eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Święci i łzy cz.II

Emilé Cioran

 

Beethoven zbyt skutecznie opiera się pokusom smutku. Ta jego asceza nieraz czyni mi go obcym. W porównaniu z nim Chopin czy Schumann są lubieżnikami smutku. Beethoven wydaje się dumny z triumfu woli w zmaganiach z nim. Aż nadto często doświadczał rozpaczy, tej zranionej dumy woli walczącej ze światem. Poznał też „cień śmierci na powiekach”, o którym mówi Hiob.

 

Lepiej chyba byłoby bez świętych. Wtedy każdy doglądałby własnych spraw i w radował się własną niedoskonałością. Ich istnienie zaś rodzi kompleksy niższości, pogardę i bezużyteczną zawiść. Świat świętych jest niebiańską trucizną, której zjadliwość rośnie, w miarę jak rosną nasze samotności. Czy nie zepsuli nas, pokazując własnym przykładem, że cierpienia mają jakiś cel, że gdzieś prowadzą? Przyzwyczajeni byliśmy do cierpienia bez celu, zagubieni w bezużyteczności bólu, i do przeglądania się we własnych ranach. Ale nie smućmy się za bardzo; cierpienia prowadzą nie tylko do nieba.

 

Beznadzieja bardziej niż inne odczucia wiąże nasze jestestwo z dookolnością. Tak bardzo wymaga stosownego dla siebie pejzażu, że w razie potrzeby go tworzy. Beznadzieja przywołuje piękno tylko po to, by wlać w nie pustkę. Pustka duszy jest tak wielka, a jej marsz tak niepowstrzymany, że niepodobna się oprzeć jej brutalnej inwazji. Co pozostałoby z raju oglądanego z wnętrza beznadziei? Cmentarzysko chwil szczęścia.

 

Ten, kto nie lubi przyrody, nie lubi też muzyki, krajobrazy zaś nie wywołujące obrazów muzycznych nie mogą być wspomnieniami. Kto w uniesieniu, melancholijnie, nie błądził po parkach, nie zrozumie Mozartowskiego wdzięku. Poważne zmierzchy bez Brahmsa? Monumentalność natury bez Beethovena? Muzyka to coś kosmicznego. Bez miłości natury nie mamy podstawy dla pasji muzycznej.

 

„W chwili mojej śmierci sprawię, że spadnie ulewa róż” (św. Teresa z Lisieux). „Różo, roztaczająca zapach nagiej świętej” (R.M. Rilke).

 

Powiew żałoby w Mozartowskiej gracji... Ten, kto ich nie odczuwa, nie wie, że wdzięk jest triumfem nad smutkiem i że w gruncie rzeczy istnieje tylko wdzięk melancholijny. Mozartowskie andante nie zawsze jest zaproszeniem do szczęścia. Przykład — Koncert a-dur na fortepian i orkiestrę. Mozart miał chyba duszę w tonacji a-dur, znającą jednak ciągłe pokusy tonacji mollowej.

Chciałbym, aby prawdy wyrażały się harmoniami Mozartowskimi, aby były dźwiękowymi równoważnikami zapachu róż. Że jednak nie mają żadnej tonacji ani rezonansu, są zimne, mogą je przyjmować także dusze puste.

...No i powinny być lekkie, nie powinny ważyć rzeczy, tak by nie zapadały nam w serca jak odważniki.

 

Śmierć ma sens tylko dla ludzi, którzy namiętnie kochali życie. Umierać, nie mając z czym się rozstawać?! Oderwanie jest tyleż negacją życia, co i śmierci. Kto zwyciężył lęk przed śmiercią, zwyciężył też życie, będące wszak inną nazwą tego lęku.

Tylko bogacze czują śmierć, ubodzy jej oczekują; żaden żebrak nigdy nie umarł. Umierają tylko posiadacze.

Agonia biedaka jest kwietnym łożem w porównaniu z agonią bogacza. Gdyby ktoś zebrał w sobie wszystkie trwogi i przedśmiertne agonie z pałaców — ten ktoś byłby Śmiercią. Umierać w luksusie to umierać niezliczoną ilość razy.

Żebracy nie kończą w łóżku, a zatem nie umierają. Umiera się tylko w pozycji horyzontalnej, w trakcie długiego przygotowania, kiedy śmierć wsącza się w życie. Czy ktoś nieprzywiązany do miejsca i do wspomnień będzie odczuwał żal za ostatnimi chwilami? Możliwe, że żebracy wybierają sobie swój los, aby nie odczuwać żalu i nie zaznawać związanych z nim mąk agonii! Oni, którzy włóczyli się po powierzchni życia, teraz są już tylko włóczęgami na powierzchni śmierci.

