eGNOSIS

Emil Mihail Cioran (ur. 1911 w Rumunii - 1995) – wybitny pisarz, eseista osiadły od 1937 r. we Francji, to osobowość pierwszej rangi francuskiego świata intelektualnego, autor błyskotliwej, niezwykłej stylistycznie prozy filozofującej – esejów, aforyzmów – mający opinię jednego z największych mistrzów współczesnej prozy francuskiej.
Jako autor jest radykalnie krytycznie i pesymistycznie nastawiony do świata – egzystencja to nieustający ból, cierpienie –przyszło nam bowiem żyć w piekle kosmosu nieudolnie zmajstrowanego przez niezdarnego demiurga.
Cioran przy niezwykłej bezwzględności sądów był – jak zaświadczają relacje – człowiekiem pełnym pogody, cieszącym się z każdej sposobności zaczerpnięcia wody pokrzepienia na okrutnej pustyni, jaką jawił mu się świat.

 

Święci i łzy cz.V

Emilé Cioran

 

Gdy myślę o nocach i o tylu samotnościach wśród nocy, i o tylu cierpieniach w tych samotnościach — zaczynam pragnąć włóczęgi po gościńcach nieprzedeptanych jeszcze przez świętych. Ale dokąd iść? Przepaście są też poza obrębem duszy...

 

Musiałem już przeżywać inne życia. Bo inaczej, skąd tyle grozy? Wcześniejsze istnienia są jedynym usprawiedliwieniem trwogi. Tylko ludzie Wschodu znali się na duszy. Poprzedzali nas i będą po nas. Dlaczego my, ludzie nowocześni, zrezygnowaliśmy z błędnych wędrówek, przyjmując jednorazowość? Za każdym razem pokutujemy za nieskończone stawanie się. Czy już osiągnęliśmy maksimum lęku? Nasze egzystencje zamykamy dopiero u kresu trwogi.

 

Wszelkie stawanie się to tylko kosmiczne westchnienie. My sami jesteśmy jedynie otwartymi ranami bytu, a Bóg — Niewiernym Tomaszem.

 

Święci są ciemniakami obok filozofów, choć wiedzą wszystko. Naprzeciwko Arystotelesa każdy święty to analfabeta. Dlaczego więc sądzimy, że od tego drugiego nauczylibyśmy się więcej? Wszyscy filozofowie nie ważą tyle, ile jeden święty. Ich serca to bezwymiarowe punkty, gdzie więc mielibyśmy się schronić po nierozwiązaniu tylu pytań.? Każda filozofia to coś bez odpowiedzi. Wobec niej świętość jest nauką ścisłą, daje nam bowiem konkretne i precyzyjne odpowiedzi na pytania, do których filozofia nie odważyła się wznieść. Metodą świętości — ból, jej celem — Bóg. Ponieważ nie jest praktyczna ani nawet wygodna, ludzie odsyłają ją w dziedzinę fantazji i wielbią na odległość. Filozofię trzymają blisko siebie, by móc nią gardzić, a filozofów szanują z obojętnością. Tu śmiertelnicy dowodzą swej inteligencji, bo wszystko, co w filozofii istotne, sprowadza się do pożyczek z religii i do apeli mistycznych. Sama przez się, podobnie jak cała kultura, nie dowodzi ona niczego.

Filozofowie mają krew chłodną. Ciepło panuje tylko w bliskości Boga. Dlatego wszelkie Syberie naszej duszy domagają się świętych.

Nic łatwiejszego, niż strząsnąć z siebie dziedzictwo filozoficzne, gdyż jego korzenie nie sięgają poza nasze niepewności, tymczasem zaś korzenie świętych sięgają nawet poza cierpienia. Czy kiedykolwiek zdołam ich zapomnieć? Jest chyba dla nich specjalny rodzaj pamięci. Najwyższa odwaga filozofii to sceptycyzm; poza nim widzi ona tylko chaos. Prawdą jest, że umysłowa wolność, jaką osiągnęli sceptycy greccy, może wzbudzić zazdrość mistyki, lecz ten jedyny w swoim rodzaju rozkwit nadwerężył płaski, nowoczesny, „naukowy” relatywizm. Zresztą nauka to jedynie suma banalnych wątpliwości przedkładanych wykształconej głupocie. Nauka może bytować tylko na antypodach ducha.

