eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Święci i łzy cz.IV

Emilé Cioran

 

Wino bardziej niż teologia zbliżyło ludzi do Boga. Już dawno smutni pijacy — czy są inni? — ośmieszyli pustelników.

 

Słodkie muzyczne samotności! Albo o zamieszaniu między niebem i ziemią.

 

Katarzynie Sieneńskiej podczas jednej z ekstaz ukazał się Jezus, który otworzył jej lewy bok i wyjął serce. Potem całymi dniami powtarzała wszystkim, że żyje bez serca, a niedowiarków zapewniała, że dla Boga wszystko jest możliwe. Kiedyś jednak, podczas samotnej modlitwy w kaplicy, z nieba spływa ku niej światło, w którym rysuje się On z sercem w dłoni. Drżąc, pada na podłogę, Jezus podchodzi do niej, znów otwiera jej lewy bok i umieszcza w nim trzymane w dłoni serce, mówiąc: „Córeczko najdroższa, jak wcześniej wziąłem ci serce, tak teraz daję ci moje, z którym odtąd będziesz żyć”.

Osobliwym czarem emanują upadki i omdlenia świętych. Są dowodem, że objawień nie sposób przyjmować w pozycji pionowej, że nie można ustać w obliczu odsłaniających się rzeczy ostatecznych. Każde omdlenie wywołuje rozdzierającą rozkosz, gdyż komuś mało się znającemu na radościach negatywnych niełatwo przychodzi decyzja, czy upaść, czy też nie.

Weininger twierdził, że epilepsja to ostatnia samotność zbrodniarza. Nic go już nie wiąże ze światem, więc pozostaje mu tylko osunąć się w głąb.

Omdlenie świętych w nie mniejszej mierze zakłada zerwanie więzi ze światem. I tak osuwają się oni w niebo...

 

Przychodzi taki moment w życiu, gdy wszystko zaczynasz wiązać z Bogiem. Reszta nie bardzo się liczy. Ale nieraz opada cię lęk, że Bóg może już stracił aktualność, i wtedy to odnoszenie doń wszystkiego wydaje ci się bezużyteczne. Prowizoryczność zasady ostatecznej (jako idea jest to absurd, ale przecież tkwi w świadomości) napełnia cię dziwnym niepokojem. Czyżby Bóg był tylko zwykłą modą duszy, przelotną namiętnostką historii?

 

Niektórzy stawiają kwestię sensu życia bądź jego braku. W rzeczywistości wszystko sprowadza się do poznania, czy da się ono znosić, czy też nie. Problemy nikną, zaczynają się decyzje.

Wielką zaletą Boga jest to, że można o nim pomyśleć cokolwiek. Im luźniej wiążesz myśli i zostawiasz je na pastwę sprzeczności, tym większa szansa, że zbliżysz się do prawdy. Bóg korzysta z peryferii logiki.

 

Szekspir i Dostojewski zostawiają ci w duszy dręczący żal — że nie jesteś świętym albo zbrodniarzem. Dwie formy autodestrukcji...

 

Święci są niepiśmienni. Więc dlaczego piszą tak pięknie? Czy pod natchnieniem grzechu? Faktem jest, że ilekroć opisują Boga, mają styl. Łatwo jest pisać z naszeptu, z uchem w jego ustach. Ich dzieła mają nadludzką prostotę. Ponieważ jednak nie opisują ziemi, nie można ich nazywać pisarzami. Świat nie akceptuje ich jako takich, bo nie może się w nich odnaleźć.

 

Człowieka poznać można tylko według poziomu, na jaki wzniosła się muzyka w jego duszy. Ponieważ jednak interesują mnie tylko ci, którzy utonęli w muzyce, darowuję sobie poznawanie ludzi.

