eGNOSIS |
|
|
|
Wywiad z Jerzym Prokopiukiem |
|
rozmawiają Piotr Lewicz i Kamil Niedzielski |
||
Jerzy
Prokopiuk (ur.1931), filozof, religioznawca, gnostyk.
Redaktor naczelny Gnosis. W roku 1999 ukazał się pierwszy tom jego
esejów
Labirynty herezji, w 2000 zaś -drugi:
Ścieżki
wtajemniczenia. Gnosis aeterna (jako pierwszy
tom Biblioteki Gnosis). W 2001 roku tom trzeci: Nieba i piekła.,
w 2003 — kolejne: Szkice antropozoficzne
i pierwszy tom Zapisków życia
duchowego —
Światłość
i radość — Inspiracje i refleksje, zaś w
2004 tom
Jestem heretykiem. Ogdoada
gnostycka.
Inspiracje i refleksje.
Proces Templariuszy (Biblioteka
GNOSIS, tCHu
|
Piotr Lewicz: Chcielibyśmy zacząć od Pana
najnowszego zbioru esejów, którego tytuł Piękno jest tylko gnozy
początkiem sugeruje, iż ma Pan jakąś definicję piękna, iż wie Pan, czym
piękno jest...
Jerzy Prokopiuk: Nikt nie wie, czym piękno jest.
Kamil Niedzielski: Ale tytuł to sugeruje...
— Tytuł sugeruje raczej pewne przypuszczenie niż taką oczywistość. Tak
po pierwsze tytuł mówi o tym, że ukradłem go, lekko zmieniając, Rilkemu,
bo to jest przecież zdanie Rilkego: „Piękno jest tylko grozy początkiem”
(śmiech), więc tak mi przyszło na myśl, że tutaj świetnie się nada. (Nie
wiem, jak się taka figura retoryczna nazywa, zamiana jednej litery).
Otóż można by sądzić, że takimi dwoma filarami życia
duchowego (nie tylko człowieka, ale w ogóle) są prawda i dobro, ale
gdzieś pomiędzy nimi jest piękno. Sięgniemy do Schillera, bo dla niego,
jak wiemy tłumaczyłem ją i pisałem o niej w mojej książce o dziele
Schillera Listy
o wychowaniu człowieka i ludzkości, jest taka cudowna, chciałoby się
powiedzieć: w najlepszym rozumieniu tego słowa — dialektyczna koncepcja,
że piękno jest pośrednikiem między prawdą a dobrem, że jest ono jakby po
to umieszczone w człowieku, a gdybyśmy sięgnęli do paralelnej, ale
oczywiście starszej metaforyki alchemicznej, to Sól łączyłaby się z
prawdą bądź intelektem czy mózgiem wręcz; z kolei na drugim biegunie
byłoby dobro i to byłaby oczywiście Siarka, oraz Merkury czy Merkuriusz,
poprawnie mówiąc, między nimi (Merkuriusz to jest przecież rtęć).
Proszę sobie wyobrazić, jak taka rtęć oscyluje między dwoma biegunami, a
piękno z kolei jest stanem serca. W moim przekonaniu duchowość wyraża
się z jednej strony w mądrości, która jest odpowiednikiem prawdy (filozofia
jest przecież miłością — umiłowaniem prawdy), a z drugiej strony mamy
dobro jako pewnego rodzaju czyn. Innymi słowy, to jest coś więcej niż
wyłącznie sprawa pewnej postawy, ale także realizacji tej postawy. A
piękno pośredniczy między nimi. I tu u Schillera znajdujemy całość,
zatem bogatą propozycję, aby te dwie skrajności, które mogą mieć swoje
wręcz patologie, to znaczy patologie takie, jak intelektualizm z jednej
strony czy rozwydrzona popędliwość z drugiej strony. Dla mnie dobrym
przykładem — który zaraz możemy przytoczyć — w naszych czasach jest to,
co się stało z muzyką po pierwszej wojnie światowej, która była potworną
cezurą przynajmniej w historii Europy i świata pośrednio. Mianowicie,
zilustrujmy to na przykładzie muzyki. Uległa ona jakiemuś
schizofrenicznemu rozerwaniu. Z jednej strony mamy wszelkiego rodzaju „jesienie
warszawskie”, to znaczy muzykę, którą prawdopodobnie mogą lubić tylko
jej twórcy. Nie wyobrażam sobie, by komukolwiek naprawdę odpowiadała.
Jest to muzyka przeintelektualizowana i idąca w kierunku szalenie
racjonalnych eksperymentów i np. już z kompletnym zanikiem melosu;
oznacza to więc brak elementu piękna w dobrym, tradycyjnym rozumieniu.