Filozof ratuje się przed tuzinkowością jedynie poprzez mistycyzm lub sceptycyzm, dwie formy rozpaczy w obliczu poznania. Mistyka jest ucieczką z poznania, a sceptycyzm — poznaniem bez nadziei. W żadnej z tych sytuacji świat nie jest rozwiązaniem.

Jedyni ludzie, którym zazdroszczę, to spowiednicy i biografowie świętych niewiast, nie mówiąc już o ich „sekretarzach”. Gdybyśmy wiedzieli wszystko to, czego nie powiedział Piotr Olafsson o św. Brygidzie, Henryk z Halle o Mechtyldzie z Magdeburga, Rajmund z Kapui o Katarzynie Sieneńskiej, brat Arnold o Angeli z Foligno, Jan z Marienwerder o bł. Dorocie z Montau, Brentano o Katarzynie Emmerich, itd., itd. — mielibyśmy pełną wiedzę o sekretach serc i najrozmaitszych tajemnych szczegółach, przydających jeszcze dziwności nimbowi świętych. Ach, móc stać obok świętych w chwilach ich zwątpienia, sadystycznie napawać się męką ich doskonałości! I radować się niemożnością złagodzenia im goryczy; i z ich łez uczynić sobie zdroje rozkoszy!

Albo być kronikarzem jakiegoś klasztoru, opatrywać glosami wszystkie ataki histerii, prowadzić dziennik wszystkich kryzysów i oświeceń, różowić sobie blade policzki, odnotowując rozdarcia świętych w trakcie formacji! W marzeniach często widziałem się kronikarzem tych załamań pomiędzy niebem i ziemią, intymnym świadkiem upałów serca i historykiem bezsennych nocy Boga.

 

Diodata degli Ademari i Diana d’Andolo uniosły się do nieba dzięki swym imionom. Pięknemu imieniu nabożność przydaje aromatu transcendencji. Imiona świętych dają mi zmysłowy przedsmak innych światów, mnóstwo zaś błogosławionych nadprzyrodzony prestiż zawdzięcza jedynie dźwięczności swych imion.

 

Kościół zrobił błąd, obdarzając tytułem świętych jedynie kilka kobiet. W obliczu jego mizoginii i skąpstwa muszę być bardziej wspaniałomyślny. Każda kobieta, w osamotnieniu płacząca z miłości, jest święta. Czego Kościół nigdy nie zrozumiał? Że święte urobione są z łez Boga.

 

Platon jest rozczarowany, że żaden poeta nie opiewał nigdy przestrzeni rozciągającej się ponad niebem i że nikt nigdy nie potrafi tego uczynić należycie. Jakże więc — czyżby Platonowi tak obca była muzyka? W takim razie skąd on wie, że obłęd jest dla człowieka jednym z największych dobrodziejstw? Czy tylko ta jedna prawda mu się wypsnęła? Całkiem możliwe, bo w Fajdrosie sam mówi, że naszeptują mu bogowie.

 

Teraz nasze udręki mogą być już tylko albo daremne, albo sataniczne. Każdy wiersz Baudelaire’a mówi człowiekowi nowoczesnemu więcej niż najwznioślejsze ekscesy świętych. Skoro oddaliśmy się beznadziei jak tańcowi czy opilstwu, cóż nas może jeszcze obchodzić stopniowe doskonalenie się przez ból? Człowiek nowoczesny znalazł się na antypodach świętych nie wskutek swej płytkości, lecz wskutek tego, że jego sytuacja jest nie do opanowania i nie do rozwiązania, że upodobał sobie w tragicznym rozpasaniu i osunął się w świat odnawiających się wiecznie rozczarowań. Niestawianie oporu sobie samym — oto do czego doprowadził nas brak edukacji w selekcjonowaniu smutków. Jeśli Bóg odkrywa nam się w doznaniach, tym lepiej — nie musimy już cierpieć nieludzkiej dyscypliny objawienia. Święci są beznadziejnie nieaktualni i tylko ktoś gardzący wszelkim stawaniem się może jeszcze nimi się zainteresować.

