eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata –  egzystencja to nieustający ból, cierpienie – przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje –  człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

O obcowaniu z mistykami

Emilé Cioran

 

 

 

Nic bardziej irytującego od owych dzieł, w których koordynuje się bujne idee umysłu zmierzającego do wszystkiego z wyjątkiem systemu. Czemu służy nadawanie pozorów spójności dziełom Nietzschego pod pretekstem, że krążą wokół centralnego motywu? Nietzsche jest sumą postaw i pomniejszaniem go byłoby doszukiwanie się w nim woli ładu, troski o jedność. Ten więzień swoich humorów, rejestrował ich odmiany. W jego filozofii, będącej medytacją o kaprysach, erudyci niesłusznie pragną odkryć elementy stałe, które ona odrzuca.

Obsesja systemu nie jest mniej podejrzana, gdy odnosi się do mistyków. Mniejsza jeszcze o Mistrza Eckharta, który przejawiał troskę o dyscyplinowanie swego umysłu: czyż nie był kaznodzieją? Kazanie, nawet najbardziej natchnione, podobne jest do wykładu, eksponuje jakąś tezę i usiłuje udowodnić jej zasadność. Lecz co rzec o Aniele Ślązaku, którego dwuwiersze do woli sobie zaprzeczają i mają tylko jeden wspólny temat: Boga przedstawionego pod tyloma postaciami, że niepodobna ustalić, która z nich jest prawdziwa? Cherubowy wędrowiec, ciąg niemożliwych do pogodzenia ze sobą wypowiedzi, obdarzony olbrzymią wspaniałością zamętu, wyraża jedynie czysto subiektywne stany swego autora: dopatrywać się w tym jedności, systemu, to zniszczyć jego uwodzicielski powab. W swym dziele Anioł Ślązak zajmuje się nie tyle Bogiem, ile raczej swym Bogiem. Wynika stąd masa poetyckich niedorzeczności, które powinny skłonić do rejterady erudytę i przerazić teologa. Nic takiego się nie dzieje. Jeden i drugi starają się uporządkować te wypowiedzi, uprościć je, wydobyć z nich ścisłą myśl. Jako maniacy dokładności, pragną dowiedzieć się, co autor sądził o wieczności i o śmierci. A co o nich sądził? Nieistotne. Są to jego doświadczenia, osobiste i absolutne. Jeśli zaś chodzi o jego Boga, nigdy niedokończonego, zawsze niedoskonałego i zmiennego, zapisuje go takim, jakim objawia mu się w poszczególnych chwilach, wyrażając jego stawanie się myślą nie mniej niedoskonałą i zmienną. Nie ufajmy temu, co definitywne, odwracajmy się od tych, którzy twierdzą, iż posiedli dokładny ogląd czegokolwiek. Oznaką braku uczciwości i humoru byłoby, gdybyśmy dziwili się, że w jednym dystychu Anioł Ślązak opisuje śmierć jako zło, w innym zaś jako dobro. Ponieważ nawet śmierć staje się w nas, rozpatrujmy jej etapy, metamorfozy; wciśnięcie jej w jedną formułę oznacza jej zatrzymanie, zubożenie, sabotowanie.

Mistyk nie przeżywa swych ekstaz ani obrzydzeń w granicach definicji: nie pretenduje do zaspokojenia wymogów myśli, lecz swych wrażeń, zaś do wrażenia zmierza bardziej niż poeta, ponieważ to dzięki niemu może dotrzeć w pobliże Boga.

Nie ma dwóch identycznych dreszczy, które dałoby się do woli odtwarzać: to samo słownictwo kryje w istocie wiele rozbieżnych doświadczeń. Istnieje tysiąc percepcji nicości i jedno słowo, aby ją wyrazić: niedostatek dyskursu sprawia, że świat jest pojmowalny... U Anioła Ślązaka odstęp między jednym dystychem i drugim zostaje złagodzony, jeśli nie wręcz zniesiony, przez potoczny obraz tych samych powracających słów, przez owo ubóstwo języka sprawiające, że swą indywidualność tracą zarówno westchnienia, jak obrzydzenia i ekstazy. Od tego momentu mistyk wynaturza swe doświadczenie, wyrażając je prawie w taki sam sposób, w jaki erudyta wynaturza mistyka, komentując go.