Istnieją dusze muzyczne bez muzycznego wykształcenia i kultury. Co oznacza, że rodzimy się wyposażeni w pewne wibracje, uruchamiane potem przez nasze smutki. Nosimy w sobie całą muzykę, której nie usłyszeliśmy w ciągu życia, która jednak drzemie w głębinach pamięci. Wszystko, co w nas muzyczne, jest sprawą wspomnienia. Wówczas, gdy nie miałem imienia, musiałem chyba usłyszeć wszystko. Nie ma muzyki bez wspomnienia raju i upadku.

 

Wszystko już kiedyś było. Dlatego życie wydaje mi się falowaniem bez podłoża, kołysaniem bez substancji. Świat się nie powtarza, jednak zdaje się, że żyjemy w odbiciach świata minionego, którego motamy spóźnione echa. Pamięć to nie tylko argument przeciwko czasowi, ale również przeciw temu światu. Odkrywa ona przed nami w sposób niejasny prawdopodobne światy przeszłości, uwieńczone rajem. Gdzieś ponad głębiami pamięci zawiązują się żale.

Droga wstecz w pamięci czyni z nas metafizyków, pławienie się w jej początkach czyni z nas świętych.

 

Wiadomo, co święte odpowiadały rodzicom nakłaniającym je do małżeństwa: nie mogą, gdyż swe dziewictwo solennie przyrzekły Jezusowi. To, że nie zasługiwał on na tyle wyrzeczeń i szaleństw, jest jedną z najprawdziwszych i najbardziej rozdzierających prawd. Kiedy myślę o bezmiarze mąk i cierpień, zadawanych sobie przez święte w porywach nadziemskiej perwersji, dawny dramat Jezusa wydaje mi się co najwyżej smutny. W duszy świętych niewiast ikonostas się rozpadł, a jego gwoździe przebiły ich serca na całe życie, nie tylko zaś na czas kilkugodzinnej męczarni na wzgórzu. Cierpienia świętych kobiet zmuszają mnie do niesprawiedliwości względem Jezusa. Nie mogło być większej bezlitości, aniżeli pozostawienie nam w dziedzictwie plam krwi na krzyżu. To rzecz pewna! Nie rozwiązałbym mu nawet rzemyków u sandałów.

Święte będą mówić o delektowaniu się krzyżem, ale czemu nie powiedzą szczerze o jego truciźnie? Oto Magdalena Pazzi — pyszna szlachcianka o cudownym wdzięku, zamyka się, z przeklętego boskiego natchnienia, w klasztorze i w chwilach duchowej pustki oraz diabelskiej pokusy czepia się krzyża jak potępiona. Tyle torturujących swą młodość kobiet ogarniętych histerycznym pożądaniem wieczności pod wpływem niebiańskiego przykładu pół-Boga! Ciężkie musi być sumienie Jezusa, jeśli poczuwa się do najmniejszej bodaj odpowiedzialności za cierpienia. Z nieludzkich mąk świętych kobiet wyrosną kiedyś ciężkie czarne i czerwone krzyże, które tłumnie pojawią się na Sądzie Ostatecznym, by świadczyć przeciwko Synowi-Marnotrawcy Bólu.

Gdyby wszystkie chwile nie będące ekstazą były obojętne bądź bez znaczenia — jakimż niedościgłym darem byłaby świętość! Ale są one nie tylko puste, lecz mają też w sobie zawsze jakąś gorycz i chłód, które wysuszają duszę i czynią ją niezdolną do miłości. „Oschłość duszy” to wyrażenie powracające ustawicznie pod piórem świętych opisujących mroczny aspekt swej sytuacji. W takich stanach błagają oni o łaski jak o wyzwolenie. Za każdym napadem „oschłości” duszy obsesyjnie zaczynają przyzywać miłości. Czy ta oschłość bierze się tylko z braku miłości? Święci mylą się, za swą pustkę wewnętrzną winiąc brak miłości. Fizjologię znają tylko jako dodatek do nieba. Gdyby wiedzieli, że wysuszeniem duszy płacą za ekstatyczne rozedrgania, ileż razy musieliby stchórzyć w obliczu Boga, ileż razy unikaliby ponownych z nim spotkań! Wokół ekstazy widzę tylko stosy ruin. Albowiem póki Jesteśmy w niej, póty nie jesteśmy w sobie, a nasze jestestwo pozostaje ruiną odwiecznego wspomnienia.