 

Spośród filozofów interesujący są tylko ci, którzy nie mając już nic do myślenia, rzucili się szukać szczęścia. Tak rodzą się filozofie zmierzchu, niosące większą pociechę od religii, gdyż wyciągają nas spod wszelkiej kontroli. Emanuje z nich miłe znużenie, więc odpoczywamy sobie jakby w miękkiej kołysce zwątpień. Przy Epikurze nasze myśli lekko sobie dyszą w cieniu palm, a niebo zdaje się wachlarzem utrzymującym w chłodku nasze zwątpienia. Filozofowie zmierzchu, nazbyt pełni mroków, aby jeszcze w coś wierzyć, kołyszą nas jak morze wzdragające się nas utopić. Ich uśmiech obiecuje nam zdrowie: wszystko jest dozwolone, wszak musimy odpocząć od trucizn i rygorów świętości. Ta kąpiel w aromatycznych zwątpieniach, gdy chcielibyśmy umrzeć ze szczęścia w cieniu jakiegoś uśmiechu!

Sokrates z całym swoim demonem i Arystoteles ze swą encyklopedią są bardziej nieinteresujący od najlichszego sceptyka z okresu schyłku świata grecko-rzymskiego — sceptyka, który z własnego zmierzchu cienie niewiary rozsnuł na cały świat myśli starożytnej. Łatwo było być Sokratesem, Demokrytem czy nawet Heraklitem; potrzebny był tylko geniusz, jako że grecki sposób myślenia zmuszał do pewnej formy oryginalności, stosownie do sposobu rozwijania się problemu. Problem domagał się ciebie, a jeśli miałeś geniusz, rozwiązywałeś go, bo nie miałeś wyjścia. Potem przychodził ktoś inny, urodzony w innych, nie jego własnych problemach.

Gdy jednak problemy się skończyły, czym mógł się jeszcze zająć umysł genialny? Sceptycyzm jest zdziwieniem genialności w obliczu pustki problemów i — zapewne – rzeczywistości. Tylko starożytni umieli być sceptykami. Spośród nich — tylko ci z rozstaja aleksandryjskiego. Oni w zwątpieniach mieli styl. Z jakimż jesiennym wdziękiem pochylali się nad światem — z wyrazem wyzbytego iluzji szczęścia, z gorącym nieuczestnictwem, bez rozdrażnienia, jakby nawiązując kontakt, ale bez następstw! Sceptycyzm, zwiewny cień ducha i rozkwit wszystkich zmierzchów kultury, użyczył pojęciom bezinteresownej poezji i dyletantyzmu, zwycięskiego w zetknięciu z rzeczami wielkimi. Toteż w jego cieniu spowija nas z obu stron cicha czerń, z rzadka przeszywana drgnieniami światła.

Na co miał się zdecydować sceptyk grecki, za sobą mający całą myśl starożytną i osaczany zewsząd przez dynamiczne religie Wschodu, w świecie rozbieżności tak samo uprawnionych? W ten sposób rodzi się przyjemność błądzenia pośród idei i światów, charakterystyczna dla epok aleksandrynizmu. W ciągu jednego życia przemierzamy i wyczerpujemy wieki, jeśli nie tysiąclecia dziejów. W jednej duszy współistnieją Homer z Epikurem, religia perska i żydowski mesjanizm. Eklektyzm pełen dumnej radości z racji ogromnej duchowej pojemności, bolesne rozczarowanie z powodu czczości i daremności kultur. Aleksandrynizm to raj rozgoryczeń.

 

Filozofia jest panaceum na smutki. A są jeszcze tacy, którzy wierzą w głębię filozofii...

