eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Mała teoria przeznaczenia

Emilé Cioran

 

 

 

Niektóre ludy, jak rosyjski czy hiszpański, są tak bardzo zajęte sobą, że są swoim jedynym problemem: ich pod każdym względem specyficzny rozwój zmusza je do pogrążenia się we właściwym dla nich ciągu anomalii, w cudzie lub nijakości swego losu.

Początki literatury w Rosji były w ostatnim wieku rodzajem apogeum, oszałamiającego powodzenia, które w konsekwencji zburzyło spokój tego kraju. Uznajemy za naturalne, że okazało się to dla niej samej zaskoczeniem i że przywiązywała do nich nadmierną wagę. Postacie w rodzaju Dostojewskiego stawiają Rosję w pozycji Boga, ponieważ rozciągają one na nią sposób zadawania pytań właściwy temu, jaki jest typowy w odniesieniu do niego: czy należy wierzyć w Rosję? Czy należy ją zanegować? Czy istnieje ona w sposób rzeczywisty, czy też jest jedynie pretekstem? Stawianie sobie w ten sposób pytania oznacza sproblematyzowanie w terminach teologicznych kwestii lokalnej. Jednakże dla Dostojewskiego właśnie Rosja nie jest bynajmniej problemem lokalnym, lecz uniwersalnym — w tej samej mierze, w jakiej problemem uniwersalnym jest dlań kwestia istnienia Boga. Podobna metoda, niewłaściwa i dziwaczna, mogła powstać wyłącznie w kraju, którego anormalna ewolucja miała czym zadziwić i zbić z tropu umysły. Trudno sobie wyobrazić Anglika zadającego sobie pytanie, czy Anglia ma sens, albo odwołującego się do całego arsenału retoryki, aby przypisać jej jakąś misję: Anglik wie, że jest Anglikiem — to mu wystarcza. Ewolucja jego kraju nie implikuje pytań zasadniczych.

U Rosjan mesjanizm wypływa z wewnętrznej niepewności pogłębionej pychą, z woli afirmowania własnych wad, narzucania ich innym, przerzucania na nie podejrzanego nadmiaru. Dążność do „zbawiania” świata jest chorobliwym zjawiskiem właściwym niedojrzałości jakiegoś narodu.

 

*

 

Hiszpania pochyla się nad sobą z innych względów. Jej początki też były oszałamiające, ale należą do odległej przeszłości. Pojawiła się zbyt wcześnie, zbulwersowała świat, potem upadła. Pewnego dnia doznałem objawienia jej upadku. Było to w Valladolid w domu Cervantèsa. Jakaś nie wyróżniająca się wyglądem staruszka kontemplowała tam portret Filipa III. „Szaleniec” — rzekłem. Odwróciła się w moją stronę: „Od niego zaczęła się nasza dekadencja!”. Oto i sedno problemu. „Nasza dekadencja!” Zatem, myślałem, dekadencja jest w Hiszpanii pojęciem potocznym, narodowym, kliszą, oficjalną dewizą. Naród, który w XVI wieku roztaczał w całym świecie obraz wielkości i szaleństwa, sprowadzony został do kodyfikowania swego letargu. Gdyby ostatni Rzymianie mieli na to czas, zapewne nie postąpiliby inaczej, lecz im nie było dane rozpamiętywać — Barbarzyńcy już zaciskali wokół nich pętlę. Lepiej usytuowani, Hiszpanie mieli czas (trzy wieki!), aby rozmyślać o swojej nędzy i nią przesiąknąć. Rozgadani z rozpaczy, improwizatorzy złudzeń, żyją w czymś w rodzaju cierpkiego rozśpiewania, tragicznej nie-powagi, która chroni ich od pospolitości, od szczęścia i od powodzenia. Nawet gdyby któregoś dnia zastąpili swe dawne manie innymi, bardziej nowoczesnymi, i tak pozostaliby naznaczeni tak długą nieobecnością. Niezdolni do przystosowania się do rytmu „cywilizacji”, ci klerykałowie lub monarchiści nie potrafiliby się wyrzec swojej nieaktualności. Jak dogoniliby inne narody, jak mogliby stać się na czasie, jeśli wyczerpali to, co w nich najlepsze, na przeżuwanie myśli o śmierci, na tarzanie się w niej, na uczynienie z niej najgłębiej przeżywanego doświadczenia? Cofając się bezustannie ku temu, co najistotniejsze, zatracili się za sprawą nadmiaru głębi. Idea dekadencji nie zajmowałaby ich tak bardzo, gdyby w terminach historycznych nie wyrażała ich ogromnego upodobania do nicości, ich obsesji szkieletu. Nic więc dziwnego, iż dla każdego z nich ich kraj stanowi osobisty problem. Czytając Ganiveta, Unamuno czy Ortegę, zauważa się, że dla nich Hiszpania jest dotykającym ich intymnie paradoksem, którego nie potrafią sprowadzić do jakiejś racjonalnej formuły. Bez przerwy do tego powracają, zafascynowani przyciąganiem nierozwiązywalnego problemu, jaki ona stanowi. Nie mogąc rozstrzygnąć go na drodze analizy, rozmyślają nad Don Kichotem, w którym paradoks jest jeszcze bardziej nierozstrzygalny, bo to symbol... Nie sposób wyobrazić sobie Valéry’ego czy Prousta medytujących nad Francją, aby odkryć samych siebie. Będąc krajem spełnionym, bez wzbudzających niepokój istotnych przerw w rozwoju, krajem nie-tragicznym, Francja nie jest przypadkiem. Jak mogłaby stać się „interesująca”, skoro udało się jej znaleźć rozwiązanie swego losu?

