nie jest to wykluczone – choć też nie jest fatalistycznie nieuniknione: pamiętajmy bowiem, że każdy poszczególny wizjoner widzi tylko jeden scenariusz przyszłych wydarzeń, ale Ten, który je planuje i realizuje, ma ich wiele – i nie wiemy, który z nich się urzeczywistni. (Cóż wszakże mamy zrobić w sytuacji apokaliptycznej? Ludzie wierzący powinni się modlić, ezoterycy – medytować, a wszyscy inni – czytać stoików: rządzący – cesarza Marka Aureliusza, elity – senatora Senekę, a zwykli ludzie – niewolnika Epikteta.) Jak
jednak mogłoby do Apokalipsy nie dojść? Podstawowym
warunkiem byłaby tu całkowita przemiana człowieka – i całego sposobu jego życia na
Ziemi, jego gospodarki, życia społecznego, moralności i duchowości.
Wiemy jednak, jak bardzo do przemiany takiej nie dorośliśmy. U ludzi nie
jest to możliwe. Ale – jak powiada Pismo Święte – „możliwe jest
u Boga”. „Idźcie
w spokoju, ludzie prości – przed wami jądro ciemności” – mówi
nasz poeta. Wszakże
w ciemności tej świeci światło nadziei: Amerykańska psycholożka
Helen Wambach przeprowadziła jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego
wieku badania psychologiczno-głębinowe, w których toku wprowadzała
setki ludzi w stan głębokiej hipnozy i kazała im przenosić się w
przyszłość, w lata 2010, 2020 i 2030. Cóż widzieli ci psychonauci?
Zgodnie z ich relacjami po III Wojnie Światowej i katastrofach
geologicznych zostanie na Ziemi 20% jej obecnej ludności. Ci ludzie
przyszłości będą wiedli trzy „style” życia: jedni żyć będą w
wielkich miastach umieszczonych częściowo pod kopułami, częściowo pod
ziemią i rządzących się systemami totalitarnymi oraz opartych o model
naukowo-techniczny, drudzy będą zamieszkiwać rejony wysokogórskie i
nadwodne, i opierać się na modelu ekologiczno-magicznym, trzeci wreszcie
będą „odlotowcami” penetrującymi kosmos zarówno w sensie zewnętrznym
(wyprawy kosmiczne we współpracy z pierwszymi), jak i wewnętrznym (out-of-the-body-experiences we współpracy z drugimi). Zatem non
omnes moriemur... Warszawa,
24 września 2001 roku |