eGNOSIS

Andrzej Szmilichowski, urodzony w Warszawie, Skorpion. Od 1973 na emigracji. Czternaście książek wydanych (w tym zADOMOwiENie — tCHu 2004; 371028-7693 — tCHu 2006; Zapiski z przyjacielem w tle — tCHu 2005, Homerun — tCHu 2007). Debiutował na łamach ITD w 1962 roku, pierwsza książkę wydał w 1985. Pisze do prasy emigracyjnej i do „Nieznanego Świata” oraz innych periodyków krajowych. Jest healerem. Zagląda ludziom w ich wszystkie ich życia w jasnowidzeniu. Wyhodował z żoną — Krystyną czworo dzieci: Adama, Agatę, Annę, Andersa, ale ma jeszcze jedno dziecko, najstarszą córkę Agnieszkę. Boi się złych ludzi. Brzydzi się kłamczuchami. Kocha wszystkie zwierzęta na ziemi, i niech już tam! — ludzi też. Kocha też Boga i siebie. Nie lubi kożucha na mleku, głębokich jaskiń i latania samolotem. Aha, jeszcze nie lubi pośpiechu.

Zima.
Anioły potrafią latać, bo traktują siebie lekko

Andrzej Szmilichowski

 

Jakby dzwonek przy drzwiach. Idę, otwieram, a to mój przyjaciel poranek. Dom się jeszcze nie ocknął, ani nikt w nim. Na całej planecie czuwamy tylko my we dwójkę, poranek i ja. Wokół drzewa jak z chińskiej porcelany, rozrzutna kokieteria Pani Zimy. Są takie chwile, kiedy lubię myśleć smutno.

Wszyscy, którzy czuwają wczesnym rankiem, są członkami Tajemnego Sprzysiężenia Porannego i gdy się mijają, mrugają do siebie nieznacznie. Filozofowie z wielkimi głowami, piekarze i policjanci w drodze do domu, zmordowani uciechami hulacy. Udziałowcy rozlicznych stowarzyszeń Podróżników Porannych.

Krzyżuję jak prawdziwy pisarz ręce za plecami i ruszam. Nad zamarzniętym jeziorem resztki blednących gwiazd. Tylko jedna nadal intensywnie błyszczy, ale okazuje się, że to samolot. Głuche i nieme szeregi willi, dalej las tak biały jak nielas. Panorama wzięta prosto z sagi o zimie. Przy przystanku pakiet gazet wypełnionych po brzegi papką o świecie. Dziś niepotrzebne mi i mało ważne, kiedyś istotne dla ciekawego wszystkiego, co życie oferuje młodego mężczyzny. Myśli szumią jak skrzydła zziębniętych albatrosów.

My ludzie, wszyscy ludzie, wzruszająco dziwni jesteśmy. Sprężamy się na widok obcokrajowców próbując zdobyć ich względy, a nie zauważamy, że ci których powinniśmy kochać najbardziej, zwolna mają dość naszych kłopotliwych przyzwyczajeń, naszych beznadziejnych i kłujących jak kaktus narowów.

Nic z tego, co mnie dotychczas spotkało i to trochę dokonań, nie niesie w sobie rzeczywistych wartości i traci wszystko w konfrontacji z dniem codziennym, z wagą chwili. Niektórzy o tym wiedzą i próbując ratować nędzne resztki samouwielbienia, spoglądają spod blond loku, jak to mają w zwyczaju starzejące się kokietki. Z kuchni dobiega szum zmywarki naczyń, trzask drew w telewizyjnym kominku, zapach kawy. Klaśnięcie drzwi budzi złudne poczucie bezpieczeństwa.

I nagle, niepokojąca jak ostrze mizerykordii, myśl: Mój Boże! Przecież prędzej czy później wszystko będzie trzeba zostawić, stracić! Nawet, jeśli trochę później, to i tak za chwilę!

W lustrze, na przekór wszystkiemu, uśmiech wdzięczności. Za spotkanych ludzi, za zaskakujące drogi, za obłędne kochanie, za dzieci, za lody i schody, za doprowadzenie mnie właśnie dzisiaj, do właśnie tego a nie żadnego innego miejsca, za wszystkie dary, które otrzymałem, ale nie rozumiem, za nic.

Potrafię przebywać w tysiącu miejsc równocześnie! Kładę żetony w rozliczne miejsca i czasy, a na każdym wygrawerowane moje imię! Doprawdy nadzwyczaj przyjemne uczucie.

Kończę dzień i zostawiam pisanie, odkładam na bok i pozostawiam w spokoju moje potyczki i moje fobie. Cały problem w tym, że one niestety nie zawsze mają ochotę mnie opuścić. Ale czasami mi się udaje i wtedy uroczyście obchodzę dzień, albo noc, zwycięstwa. Nawet najmniejsza wiktoria coś potwierdza.

Nie wiem czy jestem szczęśliwy, to w moim przypadku bardzo zmienna aura. Ale nie jestem nieszczęśliwy, a to już dużo i dobra prognoza na przyszłość. Winda jak keson nurka bezszelestnie zsuwa mnie w moje pogodne mroki.

Tak oto przejrzałem wszystkie światy i pomyślałem wszystkie pogodny dzień, zanim zdążyłem obejść jezioro wokoło. Nie ma lepszego sposobu na przewietrzanie głowy, jak poranny samotny spacer w dobrym towarzystwie!

Przymykam oczy. Świat dzisiaj jakiś pogodniejszy i wygląda na to, że niema w nim na razie niczego wymagającego specjalnego wysiłku.

Jak na zamówienie nadbiega myśl dobra na credo. Gdzieś ją przeczytałem, ale niestety nie pamiętam czyja jest: Anioły dlatego potrafią latać, że traktują siebie lekko. Zima choć piękna, zawsze idzie ku jeszcze piękniejszej wiośnie.

dPN

powrót do strony e Punktu widzenia powrót do strony eGNOSIS