Święta Adelgunda, pochodząca z rodu królów frankijskich, już we wczesnej młodości dawała dowody niebiańskiego powołania. Gdy kiedyś pogrążona była w medytacji, jakiś głos jej szepnął: „Nie szukaj innego oblubieńca, jeno Syna Bożego”. Słowa te przesądziły o jej losie, gdyż odtąd stała się pastwą Jezusa. Kiedy miała lat trzynaście, o jej rękę poprosił król Anglii. Odmawia, twierdząc, że całym sercem należy do narzeczonego, który urodą i bogactwem przewyższa wszystkich synów ludzkich. Nalegania rodziców pozostają bezskuteczne, bo ona woli umrzeć, niż utracić dziewictwo przyobiecane Don Juanowi z nieba. Po śmierci rodziców jeszcze utwierdza się w postanowieniu. Ponieważ książę nie zrezygnował ze swych małżeńskich zamiarów, Adelgunda z rodzinnego zamku ucieka do klasztoru. Stanąwszy na brzegu rzeki, której nie może przebyć, nagle widzi księcia ze świtą, którzy się zbliżają, aby ją zabrać. Lecz oto, wspomagana przez anioła, dziewczyna przechodzi rzekę. Zgasła w klasztorze jako królewska ofiara Jezusa.

Ten dramat, który rozegrał się w VII wieku, nie jest ani jedyny, ani wyjątkowy. Pokazuje nam on, że każda święta to Ofelia, tyle że bardziej namiętna, gdyż Jezus nie jest, jak Hamlet, kochankiem wyzbytym złudzeń.

Wspomnijmy jeszcze o świętej cesarzowej Kunegundzie, która w dniu ślubu składa wraz z małżonkiem przyrzeczenie czystości aż do śmierci... Do pałaców Jezus wprowadzał pustkę większą niż do chałup.

Im bliżsi stają mi się święci, tym bardziej oddalam się od niego; w chwili, gdy będę miał dla Świętych niewiast pełnię ludzkiego współczucia, znienawidzę go.

 

Pascal jest świętym bez temperamentu.

Wielkim osiągnięciem Nietzschego jest, że umiał na czas obronić się przed świętością. Co by z nim było, gdyby zostawił wolną drogę swym naturalnym popędom? — Stałby się Pascalem, w dodatku ze wszystkimi szaleństwami świętych.

 

Jesteś zdrów, póki wierzysz w filozofię; gdy jednak zaczynasz myśleć, pojawia się choroba.

 

Wszystkie wielkie konwersje rodzą się z nagłego objawienia czczości życia. Nie ma nic bardziej poruszającego i fascynującego, niż ten raptowny wstrząs i jasność, w której widać pustkę egzystencji. Rancé zreformował zakon trapistów po tym, jak pewnego dnia, zgoła nieoczekiwanie, znalazł swą ukochaną martwą. Szaleńcze umartwienia świętej Małgorzaty z Cortony mają źródło w podobnym wstrząsie. Przed laty uciekła ona od rodziców z kochankiem ze szlacheckiej rodziny. Pewnego razu na dłuższy czas wyjechał on z domu; w dniu, w którym miał wrócić, Małgorzata wychodzi mu na spotkanie. Nagle rzuca się na nią jego pies, szarpie ją za suknię i pędzi ku stosowi drew, pod którym spoczywają poćwiartowane i już się rozkładające zwłoki jego pana, którego zamordowano i ukryto tam właśnie w dniu jego wyjazdu. „Gdzie też może być jego dusza?” — zastanawia się na ten widok kobieta, ogarnięta takim bólem, że zmienia on bieg jej życia. Wyrzuty sumienia popychają ją do skrajnej pokuty. Każdego dnia torturuje się aż do krwi; jedynym i stałym celem tej złamanej nieszczęściem świętej zdaje się omdlenie.