 

Anna Magdalena Bach mówi w swej kronice rodzinnej, że Jan Sebastian bywał pod szczególnym natchnieniem, ilekroć zajmował się tematem śmierci, o której też często rozmyślał. I bez tego wyznania wiedziałem, że źródłami wzniosłości u Bacha były rozmyślania o śmierci oraz tęsknota za niebem. U Mozarta nie ma ani jednego, ani drugiego. Toteż jego muzyka bywa boska, ale nigdy wzniosła. Nie znam muzyka bardziej akosmicznego od Mozarta.

 

Istnieje cala gama melancholii: zaczyna się od uśmiechu i pejzażu, kończy się zaś urywanym łomotem dzwonów w duszy. Stąd też różny smak łez.

 

Przez cały czas komponowania Mesjasza Händel czuł się uniesiony do nieba. Sam wyznał, iż dopiero po ukończeniu go poczuł, że żyje na ziemi. A jednak w porównaniu z Bachem Händel tkwi w świecie. To, co u Bacha boskie, u Händla jest bohaterskie. Ziemski rozmach to wyróżnik specyficznie Händlowski. Wszelako odblaski boskości widzimy w całym jego dziele; jest to przemienienie z zewnątrz. Immanentny poryw rozrasta się aż do wibracji, w której wymiar kosmiczny łączy się z transcendencją.

Bach jednoczy dramatyzm Grünewalda z uwewnętrznieniem Holbeina, Händel — masywność i linearność Dürera z wizyjnością Baldunga Griena. Mozart to Botticelli z większą dozą melancholii. Primavera zroszona — może łzami...

 

W miarę upływu czasu zdajemy sobie sprawę, że nie uczymy się niczego, a tylko cofamy się do wspomnień. To tak, jakbyśmy naśladowali świat już kiedyś przeżywany. Nie zyskujemy niczego, lecz tylko odzyskujemy siebie samych. Nasza tożsamość z samymi sobą jest ewolucją wspak. Z tego rodzi się domysł jakiegoś życia poprzedzającego katastrofę indywiduacji. Nasze jestestwo naśladuje jakąś pierwotną wizję. Jeśli tak, to jak przedstawia się metafizyczny sens istnienia świętych? Czy ich jestestwa nie mąci prastare wspomnienie — czego, jeśli nie bliskości z Bogiem w niewątpliwym raju? Może w zakamarkach pamięci chowają oni postać Bóstwa?

Święci naśladują Boga, bo nieświadomie są we władzy pierwszego wspomnienia.

Dla każdego człowieka Bóg jest pierwszym wspomnieniem. Że jednak cofanie się w pamięci to wysiłek poza możliwościami przeciętnego śmiertelnika, święci dokonują go, nie zawsze rozumiejąc sens swych zmagań.

Medytacje świętych są uwięzieniem w pierwszym wspomnieniu. Na absolutnej granicy pamięci żyje Bóg. Ta treść graniczna dziedziczona jest z jestestwa na jestestwo, od bydląt rajskich aż do nas. Do pierwszego wspomnienia nie sposób dotrzeć inaczej, jak tylko przeskakując ponad aktualnymi treściami pamięci, ponad wkładem wniesionym do niej przez czas. Dlaczego niemal wszyscy wariaci mówią o Bogu albo wręcz mają się za Boga? Tracąc aktualne treści pamięci, ich jestestwo zatrzymuje już tylko jej zawartość najgłębszą, pierwotną granicę wspomnienia. Tak samo z pijakiem. Człowiek upija się, aby odzyskać wspomnienie Boga; może też dlatego wariuje. Ale jeśli staje się świętym, to na pewno dlatego.

 

Nie można mieć żadnego wyraźnego i pewnego sądu o świętych. Reprezentują oni absolut, którego niedobrze jest pożądać — ani też odrzucać. Każda postawa jest naszą przegraną. Przyłączając się do świętych, tracimy życie, przeciwstawiając się im — wchodzimy w zatarg z absolutem. Bylibyśmy chyba bardziej wolni, gdyby oni nie istnieli. O ile mniej mielibyśmy dręczących wątpliwości! Co takiego rzuciło ich pod nogi nam, wędrującym gościńcami życia? Daremnością byłoby pragnąć zapomnieć o Bólu.