 

*

 

Nie rozumie mistyki ten, kto sądzi, że wynika ona z osłabienia instynktów, ze zdegenerowanej krwi. Ludwik z Leonu czy św. Jan od Krzyża są ukoronowaniem epoki wielkich przedsięwzięć i w konieczny sposób byli współcześni Konkwiście.

Bynajmniej nie byli słabeuszami — walczyli za swą wiarę, atakowali Boga od czoła, zawłaszczyli niebo. Ich uwielbienie dla braku woli, dla słodyczy i bierności zabezpieczało ich przed owym zaledwie znośnym napięciem, przed nadmierną histerią, z której wynikała ich nietolerancja, ich prozelityzm, ich władza nad tym i tamtym światem. Aby odgadnąć, kim byli, wyobraźmy sobie Ferdynanda Corteza pośród niewidzialnej geografii.

Mistycy niemieccy w takim samym stopniu byli zdobywcami. Ich skłonność do herezji, do osobistej afirmacji, do protestu, wyrażała na planie duchowym wolę całego narodu do indywidualizacji. Takie było znaczenie Reformacji, która nadała Niemcom sens historyczny. W szczytowym okresie Średniowiecza Eckhart wychodzi poza tradycję i podąża własną drogą: jego żywotność zapowiada witalność Lutra. Wskazuje także kierunek myśli niemieckiej, wyjątkową pozycję zapewnia mu jednak to, iż będąc ojcem paradoksu w materii religijnej, był pierwszym, który nadał kształt intelektualnego dramatu relacjom człowieka z Bogiem. Napięcie to wyjątkowo odpowiadało epoce, w której cały lud był w stanie fermentu i poszukiwał tożsamości.

W mistykach było coś rycerskiego. Nosząc tajemną zbroję, nieujarzmieni nawet w swej pasji torturowania samych siebie, mieli w sobie dumę jęczenia, zarażali, rozpłomieniali swym szaleństwem innych. Suzo do tego stopnia umiał urozmaicać swe umartwienia, iż w niczym nie ustępuje najskrajniejszym anachoretom. Duch rycerski, zwrócony ku bezczasowemu, utrwala w nich umiłowanie przygody. Albowiem mistyka jest przygodą, to przygoda wertykalna: zapuszcza się jak najwyżej i opanowuje inną formę przestrzeni. Odróżnia ją to od tych doktryn dekadencji, których właściwością jest, iż płyną wprost ze źródła, że pochodzą skądinąd, jak te, co zostały przeszczepione do Rzymu ze Wschodu. Dlatego nie odpowiadały upodobaniu do marazmu cywilizacji niezdolnej do stworzenia nowej religii lub przyjęcia za własne wspaniałości mitologii. Podobnie przedstawia się sprawa z dzisiejszymi mistykami, z ich absolutem importowanym na użytek słabych i rozczarowanych.

Pobożność, to bezczelne westchnienie stworzenia, jest nieodłącznie związana z energią i wigorem. Mimo swych idyllicznych pozorów, Port-Royal był wyrazem niezwykle obfitej duchowości. Francja przeżyła wówczas ostatni moment skupienia wewnętrznego. Później nadmiar i siłę odnaleźć mogła już tylko w laickości: wywołała Rewolucję; cóż innego mogła przedsięwziąć po rządach przesłodzonego katolicyzmu. Utraciwszy pokusę herezji, wyzbyła się inspiracji religijnej.