Zasługą Hiszpanii jest zaproponowanie osobliwego rodzaju rozwoju, genialnego i niedokończonego przeznaczenia. (Rzec by można, że to ucieleśniony w zbiorowości Rimbaud). Pomyślcie o frenezji, jaką rozwinęła, gdy poszukiwała złota, i o zapadnięciu się w anonimowości, pomyślcie następnie o konkwistadorach, o ich bandytyzmie i pobożności, o tym, w jaki sposób sprzęgli Ewangelię z morderstwem, krucyfiks ze sztyletem. W swych pięknych chwilach katolicyzm był krwiożerczy — tak krwiożerczy, jak to przystoi każdej naprawdę natchnionej religii.

Konkwista i Inkwizycja — to równoległe zjawiska zrodzone z wielkich wynaturzeń Hiszpanii. Dopóki była wielka, celowała w masakrze i wniosła do niej nie tylko troskę o przepych, lecz również to, co w jej wrażliwości najintymniejsze. Jedynie narody okrutne mają szczęście zbliżyć się do samych źródeł życia, do jego pulsu, do jego rozgrzewających arkanów: życie odsłania swą istotę jedynie oczom przesyconym krwią... Jak wierzyć filozofiom, kiedy się wie, jakich bladych spojrzeń jest ona odbiciem? Nawyk rozumowania i spekulacji jest oznaką niewystarczającej żywotności i obniżenia afektywności. Metodycznie myślą tylko te narody, które pod osłoną swych niedostatków potrafią o sobie zapomnieć, nie utożsamiać się ze swymi ideami: filozofia to apanaż jednostek i ludów biologicznie sztucznych.

Prawie niepodobna byłoby rozmawiać z Hiszpanem o czymś innym niż o jego kraju, zamkniętym świecie, temacie jego liryzmu i jego rozmyślań, prowincji absolutnej, poza światem. Na przemian, pobudzony i przybity, wznosi ku niemu wzrok pełen zachwytu i omiata go ponurym spojrzeniem. Nawet jeśli uznaje, że ma przyszłość, tak naprawdę w nią nie wierzy. Jego odkrycie to mroczne złudzenie, duma rozpaczy; jego bóstwem jest geniusz żalu.