 

Organy nie mieszczą się w granicach serca, wyrażają bowiem nie tylko niepokój przestrzeni, lecz także wewnętrzne rozedrganie Boga. Ono zaś przekracza serce. Organy bardziej dojmująco uświadamiają nam rozdział między nami a Bogiem. Dlatego w wibracji organów samo ubóstwiamy się, by tym sposobem zbliżyć się do niego, w nim.

Czegokolwiek bym zapragnął, koniec moich smutków i rozdarć jest zawsze jeden: omdlenie w Bóstwie. Cóż, my także musimy się w kimś zatracać.

 

Hiob, kosmiczne lamentacje organów i płaczące wierzby... Otwarte rany natury i duszy... I serce ludzkie — otwarta rana Boga.

 

Wszelka ekstaza zastępuje seksualność, która nie miałaby żadnego sensu, gdyby nie lichota istot. Ponieważ jednak nie mają one żadnej innej drogi wyjścia z samych siebie, seksualność doraźnie ratuje je przed zwierzęcością. U każdej istoty akt seksualny przekracza jej sens biologiczny. Jest triumfem nad zwierzęcością. Albowiem jest to w całej biologii jedyna brama do nieba.

Święci nie są a-seksualni, lecz trans-seksualni. Nie potrzebują „objawień” płciowości. Wszak być świętym to ustawicznie wychodzić poza siebie samego. Co mogłaby do tego dodać seksualność? Przy ekstazach świętych bledną konwulsje seksualne.

Jedyna epoką historyczną, w której mógłbym pracować z duszą uspokojoną, i to jedynie jako niewolnik, to czasy, gdy faraonowie wznosili piramidy. Dźwigać bloki kamienne pod razami bicza, ale widzieć, jak koronują się wiecznością i czuć, jak wokół piramid otwiera się pustka, bo pierzcha od nich czas! Najlichszy egipski niewolnik stał bliżej wieczności niż którykolwiek z filozofów Zachodu. Egipcjanie żyli w ekstazie słońca i śmierci. Dla nas niebo stało się płytą grobową! Świat nowoczesny poraziło, prawie jak przekleństwo, urzeczenie przedmiotami doczesnymi.

 

Święte lubię za pełną pasji naiwność, nadającą ich twarzom wyraz dziecięcej żarliwości i dobrowolnego udręczenia. Oczy, zawsze półprzymknięte, aby powieki mogły chronić wewnętrzny sekret przed niedyskretną zewnętrzną jasnością; zamyślony uśmiech zestrojony z podtekstem spojrzeń; usta czerwone, lecz rozświetlone lazurem; bladość rąk, wyciągniętych ku innym uściskom, no i ten seraficzny błękit, w jaki Rafael ubiera święte — błękit wydestylowany z odcieni ich serc.

Jak mogą one otwierać oczy na świat, skoro wszystkie nam powtarzały, że „oko w oko” stają tylko z Jezusem...

 

Ekstaza zamyka oczy, w niej jesteśmy tym, co widzimy. Dlatego zwalnia nas ona od patrzenia. Rozumiał to Bernini, gdy ukazywał nam św. Teresę w ekstatycznym porywie, z oczyma nieznacznie przymkniętymi. To samo oglądamy na portrecie Franciszka z Asyżu, któremu Zurbarán, nieprześcigniony malarz namiętności niebiańskiej, nadał kształt, na jaki nadziemski spokój tego świętego nie zasługiwał.

 

Za sprawą Mozarta zaczynam żałować błędu Adama.

 

Czy dojdę kiedyś do tego, aby cytować wyłącznie Boga? Ludzie, ba, nawet święci, nie mają imion. Tylko Bóg ma imię. Ale co wiemy o nim oprócz tego, że jest kwintesencją beznadziei? Bóg to rozpacz zaczynająca się tam, gdzie ustają wszystkie inne.

 

Tylko raj albo morze mogłyby mnie zwolnić z muzyki.

 

Największy żal wzbudziły we mnie sny o szczęściu: Botticelli, Claude Lorrain, Mozart, Watteau i Corot. Za słabo byłem przygotowany do szczęścia? Albo znałem tylko poprzedzające je melancholie i następujące po nim smutki?

 

Szczęście jest czarowną pauzą, jakiej się domyślałem w pastoralnych zadumach muzyki osiemnastowiecznej. Szczęście znam tylko ze słyszenia.