Niepokorni z powołania, nieokiełznani w swych modłach, mistycy, drżąc, igrają z niebem. Kościół zepchnął ich do rangi żebraków nadprzyrodzonego, aby — nudnie ucywilizowani — mogli służyć za „przykład”. Wiemy jednak, że zarówno w swym życiu, jak w swych pismach, byli oni zjawiskami przyrody i że nie mogło przydarzyć się im nic gorszego, jak wpaść w ręce księży. Naszą powinnością jest ich stamtąd wyrwać: tylko za tę cenę chrześcijaństwo będzie mogło jeszcze zawierać szczyptę trwania.

Gdy nazywam ich „zjawiskami przyrody”, nie uważam wcale, by byli kwitnącego „zdrowia”. Wiadomo, że byli chorzy. Jednakże choroba oddziaływała na nich jak bodziec, jak czynnik zachęcający do porzucenia umiaru. Tym samym mierzyli w inny rodzaj żywotności niż nasz. Piotrowi z Alcantary udawało się sypiać nie dłużej niż godzinę na dobę: czy to nie oznaka siły? A wszyscy oni byli silni, ponieważ wyniszczali swe ciała po to tylko, by wycisnąć z nich dodatkową moc. Uważa się ich za łagodnych, a tymczasem nie ma twardszych istot. Co nam proponują? Cnoty niezrównoważenia. Zachłanni na wszelkiego rodzaju rany, zahipnotyzowani tym, co niezwykłe, wyruszyli na podbój jedynej fikcji wartej tego zachodu; Bóg zawdzięcza im wszystko: swą chwałę, tajemnicę i swą wieczność. Użyczają istnienia niepojętemu, siłą ożywiają Nic: w jaki sposób słodycz mogłaby się zdobyć na taki wyczyn?

W przeciwieństwie do abstrakcyjnej i fałszywej nicości filozofów, ich nicość błyszczy pełną krasą: to rozkosz poza światem, wzniesienie trwania, świetlista anihilacja poza opłotkami myśli. Więcej potrzeba siły i zuchwałości, aby się ubóstwić, unicestwić, aby się odnaleźć, zatracić we własnej jasności, niż w wypadku innych naszych czynów. Do ekstazy — granicznego stanu wrażenia, spełnienia się poprzez ruinę świadomości — zdolni są jedynie ci, którzy, zapuszczając się poza siebie samych, zastępują bylejakie złudzenie fundujące ich życie złudzeniem  innym, najwyższym, w którym wszystko jest rozstrzygnięte i przekroczone. Tam umysł jest zawieszony, refleksja zniesiona, a wraz z nią logika zamętu. Gdybyśmy mogli na podobieństwo mistyków przejść obok oczywistości i wynikającego z nich impasu, stać się błędem olśnionym, boskim, gdybyśmy mogli, jak oni, wspiąć się ku prawdziwej nicości! Z jaką zręcznością odgraniczają Boga, łupią go, odzierają z jego atrybutów, w które się zaopatrują, aby go... odtworzyć! Nic nie oprze się kipieli ich szaleństwa, ekspansywności ich duszy bezustannie wytwarzającej inne niebo, inną ziemię. Wszystko, czego się tkną, nabiera koloru bytu. Pojąwszy niedogodność widzenia i pozostawiania rzeczy takimi, jakimi są, starali się je ze wszystkich sił wynaturzyć. To błąd optyczny, któremu wszyscy mistycy poświęcają wiele troski. Żadne ślad rzeczywistości — wiedzą o tym — nie pozostaje po przejściu, po zniszczeniach wyrządzonych przez przytomną świadomość. Niczego nie ma — oto ich punkt wyjścia, taka jest oczywistość, którą udało im się przezwyciężyć, odepchnąć, aby dojść do stwierdzenia: wszystko jest. Dopóki nie przejdziemy drogi, która doprowadziła ich do równie zaskakującej konkluzji, nigdy nie będziemy z nimi na równej stopie.