Naturalnie można się z tym nie zgodzić, ale taki punkt widzenia
przedstawiam. Z drugiej strony mamy muzykę mającą korzenie oczywiście
negroidalne, bo wzięła się z najstarszej muzyki murzyńskiej w Ameryce.
Potem przeszła do slumsów i amerykańskich, i europejskich. (Beatlesi to
przecież nie był kto inny, tylko reprezentanci slumsów). To jest ten typ
quasi-kultury całkowicie oderwanej od kultury wysokiej. Potem się to
rozlało kolejnymi etapami rocka, aż po różne hip hopy. I tu wyraźnie
widać z jednej strony przeintelektualizowanie, i z drugiej wyraźne
obsługiwanie popędu agresji i seksu — tylko dwóch rzeczy. To jest ta
schizofrenia, która pokazuje, że w całościowej wizji człowieka,
człowieka harmonijnego czy przynajmniej dążącego do harmonii, mamy
właśnie to rozdarcie – patologiczne, w moim przekonaniu, w skali
kulturowej i indywidualnej. Ale z drugiej strony, to rozdarcie ma
odpowiednik ni mniej, ni więcej, tylko w rozdarciu społecznym. Z jednej
strony na takie elity, które coraz bardziej oddalają się od tzw. Ludu; a
z drugiej strony na ten lud, który u nas przybiera tę koszmarną, „moherową”
formę. Ale to jest nasza specialite de la maison, to jest sprawa polska,
gdzie indziej oczywiście odbywa się to trochę inaczej. I generalnie
rzecz biorąc — skoro jesteśmy jeszcze przy tej muzyce — Europa zatraciła
swoje europejskie rytmy muzyczne. To znaczy melos itd. Tak że muzyka
popularna przede wszystkim została zdominowana przez afrykanerię.
P.L.: Czyli sugeruje Pan, że piękno jest takim antropologicznym ideałem,
o którym Pan wspomina w jednym z swoich esejów z poprzednich lat, iż
sytuuje się pomiędzy prawdą a dobrem?
— Z dobrem łączy się serce — to jest sedno sprawy.
P.L.: I te wszystkie kategorie, o których Pan wspomina, łączą się
właśnie z taką myślą gnostycką, czy...
— Tak. Wie Pan, użyjmy właściwego przymiotnika — gnostyczną. [...]
Gnostycki jest przymiotnikiem od gnostycyzmu, czyli pewnej określonej
grupy form bardziej ezoterycznych niż religijnych w starożytności i
czasami pojawiających się później w jednostkowych przykładach. Cioran na
przykład był gnostycystą, nie gnostykiem. Bał się pozytywnych form
duchowego działania, na razie był tylko nimi zainteresowany. Natomiast
gnoza to jest cała wielka metodologia poznawcza świata duchowego i ona
może wydać niemal dowolny światopogląd. Ale tylko taki, który jest
motywowany pragnieniem poznania świata duchowego.
K.N.: Czy, w oderwaniu od myśli gnostyckiej lub gnostycznej, jest Pan w
stanie opowiedzieć nam o swoim wyobrażeniu piękna, ale na planie czysto
estetycznym?
Sądzę, że to jest znowu tak, iż tu mamy w tym pojęciu, w pojęciu piękna,
jak je pojmuję czynnik harmonii, ale harmonii między dwoma skrajnościami.
Znaczy to, że za podstawę bierzemy tu triadyczny obraz świata. To znaczy:
są dwie skrajności, które mogą nawet przekroczyć granice „zdrowej
patologii”, natomiast między nimi jest ta zapośredniczająca forma. One
mogą być dość statyczne – forma ta musi być dynamiczna. Lub też, na
jeszcze wyższym poziomie refleksji: ona musi łączyć czynnik stabilności
i czynnik dynamiczności. Łączyć, ale, jeśli mamy jakieś dwa
przeciwieństwa, to trudno jest nam pojąć, jak je połączyć. Jak to
połączyć? Ale postulujemy to jako pewnego rodzaju ideał, mianowicie
dlatego, że mamy tu sięgnąć do dwóch innych pojęć, bardzo ważnych.
Bóstwo bardzo często, w Europie chociażby, na Wschodzie rzecz prosta,
ale także w Europie u niektórych wybitnych teologów, np. u Mikołaja z
Kuzy, jest unio oppositorum, jednością przeciwieństw. To jest dla nas
rzecz niewyobrażalna, bo jesteśmy jakby egzemplifikacją przeciwieństw
wszelkiego rodzaju. Więc jakaś unia czy jak gdyby wyjście poza te
przeciwieństwa, dla nas może być tylko ideałem. Bardziej zresztą
nieokreślonym i raczej przeczuwanym niż dającym się zdefiniować.