Niezależnie od swojej orientacji politycznej, Hiszpan czy Rosjanin, który zastanawia się nad swym krajem, porusza jedyną kwestię, jaką uznaje za istotną. Pozwala to pojąć, dlaczego ani Rosja, ani Hiszpania nie wydały żadnego wielkiego filozofa. Stało się tak, gdyż filozof winien rozpatrywać idee z pozycji obserwatora. Zanim je przyswoi, zanim weźmie je na własność, musi je rozważać z zewnątrz, oddzielić się od nich, poddać je ocenie, a gdy trzeba, igrać z nimi — dopiero później, dojrzawszy do rozstrzygnięć, wypracowuje system, z którym nigdy się całkowicie nie utożsamia. Tę właśnie wyższość wobec filozofii podziwiamy u Greków. Podobnie przedstawia się sprawa z tymi, którzy pochylają się nad problemem poznania i z niego czynią podstawowy przedmiot swej medytacji. Kwestia ta wcale nie wzrusza Rosjan ani Hiszpanów. Nie nadając się do intelektualnych rozmyślań, utrzymują z Ideą stosunki dość osobliwe. Gdy się z nią zmagają, zawsze przegrywają. Opanowuje ich, podporządkowuje ich sobie, dręczy. Cierpieć za nią — oto największe pragnienie tych ochoczo przystających na swój los męczenników. Gdy o nich chodzi, oddalamy się od dziedziny, w której umysł igra z samym sobą i z rzeczami, z dala od wszelkiego metodycznego zakłopotania.

Anormalna ewolucja Rosji i Hiszpanii doprowadziła je zatem do tego, że zadają sobie pytania o swe własne przeznaczenie. Jednakże mimo przerw w ich rozwoju i zaburzających ich wzrost wypadków, są to dwa wielkie narody. O ileż bardziej problem narodowy jest tragiczny w wypadku narodów małych! U tych ostatnich nie ma chwili nagłego wtargnięcia w Historię ani procesu powolnej dekadencji. Bez oparcia w przyszłości ani w przeszłości, same dla siebie stają się ciężarem, czego efektem okazuje się bezpłodna medytacja. Ich ewolucja nie może być anormalna, bo one wcale nie ewoluują. Co im pozostaje? Zdanie się na siebie, gdyż poza nimi jest cała Historia, z której właśnie są wykluczone.

Ich uchodzący za farsę nacjonalizm to raczej maska, pod którą usiłują ukryć swój dramat, i w rewindykacyjnej furii zapomnieć o swej niezdolności do włączenia się w bieg zdarzeń: bolesne kłamstwa, podszyta beznadzieją reakcja na pogardę, na którą — jak z lękiem sądzą — zasługują, to sposób na ukrycie sekretnej obsesji na punkcie samego siebie. Mówiąc prościej: naród stanowiący kłopot dla samego siebie jest chory. O ile jednak Hiszpania cierpi dlatego, że wyszła z Historii, a Rosja dlatego, że za wszelką cenę pragnie do niej wejść, o tyle małe narody miotają się, gdyż nie mają żadnego z powyższych powodów ani żeby pogrążać się w rozpaczy, ani żeby się niecierpliwić. Dotknięte pierworodną skazą, nie mogą się z niej uwolnić czy to pogrążając się w rozczarowaniu, czy to uciekając w marzenia, toteż ich jedynym wyjściem jest dręczenie samych siebie. Ta mania prześladowcza nie jest pozbawiona piękna, albowiem do niczego ich nie prowadzi i nikogo nie interesuje.

  

*

  

Istnieją kraje cieszące się czymś w rodzaju błogosławieństwa, łaski. Wszystko im służy — nawet nieszczęścia, nawet katastrofy, które je dotykają. Innym w niczym się nie wiedzie i nawet ich sukcesy równoważne są porażkom. Gdy pragną się potwierdzić i robią skok do przodu, w sprawę wdaje się zewnętrzny fatalizm, hamując ich rozpęd i sprowadzając je z powrotem do punktu wyjścia. Tracą wszystkie szanse, nawet na śmieszność.

Być Francuzem to oczywistość: nie jest to żaden powód do zadowolenia ani do cierpienia. Dysponuje się pewnością uprawomocniającą stare pytanie: „Jak można być Persem?”.