 

Smutki zamraczają ci duszę cieniami klasztoru; tylko poprzez nie zaczynasz rozumieć świętych. Jakkolwiek mocno by chcieli towarzyszyć nam aż do granic goryczy, nie mogą — i porzucają nas w drodze, pośród rozgoryczenia i skruchy. Ich serce ma inne nachylenie, jest osadzone w Bogu. Nasze szuka oparcia w bezgranicznej beznadziei, nachyla się ku niej aż do upojenia.

 

Po tylu namiętnych wyznaniach miłości do Boga ze strony świętych, co moglibyśmy jeszcze dodać i nie stać się epigonami? Absurdy? Przecież oni nie pominęli ani jednego, żeby tylko wyrazić przepełniającą ich miłość. Jeden przykład z tysiąca: dominikanka z Töss, Mezzi Sidwibrin, mówi: „Panie, gdybyś Ty był Mezzi Sidwibrin, a ja Bogiem, chciałabym, żebyś Ty był Bogiem, a ja — Mezzi Sidwibrin”.

Zadawanie się z nim dla kogoś, kto nie potrafi kochać go aż do absurdu, nie ma żadnego sensu. Gdy mówisz o Bogu tylko po to, żeby nie być tak samotnym w nicości, jest on tylko i po prostu wymysłem albo pretekstem do samotności. Święci mogli bywać smutni dla Boga, dla nas może on być co najwyżej miejscem zbywania smutków. Inni okazywali mu uwielbienie; teraz nie sposób okazać mu nic więcej poza zainteresowaniem.

Czytając wykrzykniki św. Katarzyny Sieneńskiej:

 

Ty, otchłani miłości, zdajesz się oszalały dla twych stworzeń, jak gdybyś nie mógł bez nich żyć, choć przecież jesteś naszym Bogiem. Ojcze przedwieczny, ogniu, otchłani miłości, wieczne piękno, wieczna mądrości, wieczna cierpliwości nadziejo, ucieczko grzesznych, nieprześcigniona wspaniałomyślności, wieczne i nieskończone dobro, Szaleńcze miłości!

 

 — jesteśmy porażeni czymś niewytłumaczalnym i odczuwamy przyjemność, że ta przesada zwalnia nas ze wszelkich deklaracji. Nic tu już dodać nie można, oprócz żalu, że nie potrafimy znienawidzić Bóstwa z żarliwością równą tamtej miłości.

 

Gdyby na świecie nie było chorób, nie pojawiłby się żaden święty. Albowiem nie istniał dotąd nikt „zdrowy”. Świętość jest wyniesieniem choroby aż do gwiazd, transcendentną fosforescencją próchna.

Choroby przybliżyły niebo do ziemi. Bez nich oba nie wiedziałyby o sobie wzajem. Potrzeba pocieszenia poszła dalej od choroby i na przecięciu się nieba z ziemią zrodziła świętość.

 

Próbując wyobrazić sobie świat bez przestrzeni, natrafiam tylko na serce świętego.

 

Są ludzie, którzy wystylizowali własną śmierć. Dla nich umrzeć to kwestia formy. Ale śmierć to materia i groza. Dlatego nie można umrzeć elegancko, nie okrążając śmierci.

Dlaczego ludzie tędzy i wysocy, o posturze prawdziwych olbrzymów, rażeni lękiem przed śmiercią przedstawiają widok tak ponury i żałosny? Dlatego, że w tej masie materii śmierć znajduje kołyskę pewniejszą i przyjemniejszą, a groza, proporcjonalnie do materii, powiększa się o jej wymiar. Ilekroć myślę o strasznej trwodze Tołstoja przed śmiercią, zaczynam rozumieć przeczucie śmierci u słoni.

 

Granicą każdego bólu jest następny, jeszcze większy.

 

Pogodzenia ze śmiercią ludzie szukali tylko po to, by uniknąć lęku przed nią. Bez tego lęku umieranie nie ma żadnego sensu. Mądrość, rodząca się z pojednania ze śmiercią, jest najbardziej powierzchowną postawą wobec rzeczy ostatecznych. Nie uniknął jej nawet Montaigne. W przeciwnym razie nie sposób zrozumieć, dlaczego chlubi się tym, że zaakceptował nieuniknione.