 

*

 

Już w Średniowieczu niektóre umysły, znużone powtarzaniem tych samych tematów, tych samych wyrażeń, aby odnowić swą pobożność i wyzwolić ją z oficjalnej terminologii, musiały odwoływać się do paradoksu, do uwodzicielskiej formuły, już to brutalnej, już to wycieniowanej. Czynił tak Mistrz Eckhart. Pomimo swej niewątpliwej ścisłości i troski o spójność, za bardzo był pisarzem, aby nie wydać się podejrzanym Teologii: swemu stylowi, bardziej niż swym ideom, zawdzięcza zaszczyt oskarżenia o herezję. Gdy w jego traktatach i kazaniach analizuje się inkryminowane fragmenty, opada człowieka zdumienie przebijającą z nich troską o poprawne wysławianie się; odsłaniają one genialny aspekt jego wiary. Jak każdy heretyk, zgrzeszył formą. Przeciwniczka języka, ortodoksja religijna lub polityczna, postuluje ekspresję konwencjonalną. To, że prawie wszyscy mistycy mieli zatargi z Kościołem, wynika z faktu, iż zgrzeszyli talentem, on bowiem nie wymaga żadnego podporządkowania stylowi, żądając jedynie posłuszeństwa. W imię skostniałego słowa kazał wznieść stosy. Aby ich uniknąć, heretyk mógł jedynie zmienić formuły, wyrażać swe poglądy w innych, uświęconych terminach. Zapewne Inkwizycja nigdy by nie powstała, gdyby katolicyzm miał więcej wyrozumiałości i zrozumienia dla żywego języka, dla jego odstępstw, rozmaitości i inwencji. Gdy paradoks jest na cenzurowanym, męczeństwa da się uniknąć tylko przy za pomocą milczenia lub banałów.

Także inne przyczyny doprowadziły do uczynienia z mistyka heretyka. Nie tylko nie zgadza się on na to, by zewnętrzny autorytet regulował jego stosunki z Bogiem, lecz nie znosi również ingerencji płynącej z góry: ledwie toleruje Jezusa. Bynajmniej niełatwy w obcowaniu, niekiedy musi wszakże iść na kompromis, mamrotać zalecane modlitwy, nie mogąc zawsze improwizować nowych. Wybaczmy mu tę słabość. Być może ustępuje tylko po to, by wykazać, że potrafi zniżyć się do poziomu pospolitości i stosować język plebsu, być może również dlatego, by udowodnić nam, iż nieobca jest mu pokusa pokory. Wiemy jednak, że zbyt często jej nie ulega, że lubi wnosić do swych modlitw innowacje, że wymyśla swe nowinki na kolanach, co jest jego sposobem na zerwanie z Bogiem gminu.

Ożywia i rehabilituje wiarę, zagraża jej i podkopuje ją jak intymny, opatrznościowy przeciwnik. Gdyby nie on, dotknąłby ją uwiąd. Teraz można odgadnąć, dlaczego chrześcijaństwo umiera i dlaczego Kościół, pozbawiony apologetów i krytyków, nie ma już kogo chwalić ani prześladować. Z braku heretyków chętnie zrezygnowałby z wymogu posłuszeństwa, gdyby między wiernymi pojawił się jakiś człek egzaltowany, który, ośmielając się zaatakować Kościół, traktując go serio, napełniając go jakąkolwiek nadzieją, dałby mu powód do bicia na alarm. Chronić tyle bożyszcz i nie dostrzegać na horyzoncie żadnego ikonoklasty! Wierzący nie rywalizują już między sobą, podobnie niewierzący: nie ma nikogo, kto chciałby przybiec pierwszy do mety w biegu po zbawienie lub potępienie...

Fakt zastanawiający: dwaj najwięksi poeci współcześni, Szekspir i Hölderlin, przeszli obok chrześcijaństwa. Gdyby dali mu się uwieść, stworzyliby na jego bazie swą prywatną mitologię, Kościół spotkałoby zaś szczęście posiadania w swych szeregach dwóch kolejnych herezjarchów. Nie racząc przeciwstawić się Krzyżowi, a jeszcze mniej wydźwignąć go na swe wyżyny, ten pierwszy w ogóle pominął bogów, ten drugi zaś wskrzesił greckich. Pierwszy wzniósł się ponad modlitwę, drugi przywoływał niebo, wiedząc, iż jest bezsilne, gdyż umiłował je martwe: pierwszy jest prekursorem naszej obojętności, drugi — naszych żali.