Paradoks bycia Persem (w tym wypadku Rumunem) to udręka, jaką trzeba umieć wykorzystać, to wada, z której powinno się wyciągnąć korzyść. Wyznaję, że ongiś targał mną wstyd z powodu przynależności do bylejakiego narodu, do zbiorowiska przegranych, co do pochodzenia których nie miałem najmniejszych złudzeń. Sądziłem (i być może nawet się nie myliłem), że pochodzimy z barbarzyńskich mętów, że wywodzimy się z odpadków wielkich Inwazji, z owych hord, co wyczerpane marszem na Zachód, rozpłaszczyły się wzdłuż Karpat i Dunaju, aby się tam skulić, zapaść w drzemkę, z masy dezerterów włóczących się po rubieżach Imperium, motłochu, który łacińskości liznął tyle, co brudu za paznokciem. Jaka przeszłość, taka teraźniejszość. I taka przyszłość. Cóż za próba dla mojej młodej arogancji! „Jak można być Rumunem?” — to pytanie, na które odpowiedzieć mogłem jedynie bezustanną prostracją. Nienawidząc mych pobratymców, mego kraju, jego ponadczasowych chłopów zakochanych w swej inercji, jak gdyby otępiałych, wstydziłem się, że od nich pochodzę, wyrzekałem się ich, odrzucałem ich pod-wieczność, ich pewność skamieniałych larw, ich geologiczne rozmarzenie. Na próżno doszukiwałem się w ich stężałych rysach jakiegoś rozedrgania, komedianckiego grymasu buntu — niestety, nie było w nich nic z małpy! Czyż, w rzeczy samej, nie byli oni podobni do minerałów? Doszło do tego, że nie wiedząc, jak nimi wstrząsnąć, jak ich pobudzić do życia, zacząłem roić o eksterminacji. Wszak nie wyrządza się krzywdy kamieniom. Ich widok usprawiedliwiał i zbijał z tropu, podsycał i zniechęcał mą histerię. W rezultacie nie przestawałem przeklinać przypadku, który sprawił, że narodziłem się wśród nich.

Owładnięci byli jedną wielką ideą — ideą przeznaczenia, ja natomiast odrzucałem ją ze wszystkich sił, upatrując w niej wymówkę tchórza, wytłumaczenie dla wszelkich abdykacji, wyraz zdrowego rozsądku i jego złowieszczej filozofii. Czego się uczepić? Mój kraj, którego istnienie było najwyraźniej pozbawione jakiegokolwiek sensu, jawił mi się jako skrócona wersja nicości lub materializacja niedorzeczności, jak jakaś Hiszpania bez złotego wieku, bez podbojów i szaleństw i bez Don Kichota naszych goryczy. Cóż za lekcja upokorzenia i sarkazmu, jakież to nieszczęście przynależeć do czegoś takiego — to jak być trędowatym!

Byłem zbyt impertynencki, zbyt zapatrzony w siebie, żeby dostrzec genezę, głębię czy doświadczenia, nagromadzenie klęsk, które przyczyniły się do stworzenia tej wielkiej idei. Miałem ją zrozumieć dopiero dużo później. Nie wiem, jak się we mnie wślizgnęła, lecz gdy w końcu byłem w stanie świadomie ją odczuwać, pogodziłem się z moim krajem, który w jednej chwili przestał być moją obsesją.

Aby uwolnić się od działania, uciskane ludy zdają się na „przeznaczenie”, negatywne zbawienie, a jednocześnie sposób interpretacji zdarzeń. To filozofia historii do użytku codziennego, deterministyczna wizja ufundowana na podstawie afektywnej, metafizyka okolicznościowa...

Chociaż Niemcy są również wrażliwi na przeznaczenie, nie widzą w nim zasady działającej z zewnątrz, lecz moc, która, będąc wprawdzie pierwotnie emanacją ich własnej woli, w końcu wymyka się spod ich kontroli i zwraca przeciwko nim, aby ich zgnieść. Związany z ich apetytem na demiurgię Schicksal zakłada w mniejszym stopniu grę fatalizmu wewnątrz świata, bardziej zaś wewnątrz jaźni. Oznacza to, że jest od nich samych do pewnego momentu zależny.