U innych świętych objawienie próżności świata bywa mniej dramatyczne, ale jest czymś ciągłym, nieprzerwanym. Są oni w sposób szczególny inspirowani do odczuwania tej czczości, gdyż mają duszę Psalmisty doprawioną niebiańskimi słodyczami.

 

Wszyscy święci są chorzy, lecz — na szczęście — nie wszyscy chorzy są świętymi. Dlatego w świętości ustanie cierpień tłumaczone jest jako brak łaski. Choroba podtrzymuje łaskę, gdyż dostarcza pokarmu niezbędnego namiętności dla innego świata. Poprzez chorobę rozumiemy świętych, oni zaś — niebo, także poprzez nią. Nie dla wszystkich jest ona poznaniem stopnia najwyższego; dla zwykłych śmiertelników jest poznaniem pośrednim.

Pogodne niebo częściej przyprawia nas o smutki niż szare, gdyż stawia nas w obliczu zbyt wielu nadziei, do których nie mamy odwagi, podczas gdy to drugie grzebie nas nieodwołalnie. Nieba pogodne, neutralne wobec bóstwa, są balsamem dla melancholii. Kiedy jednak lazur przeszywa wołanie Boga, wolelibyśmy ciężkie, ołowiane chmury zapewniające nam wolność tych, których raz na zawsze opuszczono. Czy zawsze będziemy musieli żyć pod jakimś niebem?

 

Nasz brak dumy kompromituje śmierć. Chrystianizm, czy też nie wiem kto, nauczył nas zamykania oczu — uciekania ze wzrokiem — tak byśmy przyjmowali śmierć spokojnie i ulegle. Dwutysiącletnia edukacja przyzwyczaiła nas do śmierci grzecznej i uładzonej, skromnej i pewnej. Umieramy nisko, toteż w ostatnich chwilach nie odważamy się utkwić oczu w słońcu.

Póki nie zdołamy połączyć wytworności ateńskiego efeba z namiętnościami konkwistadora, również nam pisana będzie taka śmierć — grawitacyjna, cieniem gasząca nam powieki. Umrzeć z muskułami napiętymi, jak sprinter oczekujący na sygnał, z głową odrzuconą w tył, aby rzucić wyzwanie przestrzeni i dumnie, w iluzji siły, przemóc śmierć! Często śni mi się umieranie niedyskretne, na oczach ogromnych, dalekich przestrzeni!

 

Spośród ludzi, święci umierają mniej samotni. Zawsze asystuje im albo Jezus, albo aniołowie. Oni, tak poszukujący samotności, oddają ducha publicznie. W tej sytuacji o wiele, wiele bardziej gorzki wydać mi się musi los kogoś zwykłego, bezimiennego, pozbawionego asysty ziemskiej i nieziemskiej, gasnącego bez pełnych tchórzostwa rozmów! Święci, ilekroć zbliża się ich koniec, oddają się do dyspozycji i uspokajają się, pewni, że oto dotarli do adresata. Ale wszyscy inni, wieczna zakała ziemi, mająca wzrok wbity w piasek i duszę rozproszoną jak on — co oni takiego zrobili, że będą umierać bez odrobiny powiewu nadziei? A gdy pomyślę o wszystkich agoniach na tej ziemi, o wszystkich śmierciach pod cieniami i światłami, bez pociechy półmroku, mam wrażenie, że są dusze, których nie potrafią unieść wszystkie kohorty anielskie, dusze skazane na taki ciężar i tak zakrzepłe w marmurze własnego przekleństwa, iż nie dobrną na Sąd! Zbawić się mogą tylko dusze lekkie, pod którymi nie łamią się skrzydła aniołów.