 

*

 

Samotnik, będąc na swój sposób wojownikiem, odczuwa potrzebę zaludnienia samotności rzeczywistymi bądź wyimaginowanymi przeciwnikami. Jeśli jest wierzący, zapełnia ją demonami, co do realności których nie ma często żadnych złudzeń. Bez nich popadłby w pospolitość i ucierpiałoby na tym jego życie duchowe. Jakob Boehme słusznie nazwał diabła „kucharzem natury”, mistrzem, którego sztuka sprawia, że ma się ochotę na wszystko. Sam Bóg wysuwając zasadę niezbędności Nieprzyjaciela, przyznawał, że nie może się obejść bez walki, atakowania i bycia atakowanym.

Ponieważ mistyk najczęściej wymyśla sobie przeciwników, wynika stąd, że jego myśl głosi istnienie innych z wyrachowania, w sposób sztuczny: to strategia bez konsekwencji. Jego myśl sprowadza się ostatecznie do polemiki z samym sobą: pragnie być tłumem, chociażby wytwarzając sobie codziennie inne twarze, mnożąc oblicza, w czym upodabnia się do swego stwórcy, którego kabotyństwo kultywuje.

 

*

 

Zjawisku mistyki brak ciągłości: mistyka rozwija się, osiąga apogeum, potem degeneruje się i kończy jako karykatura samej siebie. Tak było w epoce ożywienia religijnego w Hiszpanii, we Flandrii czy w Niemczech. Jeśli w sztuce epigon może zdobyć powodzenie, nie ma nic bardziej żałosnego, jak drugorzędny mistyk, pasożyt wzniosłości, plagiator ekstaz. Można się bawić w poezję, a nawet stwarzać złudzenie oryginalności: wystarczy zgłębić tajniki warsztatu. Te sekrety nie liczą się zupełnie w oczach mistyka, dla którego sztuka jest tylko środkiem. Ponieważ nie zależy mu na poklasku szerokiej publiczności, ponieważ pragnie być czytany gdzie indziej, zwraca się do stosunkowo ograniczonego kręgu odbiorców, dość wybrednego i wymagającego odeń dużo więcej jak tylko talentu czy geniuszu. Czym się zajmuje? Poszukiwaniem tego, co się wymyka lub co przetrwało po załamaniu się jego doświadczeń: osadu ponadczasowości ukrytego pod wibracjami „ja”. Używa swych zmysłów, by wejść w kontakt z niezniszczalnym, w przeciwieństwie do poety, który stosuje je do wejścia w kontakt z tymczasowym; pierwszy zatraca się prawie cieleśnie w najwyższym (mistyka: fizjologia esencji), drugi rozkoszuje się na powierzchni siebie samego. Dwóch amatorów rozkoszy na dwóch różnych poziomach. Zasmakowawszy w pozorach, poeta nie może zapomnieć ich smaku; to mistyk, który, nie mogąc wznieść się ku rozkoszy ciszy, zadowala się rozkoszą słowa. To gaduła szlachetnie urodzony, gaduła wyższego rzędu.

 

*

 

Gdy czyta się objawienia Małgorzaty Ebner, gdy śledzi się jej kryzysy, jej wspaniałe piekło, ogarnia człowieka zazdrość. Całymi dniami nie była w stanie otworzyć ust; kiedy w końcu jej się to udawało, wydawała z siebie krzyki wywołujące w klasztorze poruszenie i panikę. A co powiedzieć o Angeli di Foligno? Lepiej zrobimy, oddając głos jej samej:

 

W otchłani, w którą spadłam, kontempluję nadmierną obfitość mych nieprawości, nieskutecznie poszukuję sposobu, by odsłonić je i ujawnić światu, chciałabym kroczyć naga przez miasta i place z mięsiwem i rybami zawieszonymi u szyi wołając: „Oto stworzenie nikczemne!”.