Istnieje też kategoria coniunctio oppositorum, czyli zbieżność, i to
jest zadanie ludzkie. Na tyle, na ile człowiek jest „małym bogiem”,
cytując św. Jana (Chrystus mówi przecież do ludzi: „Bogami jesteście”). Na
tyle, na ile człowiek ma za zadanie dokonać tej koniunkcji przeciwieństw.
Oczywiście musi w tym partycypować element prawdy, czyli poznania, i
element etyki, czyli dobra, ale z drugiej strony właściwie jest to też
sprawą piękna; ono jest czynnikiem jednocześnie stabilnym i dominującym,
który może zrealizować tę harmonię czy, jak kto woli, taką superharmonię,
jaką jest coniunctio oppositorum. W dążeniu do unio, oczywiście. To jest
daleki ideał, taki rodzaj drogowskazu.
K.N.: Mnie jednak chodziło o taką prostszą, można by powiedzieć „płytszą”
definicję piękna, na samym planie estetycznym.
— Czy mógłbym zdefiniować na własny użytek piękno w takim
rozumieniu? Sięgnijmy do mojej książki. Piękno jest gnozy początkiem. To znaczy,
że możemy spojrzeć na nie w układzie triadycznym, gdzie idziemy środkową
drogą piękna i mamy dwie towarzyszące jej drogi prawdy i dobra, i
szukamy harmonii między nimi właśnie w pięknie. Tylko spójrzmy na to
wertykalnie, jako na pewnego rodzaju drogę, w której piękno jest
początkiem. Nawiążę tutaj jeszcze raz do tytułu mojej książki: „początkiem
gnozy”. Co to znaczy w tym wypadku? To znaczy jest pewnego rodzaju
postępowaniem. Ono powinno być, może i bywa, bodźcem do tego, żebyśmy
zachwycali się aspektem piękna w świecie. Tego, co odczuwamy na poziomie
pierwszego doznania, bardzo spontanicznie. Musimy sięgnąć zapewne do
doświadczeń dziecięcych. Każde dziecko się zachwyci czymś, co jest
piękne, ale przecież ani nie poda definicji, ani nikt go nie będzie o to
pytał.
K.N.: Każdy ma osobistą też...
— Tak. Ta koncepcja jest jak gdyby osobista. Ja już ten wywód kończę,
potem wrócimy jeszcze do dalszej części pańskiego pytania. Otóż myślę,
że tu by trzeba ten moment jak gdyby poszerzyć, bo „gnozy początkiem”
może być też coś dokładnie odwrotnego. Może tym być negatywne doznanie
świata, zobaczenie w świecie zła i cierpienia, czy też ohydy, grozy itd.
Może być tak. To znaczy, że takie też doświadczenie gnostyczne rodzi na
ogół gnostycyzmy wyraźnie kosmiczne: „ten świat jest więzieniem, róbmy
wszystko, żeby go natychmiast opuścić", prawda? Ale może być odwrotna
strona i to znalazło wyraz w tym, co nazywamy neognozą, ściślej biorąc,
u różokrzyżowców, a w antropozofii jest tak jakby wyrażone w sposób
pełny na pewnym etapie. Jest to zachwyt pięknem, który prowadzi do
refleksyjnego pytania: jakie jest źródło tego piękna, tego mojego
doznania? Co powoduje, że ja jestem zachwycony? I to już jest pytanie
gnostyczne. Bo to dociera już do samej duchowości, do tej warstwy
duchowej świata, do jego „podkładu”. Potem oczywiście wchodzi w grę
etyka, moralność, dobro. Możemy tu mówić o pewnego rodzaju intuicji
moralnej dobra, to znaczy: ja czuję, że to jest dobro, tak? Czuję, że...
Tu nie chodzi o uczucie, ale intuicję.
P.L.: Ale to jest raczej kwestia poznania, tak?
— Kolejność jest tu taka: doznanie estetyczne, czyli doznanie piękna
jakkolwiek je będziemy definiować (zaraz spróbujemy z resztą). Natomiast
na drugim miejscu jest to pytanie poznawcze, które prowadzi do pytania o
dobro.
P.L.: No tak, ale czy istnieje definicja piękna bez tego aspektu
poznawczego, który jakoś wiąże się z gnozą?
K.N.: Również bez aspektu moralnego... też o to pytamy.
— Czyli Pan miał na myśli coś, co w pewnym okresie nazywano „czystym
pięknem”?
K.N.: Tak.