Trzeba długiego pasma klęsk, by zacząć go pojmować jako zewnętrzny, wszechwładny i suwerenny względem nas, a jest to warunek, który mój kraj spełnia bez reszty. Byłoby nieprzyzwoitością, gdyby uwierzył w wysiłek, w użyteczność czynu, toteż weń nie wierzy i z przyzwoitości godzi się z nieuniknionym. Jestem mu wdzięczny za to, że wraz z kodem rozpaczy odziedziczyłem po nim tę umiejętność życia, ową swobodę wobec Konieczności, podobnie jak mnóstwo impasów i sztukę naginania się do nich. Ochoczo podtrzymując moje rozczarowania, ujawniając mej indolencji tajemnicę ich zachowania, w swej skwapliwości czynienia ze mnie zabiegającego o zachowanie pozorów nicponia przekazał mi on ponadto w spadku wiedzę o tym, w jak sposób się upodlić, zbytnio się przy tym nie kompromitując. Zawdzięczam mu nie tylko moje najpiękniejsze i najpewniejsze niepowodzenia, lecz również zdolność do tuszowania własnych tchórzostw i do zapobiegliwego gromadzenia moich wyrzutów sumienia. Ileż to innych zalet mu zawdzięczam! Tytuły mojej dla niego wdzięczności są doprawdy tak liczne, że nie sposób wymienić ich wszystkich.

Gdyby nie on, to czyż mimo całej mojej dobrej woli potrafiłbym w tak przykładnie bezużyteczny sposób przeżyć swe życie? To on mi w tym pomógł, on mnie ku temu popchnął, on mnie do tego nakłonił. Zapomina się, że nie tak łatwo zmarnować życie; potrzebna jest tutaj długa tradycja, duża wprawa, praca wielu pokoleń. Ale gdy już spełnione zostaną te warunki, wszystko pójdzie jak z płatka. Pewność Bezużyteczności przypada ci wówczas w spadku: to dobro, na które twoi przodkowie zapracowali w pocie czoła za cenę niezliczonych upokorzeń. Ty, szczęściarzu, odcinasz od tego kupony, masz to za darmo. Jeśli zaś chodzi o twoje osobiste upokorzenia, zawsze będziesz mógł je upiększyć lub ukryć, przyjąć postawę zadającego szyku wyskrobka, przyzwoicie zagrać rolę ostatniego z ludzi. Grzeczność, umiejętność znoszenia nieszczęścia, jest przywilejem tych, którzy — od urodzenia przegrani — zaczęli życie od końca. Wiedza, że się należy do plemienia, które nigdy nie istniało, mimo że gorzka, zaprawiona jest wszelako pewną słodyczą, a nawet niejaką rozkoszą.

Rozpacz odczuwana przez mnie dawniej, gdy każdy przy byle okazji przywoływał przeznaczenie, wydaje mi się teraz dziecinadą. Nie wiedziałem wówczas, że stanę się taki sam jak moi ziomkowie, że ja również, kryjąc się za tym słowem, będę mu przypisywał wszystkie okoliczności szczęśliwe i nieszczęśliwe, że — co więcej — uczepię się fatum z ekstazą rozbitka, poświęcając mu moje pierwsze myśli, zanim rzucę się w grozę kolejnego dnia. „Rozpłyniesz się w przestrzeni, o, moja Rosjo!” — wołał w minionym wieku Tituczew. Jego okrzyk odniosłem bardziej zasadnie do mojego kraju, przystosowanego do tego, by zniknąć, w cudowny sposób zorganizowanego, by zostać wchłoniętym, obdarzonego wszelkimi zaletami idealnej i anonimowej ofiary. Nawyk cierpienia bez końca i bez powodu, pełnia klęski — cóż to za wspaniała nauka w szkole zmiażdżonych plemion! Najstarszy historyk rumuński w ten sposób zaczyna swoją kronikę: „Nie człowiek rządzi czasami, lecz czasy rządzą człowiekiem”. Surowa formuła, program i epitafium zakątka Europy. Aby uchwycić ton ludowej wrażliwości w krajach południowego wschodu, wystarczy przypomnieć lamenty chóru w tragedii greckiej. Mocą nieświadomej tradycji naznaczona tym została cała przestrzeń etniczna. Rutyna westchnienia i niedoli, jeremiady małych narodów wobec bestialstwa wielkich! Wystrzegajmy się jednak przesadnych narzekań: czyż nie jest pocieszające, że możemy przeciwstawić bezładowi świata spójność naszych nędz i naszych porażek, a powszechnemu dyletantyzmowi pocieszenie, że w dziedzinie bólu posiedliśmy wprawę obdartych ze skóry i erudytów?       

 

Przełożył Krzysztof Jarosz

 

powrót do strony Pokusy istnienia    powrót do strony e Punktu widzenia