 

Obdarzeni temperamentem sangwinistycznym, lubujący się w skrajnościach poniżenia i czystości, w zawrocie głowy wyżyn i niskości, święci nigdy nie zadowalają się naszym rozumowaniem ani naszymi tchórzostwami. Upatrywać w nich osobników pogrążonych w medytacji – ależ nic bardziej mylnego! Są zbyt rozkiełznani, zbyt krwiożerczy, aby móc się zatrzymać w medytacji (która zakłada samokontrolę, a zatem pospolitość krwi); rzecz w tym, że ponieważ dążą do zejścia aż do fundamentów rzeczy, metoda, która ich tam prowadzi, nie może być „refleksyjna”. Bez nijakich hamulców, bez śladu jakiegokolwiek stoicyzmu w swych gestach i słowach, pewni, że wszystko im wolno, obnoszą się ze swą niedyskrecją po sercach, w których sieją zamęt, albowiem brzydzą się spokojem i nie są ścierpią widoku duszy, której się powiodło. Już woleliby skończyć w piekle, niż zaakceptować się. Posłuchajmy raz jeszcze Angeli di Foligno:

 

Gdyby wszyscy mędrcy świata i wszyscy święci z raju obdarzyli mnie swymi pocieszeniami i obietnicami, a sam Bóg swymi darami, to gdyby mnie nie zmienił, gdyby — zamiast wyświadczać mi dobro — nie rozpoczął w głębi mnie przemiany, i mędrcy i święci i Bóg ponad wszelkie wyobrażenie powiększyliby moją rozpacz, moją wściekłość, mój smutek i me zaślepienie.

 

Czyż wobec tych deklaracji i tych wymogów nie powinniśmy porzucić najostatniejszych resztek naszego zdrowego rozsądku i jak barbarzyńcy rzucić się ku „ciemnościom światła”? Jak możemy się na to porwać – my, przykuci do kalectwa skromności? Nasza krew jest zbyt letnia, nasze apetyty zbyt okiełznane. Nie ma żadnej możliwości, aby przekroczyć samego siebie. Nawet nasze szaleństwo jest zbyt letnie. Obalić przegrody umysłu, wstrząsnąć nim, pragnąć jego zniszczenia — oto źródło nowego! W swym obecnym stanie wzdraga się on przed niewidzialnym i dostrzega to tylko, o czym już wie. Jeśli ma się otworzyć na prawdziwą wiedzę, musi się rozprzestrzenić, przekroczyć granice, przejść przez orgie unicestwienia. Ignorancja nie byłaby naszym losem, gdybyśmy ośmielili się wznieść ponad nasze pewniki i ową skromność, która, nie pozwalając nam dokonywać cudów, sprawia, że grzęźniemy w nas samych. Oby była w nas pycha świętych!

Czuwają i modlą się po to, żeby wyciągnąć od Boga tajemnicę jego mocy. Perfidne są supliki tych buntowników, wokół których podoba się krążyć demonowi. Zręczni, od niego również wykradają tajemnicę, zmuszając go, by dla nich pracował. Umieją wyciągnąć korzyść ze złej zasady, która w nich mieszka. Ci z nich, którzy się załamują, czynią to z niejakim upodobaniem: upadają nie jako ofiary, lecz jako wspólnicy Diabła. Zbawieni czy potępieni, wszyscy oni noszą piętno nie-człowieczeństwa, wszyscy mają wstręt do ograniczania swoich przedsięwzięć. Gdy rezygnują, ich rezygnacja jest całkowita. Lecz zamiast być z tego powodu pomniejszeni i osłabieni, stają się mocarniejsi od nas, którzy zachowujemy dobra przez nich porzucone. Ci giganci o rażonej gromem duszy i strzaskanym ciele przerażają nas. Kiedy się im przypatrujemy, ogarnia nas wstyd, że jesteśmy tylko ludźmi. — kiedy oni przypatrują się nam, odgadujemy w ich słowach litość, jaką napawa ich nasza miernota: „Biedne stworzenia, które nie macie odwagi stać się wyjątkowymi, stać się potworami”. Zdecydowanie, Diabeł pracuje na ich konto i nie jest obcy ich aureoli. Co za upokorzenie — paktowaliśmy z nim na próżno!