Ten, kto przezwycięża lęk, może się uważać za nieśmiertelnego; ten, kto go nie ma, jest nieśmiertelny. Istoty znikały może i w raju, ale, nie znając w żadnej formie lęku przed śmiercią, nigdy nie miały sposobności, by umrzeć. Lęk to śmierć w każdej chwili. Istoty jej nieznające są jak ptaki niebieskie: swe przeznaczenie czytają w lazurze.

Po Szekspirze czy Dostojewskim nie możemy już być mędrcami. Poprzez nich ludzie na powrót odnaleźli własne cierpienia i, odżegnawszy się od pierwszego wspomnienia, zaczęli się chełpić utratą raju.

Obiektywnie biorąc, wszyscy ludzie są w każdej chwili tak samo blisko śmierci. Nie ma nikogo, kto by nie mógł umrzeć w dowolnej chwili. Subiektywnie — a to tylko się liczy — jedni są jej tak bliscy, że aż z nią tożsami, inni zaś nie spotkali jej nigdy. Pominąwszy kogoś takiego jak Rilke, śmierć obiektywna przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Podobnie u Novalisa. Koniec końców jednak nie ma poety, który by umarł tylko raz.

 

Tym, co odróżnia ludzi od Świętych, nie jest ukierunkowanie na niebo, lecz postawa wobec ciała. Nieba nie ma nikt, lecz ciało ma każdy święty. Jestże ciało problemem dla ludzi? Tak, o tyle, o ile bywają chorzy. Do tego czasu obnoszą je w nieświadomości. Za to dla świętych jest ono stałą obsesją.

Ekstaza to nieskończenie długi skok ponad ciałem. Ileż moglibyśmy przytoczyć świadectw, z których z porażającą jasnością odczytujemy całkowite przezwyciężenie ciała! Wyznania świętych to etapy świadomości zmagających się z ciałem i w końcu zwyciężających je. Jednakże nie sam ten konflikt jest pouczający (gdyż, jako zamierzony, wyzbyty jest dramatyzmu), lecz ponowne odnalezienie ciała. Niektóre uniesienia mistyczne są długotrwałe, ciągną się całymi dniami. Ustawicznie napięta dusza i jestestwo, wychodzące z siebie, aby dążyć śladami duszy, zapominają o swym związku z ciałem. Wewnętrzne płomienie tak mocno przepalają wszelkie opory fizyczne, że z całego jestestwa pozostaje tylko niematerialność ekstazy. Gdy wysokie napięcie uniesień ekstatycznych opada, zaczyna się powrót do zwykłości i zdumienie, że odnajduje się zapomniane ciało. Wszyscy święci skarżą się na ponowne odnalezienie ciała, czyli na upadek z ekstazy.

 

Około dwudziestego czwartego roku życia Krystyna Ebner miała sen, wobec którego nie można być obojętnym. Otóż zaszła w ciążę, a płód był ni mniej, ni więcej, jak tylko Chrystusem. Radość odczuwała tak bezmierną, że nie czyniła najmniejszego ruchu, by nie narazić na szwank zdrowia boskiego dziecięcia. Po jakimś czasie porodziła je bez bólów, wzięła na ręce i poszła pokazać mateczkom, mówiąc: „Radujcie się wraz ze mną, nie mogę już kryć przed wami mojego wesela, żem oto poczęłam Jezusa i urodziłam go”. I pokazała im noworodka.

Nieszczęście Krystyny polega na tym, że ocknęła się z tego snu. Gdyby mogła była wówczas w nim umrzeć, zgasłaby w szczęściu, jakiego nie zaznała jeszcze żadna kobieta.

Jej sen nie był snem matki, lecz świętej. Drzemie on w sercu każdej świętej, brzemiennej wszak Bogiem.

Krystyna Ebner żyła w latach 1277-1355. Średniowiecze nosiło w swym łonie Boga.

Którejś niedzieli przemawia on do Krystyny: „Przychodzę do ciebie, Ja, którym umarł z miłości. Przychodzę do ciebie pełen pożądania, jak oblubieniec do łoża oblubienicy”. W takiej sytuacji przyjemnie jest być Bogiem, a jeszcze przyjemniej — Jego „wybranką”.

 

„Poczucie, że jest się wszystkim i pewność, że jest się niczym” (Paul Valéry). Oto konkluzja poety, obowiązkowa dla każdego, kto obcował ze świętymi.

 

Przełożył Ireneusz Kania

idz do kolejnej czesci eseju Ciorana

powrót do poprzedniej czesci Świętych i łez    powrót do strony wstepnej Swietych i lez