 

Jedyną zasługą filozofów jest to, że niekiedy wstydzili się swego człowieczeństwa. Wyjątkami są Platon i Nietzsche: oni wstydzili się zawsze. Pierwszy chciał nas wyrwać ze świata, drugi z nas samych. Od nich nawet święci mogliby się czegoś nauczyć. W ten sposób uratowany został honor filozofii.

 

*

 

Antypatycznym rysem świętych jest ich dobroć, owo uczuciowe odbarwienie towarzyszące ogólnemu otrzebieniu całego jestestwa. Jak chętnie bilibyśmy przed nimi pokłony, gdyby nie urażała nas ta ich najwyższa obojętność, która wszystko przyjmuje, gdyż nie lgnie do żadnego doczesnego błędu! Jeśli nadal często obcować będę z nimi, w reakcji na to będę musiał odtworzyć całą drogę powrotu do człowieka. Wyeliminuję wtedy wszystko, co przyniosła samotność, wszystkie wierzchołki zbudowane z żalów i smutków, by, stawszy się na powrót człowiekiem takim jak zawsze, zapomnieć, że kiedyś płakałem ze świętymi...

 

Stworzenie świata nie ma innego wytłumaczenia oprócz lęku Boga przed samotnością. Mówiąc inaczej, rolą nas, stworzeń, jest nie co innego, tylko rozerwanie Stwórcy. Biedni błazenkowie absolutu, zapominamy, że nasze dramaty mają rozbawić znudzonego widza, którego oklaski nie dotarły jeszcze do uszu śmiertelnika. A Bóg wydaje się tak przygnieciony udręką samotności, że pod pretekstem dialogu wynalazł sobie świętych, aby zrzucić z siebie brzemię izolacji. Kto ze świętych chciałby zrobić coś więcej niż zwykłych spowiedników Boga, przesadza w sposób nieuprawniony. I oni wysłuchują spowiedzi, z ich niedyskrecji zaś możemy się domyślać tak wielkiej samotności Wszechmocnego, że pożera go nieugaszone pragnienie miłości.

Godnie w obliczu Boga czuję się jedynie wtedy, gdy przeciwstawiam mu inne samotności. Bez nich byłbym tylko jeszcze jednym błaznem. Bo jeśli nie uważam się za godnego życia bez smutku, to jakże mógłbym patrzeć w stronę Boga, gdybym nie znał samotności?

 

Panie, nie boję się zniknięcia, bo tylko ty sprawiasz, że samotności owocują, więc na twej łodydze zaszczepię me łzy! W niektóre serca nawet Bóg nie może patrzeć bezkarnie. Smutki zrodziły się wraz ze stworzeniem, a Bóg nie przeniknął tak głęboko w świat — bo czy zdołałby zachować równowagę w obliczu ludzkiego serca?

Panie, słońce zgaśnie, lecz jakież to oceany wylejesz na serca w płomieniach?

Kto ciągle wierzy, że jeszcze można umrzeć, ten nie zaznał pewnego rodzaju bólu i samotności. Niemożność opisania nieuniknioności bezśmierci...

 

Powiadają, że zwłoki świętych nie cuchną... Jeszcze jeden dowód na ich odstrychnięcie się od tego świata. Ba, święte pono nawet rozsiewały aromaty. Są w powietrzu wonie, które osiadają na mózgu i przemieniają nas jak agonia świętej. Ileż razy zamykałem powieki świętym!

Szczęściem nas, ludzi nowoczesnych, jest to, że we własnych duszach odkryliśmy piekło. Gdzie byśmy doszli, trzymając się jego wyobrażenia jako czegoś zewnętrznego i „historycznego”? Zawisły chyba na nas dwa tysiące lat strachu. Czytając opis Sądu Ostatecznego u św. Hildegardy zaczynamy nienawidzić wszystkich rajów i piekieł, i nie możemy oprzeć się radości, że są one subiektywnymi transpozycjami. Psychologia jest naszym ocaleniem i naszą płytkością. Ongiś świat narodził się z ziewnięcia diabła (wizja chrześcijańska). Dla nas przypadek z powstaniem świata to jedynie błąd... psychologiczny.