 

*

 

Będąc niszczycielem w służbie życia, demonem zwróconym ku dobru, święty jest wielkim mistrzem wysiłku skierowanego przeciwko sobie. Aby przezwyciężyć swoje skłonności, jak również dlatego, że lęka się siebie samego, ogranicza się do dobra i, wyobrażając sobie, iż ma sobie podobnych i obowiązki względem nich, narzuca sobie wyczerpujący wysiłek litości. Cierpi i lubi cierpieć, lecz u kresu swych męczarni czyni sobie z istot zabawkę, przebiega przyszłość, czyta w myślach bliźniego, leczy nieuleczalnie chorych, bezkarnie narusza prawa natury. To właśnie chcąc zdobyć ową wolność i moc, modlił się i opierał pokusom. Świadom jest, że przyjemność odpręża, stępia wrażliwość: gdyby jej uległ, nie mógłby już ani osiągnąć, ani nawet dążyć do nadzwyczajnego, osłabłaby jego siła, zbladłyby właściwości: jego pragnienia zostałyby pozbawione energii, a jego ambicja motywu. Pragnie satysfakcji innego rzędu i jak gdyby przykładnej rozkoszy — zrównania się z Bogiem. Jego wstręt do zmysłów jest wykalkulowany, interesowny. Tłumi je i odrzuca, wiedząc jednocześnie, że odnajdzie je, przekształcone, gdzie indziej.

Odkąd dąży do zastąpienia bóstwa, pragnie nadać temu dążeniu wartość: tak wielki cel usprawiedliwia wszelkie środki. Przeświadczony, że wieczność jest apanażem umęczonego ciała, poszukiwać będzie wszelkich rodzajów cierpienia, będzie zwalczał błogostan, pomny na unicestwienie, oczekiwać będzie zbawienia i triumfu. Gdyby żył zgodnie ze swą naturą, sczezłby, lecz ponieważ maltretuje swą żywotność, podnosi się. Ta, zbyt długo niszczona, poddaje się, on zaś, przerażający w swym cierpieniu, zwraca się ku niebu, aby usunąć z niego uzurpatora. Taką łaskę, przypadającą w udziale tym, którzy poprzez swój ból zgłębili tajemnicę Stworzenia, spotyka się jedynie w epokach, w których zdrowie utożsamiane jest z niełaską.

 

*

 

Wszelki stan natchniony wyrasta ze świadomie pielęgnowanego niedożywienia. Świętość — bezustanne natchnienie — to sztuka doprowadzania się do stanu śmierci głodowej... bez umierania, to wyzwanie rzucone trzewiom i jak gdyby demonstrowanie nieprzystawalności ekstazy i trawienia. Syta ludzkość wytwarza sceptyków, nigdy świętych. Absolut? To kwestia diety. Bez prawie całkowitego odstawienia żywności nie zapłonie żaden „żar wewnętrzny ogień”, żaden płomień. Zadajmy gwałt apetytowi: nasze narządy zaczną płonąć, naszą materię zacznie trawić pożar. Ktokolwiek je do syta, jest duchowo potępiony.