 

Ludzie zwykle nie rozróżniają między świętymi z  urodzenia i tymi, którzy nimi zostają. Czym innym jest przyjść na świat z ładunkiem łask, czym innym drogo za nie płacić, zdobywać je jedną po drugiej. Świętość wrodzona jest łatwa, nie obciążona odpowiedzialnością; święty jest biednym narzędziem łaski, nieświadomym organem doskonałości. Ale zgroza mnie ogarnia na myśl o świętych bez talentu, tych, którzy trudzili się dla zdobycia łask niebieskich, opłacając swą świętość znojem ciała i duszy. Tych jest najwięcej: absolutnie wszystko zawdzięczają oni cierpieniu. Inni, uprzywilejowani, prawdziwi właściciele lazuru, nie wychodzą poza niejakie upodobanie do bólu, którego zresztą i tak nie wykorzystują za bardzo jako pretekstu. Ktoś z talentem do świętości przemyka chyłkiem pośród cierpień. Ale większość świętych staje im w poprzek drogi, toteż uderzy w nich i ich zgniecie każdy możliwy rodzaj bólu.

Przykłady? Cóż, może to w końcu lepiej, że ludzie nie kładą na wagę swych cierpień i wszystkim przypisują równą w tym względzie zasługę.

 

Czyżby nawet święci wiedzieli, co to wola panowania, czyż więc istnieje w ich świecie imperializm? Nic bardziej oczywistego dla kogoś, kto rozumie się na przesuwaniu celów. Podczas gdy my hartujemy siły w walce o „dobra doczesne”, oni noszą w sobie dumę zbyt wielką, by nie pragnąć ciosu rozstrzygającego, zawładnięcia całością. Przestrzenią dla imperializmu świętych jest niebo, ich orężem zaczepnym – cierpienie. Gdyby Bóg nie był granicą dla ich porywów, rywalizowaliby z sobą w zdobywaniu wysokości, a każdy by mówił w imieniu innego przestworu. Człowiek zawsze pozostaje właścicielem. Ich szaleństwa rozparcelowały niebo nierówno, według wyrażonej bądź niewyrażonej dumy z cierpień. Przesunęli w pionie cel podboju, tj. podnieśli ziemię do najwyższego jej pozoru, a do nieba — przestrzeń ich woli dominacji.

 

Tylko zapominając wszystko, możemy sobie naprawdę przypominać. Osłabienie pamięci odkrywa nam świat, który poprzedził czas. Odrywamy się od niego poprzez postępującą próżnię pamięci, poprzez likwidację rezerw i treści czasowych. Dlaczego w bezsenne noce powracają do nas, obok prastarych lęków, światy, o których nie wiemy, czyśmy je przeżywali, ale które są jak niespodzianki wspomnień? Noce nie tylko nie likwidują aktualnej treści pamięci (naszej historii), lecz przebywają drogę powrotną czasu. Bezsenność przenosi nas do początków, jeszcze sprzed indywiduacji. Rozrzedzając czas aż do iluzji, wyprowadza nas ona z wymiaru czasowego i przymusza do ostatnich – tzn. pierwszych – wspomnień. Bezsenność działa rozkładowo, jak muzyka, i w niej zużywamy wszystkie antecedensy naszego życia, wyczerpujemy całą naszą przeszłość. Czy nie zdaje nam się wtedy, żeśmy umarli wraz z całym czasem?

Im więcej czasu zniknie z pamięci człowieka, tym bliżej jest on mistyki.

 

Raj nie jest możliwy bez choroby pamięci. Ta, im świeższa i zdrowsza, tym silniej „przywiera” do świata. Archeologia pamięci odsłania nam dokumenty dotyczące innych światów — za cenę tego tutaj. Wspomnienia zatem nie są „praktyczne”, bo i do czegóż miałby nam służyć żal za rajem?

 

Uwić sobie gniazdo w sercu świętej? Boję się podpalić niebo.

 

Przełożył Ireneusz Kania

idz do kolejnej czesci eseju Ciorana

powrót do poprzedniej czesci Świętych i łez    powrót do strony wstepnej Swietych i lez