 

Tego, że muzyka nie jest żadną miarą ludzką ze swej natury, najlepiej chyba dowodzi fakt, że nigdy nie nasunęła mi wyobrażenia piekła. Nawet marsze żałobne. Piekło to aktualność, co oznacza, że przypominać sobie możemy tylko raj. Gdybyśmy kiedyś, w naszej niepamiętnej przeszłości, poznali piekło, czyż nie wspominalibyśmy go ze słodkim westchnieniem i czy nasze żale nie mówiłyby o piekle utraconym?

Muzyka jest archeologią pamięci. A jej wykopaliska w najmniejszym nawet zakątku nie odsłaniają piekła, które by poprzedzało wspomnienia.

 

Dlaczego trudzimy się daremnie, ilekroć próbujemy rozrywać materię tłumiącą nasze ekstatyczne dreszcze? Żadna ziemska wola nie zdoła pokonać oporu materii, jednak rozproszone tu i tam w przestrzeni melodyjne tchnienia, współbieżne z duszą i nadlatujące ze wszystkich dali, mogą ją stopić jak nagły ogień. Wtedy wszystko wokół nas się rozpada, gdyż materia nie jest zdolna oprzeć się dotknięciu muzyki.

 

Czym jest samotność, zaczynamy rozumieć, słysząc milczenie rzeczy. Uświadamiamy sobie wówczas, że każdy przedmiot z osobna ma własny oddech, tajemnicę — umarłą w kamieniu, a przebudzoną w roślinie — rytm ukryty, albo przejawiony, całego bytu. Dziwna tajemnica samotności polega na tym, że nie istnieją dla niej istoty bez duszy. Wszystkie rzeczy mają własną mowę, którą nasza inteligencja rozszyfrowuje w nieporównywalnych z niczym milczeniach. Samotności palące, w których wszystko jest życiem... Duch śpi w naturze i śni. Chciałbym tłumaczyć sny roślin.

Także cienie mają własne, niewytłumaczone życie. Zbyt mało na świecie żyło poetów. Tyle rzeczy pozostało zamkniętych w samych sobie, obcych własnemu sensowi. Kto mógłby je ocalić na tych rozłogach samotności, tożsamych ze światem?

 

Poza materią wszystko jest muzyką. Sam Bóg zdaje się niczym więcej, jak tylko dźwięczną halucynacją.

 

Ilekroć czas ulega zawieszeniu, a świadomość wyczerpuje się w percypowaniu przestrzeni, owłada nami nastawienie eleackie i rzeczy zastygają w chwili wiecznej, która unicestwia nasze wspomnienia. Spoglądasz na wszystko, a wszystko zdaje się tylko bezużytecznym i nie mającym końca czekaniem — tak mocno przestrzeń utwierdziła się w naszej duszy. Zaczyna nas wówczas nękać jedna tylko tęsknota — za skamienieniem jeszcze gdzie indziej. Albowiem pokusy przestrzeni są dreszczami tęsknoty za znieruchomieniem.

 

Jakbym nadźwigał się bloków z egipskich piramid, tak gniecie mnie przekleństwo zwane przez ludzi wiecznością, trucizna młodości i pocieszenie dla serc roztrzaskanych. „Zdrowie” człowieka poznać można po jego oporze wobec wieczności, po jego nienawiści i zawziętości wobec niej. „Choroba” świętych to po prostu nieprzeciwstawianie się wieczności.

Gdy z pustki czasu rodzi się wieczność, możemy przynajmniej rozpalić się odwagą religijną. Opustoszenie wymiaru czasowego — czy to w nudzie, czy to w trwodze — ciska nas w rozedrganą, pełną obietnic nicość. Gdy jednak wieczność odrywa się od perspektywy rozległych dali, jesteśmy Saharą bez oaz i wydm, które mogłyby nas przysypać.

Żaden święty nie wyczytał wieczności z przestrzeni. Czego miałby szukać w rozległościach zewnętrznych? Czy to nie wewnętrzna pustynia jest pierwszym krokiem ku świętości?