Ożywianym dzikimi impulsami świętym udało się zapanować nad swymi narządami, a zatem sekretnie je zachować. Wiedzieli, że dobroczynność czerpie siłę z naszych dramatów fizjologicznych, że aby dotrzeć do bytów, muszą wypowiedzieć wojnę ciału, skazić je, umęczyć, podporządkować. Każdy z nich przypomina agresora, który — nagle nawrócony na miłość — zacząłby się potem nienawidzić. A oni potrafili znienawidzić się do cna, lecz wyczerpawszy już tę nienawiść do siebie, stawali się wolni, wyzwoleni z wszelkich pęt: asceza odsłoniła przed nimi sens, użyteczność destrukcji, preludium do czystości i do wyzwolenia. Teraz objawiają nam, przez jakie męki musimy przejść, jeżeli my również pragniemy zdobyć wolność.

Niezależnie od poziomu, na jakim przebiega nasze życie, będzie ono nasze tylko proporcjonalnie do tego, ile wysiłku włożyliśmy w przełamywanie jego pozornych form. Z pomocą pospiesza nam w tym nuda, rozpacz, nawet abulia, lecz pod warunkiem, iż staną się doświadczeniem pełnym, że będziemy je przeżywać do momentu, gdy — ryzykując, że im ulegniemy — podniesiemy się i przekształcimy je w czynniki wspomagające naszą żywotność. Cóż bardziej płodnego niż katastrofa dla tego, kto umie jej pragnąć? Albowiem to nie cierpienie wyzwala, lecz pragnienie cierpienia.

 

*

 

Jak tu się naśmiewać z histerii Średniowiecza? W swojej celi wzdychałeś lub wyłeś: inni cię czcili... Z powodu swych zaburzeń nie szedłeś do psychiatry. Ze strachu przed wyleczeniem się z nich, pobudzałeś je, przejawy zdrowia natomiast ukrywałeś jak coś wstydliwego, jak przywarę. Choroba była ucieczką wszystkich, wielkim lekarstwem. Odtąd, popadłszy w niełaskę, zbojkotowana, nadal panuje, lecz nikt jej nie kocha ani nie pożąda. Zachorowawszy, nie wiemy, co począć z naszą przypadłością. Wiele naszych szaleństw na zawsze pozostanie bez zatrudnienia.

Istnieją inne histerie nie mniej godne podziwu, te, z których emanują hymny do Słońca, do Bytu, do Nieznanego. Jutrzenka Egiptu, Grecji, frenezja mitologii, akcenty w pierwszym kontakcie z żywiołami! Umiejscowieni na kompletnych antypodach, niezdolni jesteśmy wibrować w rytm widowiska początków: zamiast rytmicznie podskakiwać, nasze pytania snują się w trywialności konceptu lub wykrzywiają się w szyderstwie naszych systemów. Gdzie nasza hymniczna czułość, upojenie naszych początków, jutrzenka naszych osłupień? Rzućmy się do stóp Pytii, powróćmy do naszych pradawnych transów: filozofii jedynych momentów, jedynej filozofii.

 

*

 

Gdy przestaniemy odnosić nasze tajemne życie do Boga, będziemy mogli wznieść się ku ekstazom równie skutecznym, jak te mistyków, i zwyciężyć na tym świecie, nie odwołując się do zaświatów. Gdyby jednak obsesja innego świata miała nas prześladować, moglibyśmy zbudować, rzutować jakiś okolicznościowy świat, choćby po to, by zaspokoić naszą potrzebę niewidzialnego. Liczą się nasze wrażenia, ich intensywność i zalety, podobnie jak nasza zdolność rzucania się w obłęd sakralny. W nieznanym będziemy mogli zajść równie daleko, jak święci, nie odwołując się do ich środków. Wystarczy, byśmy nakłonili rozum do długiego milczenia. Wydanym samym sobie, nic już nie przeszkodzi nam osiągnąć rozkosznego zawieszenia wszystkich naszych właściwości. Ten, kto choćby przelotnie poznał te stany, wie, iż nasze poruszenia tracą w nich swój zwykły sens: wznosimy się ku otchłani, zstępujemy ku niebu. Gdzie jesteśmy? To bezprzedmiotowe pytanie: nie mamy już miejsca...

 

Przełożył Krzysztof Jarosz

 

powrót do strony Pokusy istnienia    powrót do strony e Punktu widzenia