Bóg ląduje w pustych prześwitach duszy. Zerka ku horyzontowi wewnętrznej pustyni. Albowiem Bóg, jak choroba, zagnieżdża się w miejscu najmniejszego oporu.

Istota harmonijna nie może wierzyć w Boga. Cała ta hałastra zbrodniarzy, świętych i nędzarzy „wylansowała” go na użytek własnej goryczy.

 

Są chwile, gdy gotuje się we mnie kosmiczna nienawiść do wszystkich „agentów” innego świata, tak że poddawałbym ich niesłychanym mękom, aby ocalić świat pozorów. Mam jakieś nieodparte, tajemne i bolesne przeświadczenie, że gdybym żył wśród świętych, chowałbym sztylet za pazuchą; czemu nie wyznać, że sprawiłaby mi rozkosz Noc Świętego Bartłomieja wśród aniołów? Nie przeląkłbym się nawet widokiem krwi wytoczonej z serca świętej. Wszystkich tych propagatorów dezercji ze świata powiesiłbym za języki, a potem wrzucił do kolebki z lilii. Nie bylibyśmy na tyle roztropni, by w zarodku zdusić wszelkie nadprzyrodzone ciągoty i na wieki zamknąć okna serca otwarte na inny świat? Nie ma rozkoszy bardziej gorzkiej i urzeczenia bardziej rozdzierającego niż nasza słabość do niego. To jakby desperacka miłość, w której grzebiemy nasze płomienie i łzy, i zstępujemy w noce, aby koić się mrokiem. Kto odkrył fascynujące przekleństwo innych widnokręgów, ten nie chce już ograniczać się tylko do nieba: poświęca świat i w ogóle wszystko dla wzniosłych oszustw odwiecznego lazuru.

Jak tu nie znienawidzić aniołów, świętych, Boga i całej tej rajskiej zgrai podtrzymującej i wywołującej chorobliwe pragnienie innych cieni i świateł, innych pocieszeń i pokus?! Przyjdzie czas, gdy będę się wstydził mych namiętności niebiańskich, mego religijnego omdlenia, którym jest świętość, i transcendentnej zmysłowości, którą jest mistyka. Niebo mnie drażni, w swej formie chrześcijańskiej mnie złości. Wszelkie docierające do niego szaleństwo powraca zawiedzione. Dlaczego nie skończyły się raz na zawsze religijne kryzysy ludzkości? Dokąd Bóg będzie wykorzystywał wszystkie te znaki zapytania? Dokąd będą nas nudzić problemy ostateczne? Gdzie są upajające zapachy, które pozwolą mi zapomnieć o nawale spraw nierozwiązywalnych i ukołysać serce pod osłoną cieni? I gdzie trucizna, która, rozpraszając wspomnienia, pomoże mi uciec od Boga?

Te strumienie radości, rodzące w nas żal, że nie mamy łez... Jeśli istnieje inne kryterium głębokości wesela i bólu... Łza jest kryterium prawdy w świecie uczuć. Nie oznacza ona jednak płaczu. Jest pewna dyspozycja do łez wyrażająca się w lawinie wewnętrznej. Kto bodaj raz w życiu wylał jedną łzę na zewnątrz, nie zna jej źródła ani głębokości. Dla suchych oczu nie jest tajemnicą, skąd one tryskają i dokąd płyną. Bywają inicjowani we łzy, którzy nigdy naprawdę nie płakali. Mimo to usiłują nie być sprawcami kosmicznego potopu.

Paroksyzm radości jest tak samo niebezpieczny dla świata, jak paroksyzm bólu, bo jej nieprzelane łzy, pragnące tylko lekko orosić istoty, mogą je nieomal zatopić.

Dziwne odczucie samotności: jak gdyby fale piętrzyły się jedna na drugiej i wznosiły się ponad zaporę naszego jestestwa; i strach, że nie potrafimy powstrzymać tego potopu, napierającego z odmętów morza samotności.

 

Przełożył Ireneusz Kania

powrót do poprzedniej czesci Świętych i łez    powrót do strony wstepnej Swietych i lez