— Oczywiście to doznanie estetyczne, to wyjściowe, o którym mówiłem, nie
musi prowadzić do pytania gnostycznego. Mnie interesuje natomiast, jako
gnostyka właśnie fakt, że prowadzi.
K.N.: Więc jest to permanentny... układ? Żadne inne doznanie piękna Pana
nie interesuje?
— Nie, to nie jest tak. Nie chcę się odcinać od cudzych doznań. Tylko,
oczywiście, muszę rozróżnić pomiędzy moim, chciałoby się powiedzieć — wrodzonym instynktem doznawania, a rodzajami doznawania piękna u innych
ludzi, które mogą być bardzo różne oczywiście. Oni mogą nazwać pięknem
coś, czego ja bym nigdy pięknem nie nazwał. Dlatego, że to piękno jest,
jak mówię, przez swoją dwuznaczność, przez charakter oscylacyjny, tak
jak ja widzę, daje całe spektrum możliwości. Bo nie jest ono tylko jedno
— ono jest gdzieś pomiędzy prawdą a dobrem, ale zajmuje ogromne spektrum
możliwości. Teraz mamy dwa poziomy. Jeden to będzie jakaś forma piękna,
lokująca się między poznaniem a moralnością. To o tym mówiliśmy, ale
teoretycznie można sobie wyobrazić piękno (dla mnie to już nie jest
piękno, ale dla innych może być), które lokuje się między kłamstwem a
złem. W malarstwie czasami widzimy takie przejawy, w poezji niewątpliwie.
Przed laty tłumaczyłem parę wierszy Gotfryda Benna, niemieckiego
ekspresjonisty, który był lekarzem. Tom jego wierszy nazywał się Morga,
czyli kostnica. Poeta przechodzi przez salę kostnicy, gdzie leżą trupy w
różnym stanie rozbebeszenia, bo tam od razu dokonuje się ich sekcji, ale
poetycko jest to tak... obrobione, by tak rzec... tak, że postrzegamy
tam pewien rodzaj piękna. Jak mówię, ja tego odczucia nie podzielam, ale
rozumiem, że może się znaleźć poeta, który tak czuję. Ale przytoczę
jeszcze jeden przykład. Kiedyś w Bazylei byłem na wystawie (ktoś mnie
tam zaciągnął) najnowszych samochodów. Właśnie takich wypucowanych,
rękawem czy czymś tam. W samochodach — to jest przekonanie dosyć
instrumentalne — mają mnie wozić, ale jaki mają wygląd, to mnie nie
interesuje. Jak się ma trzynaście lat, to młodego człowieka interesuje,
ale mnie już nie. Więc, innymi słowy, miałem wrażenie zdumiewającego
świata, na swój sposób pięknych maszyn. To jest cywilizacja mechanizmów,
prawda? Było to dwuznaczne piękno. Z jednej strony wyraźnie kojarzące
się niewątpliwie z jakąś inteligencją, która stoi za zbudowaniem
świetnych samochodów, a z drugiej, myśli się jednak o negatywnych
skutkach działania takich samochodów. I tu dotykamy jeszcze jednego
problemu, który może nam pomóc w tej rozmowie. Ja myślę o tym, że można
sobie wyobrazić takie dzieła artystyczne, [...] czy artystyczność,
artyzm szeroko pojęty, w którym mamy próbę przełożenia czegoś, co w
pierwszym doznaniu wydaje nam się brzydkie czy ohydne zgoła, a dzięki
jakiemuś światłu duchowemu, które żyje w poecie, malarzu czy muzyku,
zostaje przetworzone i staje się piękne. Ja osobiście mam takie doznania,
wracając do przykładu muzyki współczesnej typu „warszawska jesień”, że
są takie utwory, które są absolutnie nie do zniesienia i nikt nie jest w
stanie wmówić mi, że jest to w jakimkolwiek sensie piękne. Natomiast są
tacy, którzy tak czują i mogę wymienić chociażby jednego, bardzo
wielkiego, wybitnego kompozytora albo poetę, przykładowo. Może to być
Penderecki, ale to już z ogromnym znakiem zapytania... Może być Arvo
Pärt (to jest Estończyk, który żyje na Zachodzie) to jest muzyka par
excellence nowoczesna, to nie ulega żadnej wątpliwości, ale jednocześnie
poprzez pewne nawiązania do jakichś starych wątków „bachowskich” m.in.
jest naprawdę piękna. Może te osobliwe „mariaże” tego, co w pierwszym
doznaniu wydaje się ohydne czy wstrętne, z tradycyjnym artyzmem daje coś
nowego... taki rodzaj syntezy. Może synteza to za duże słowo, ale w moim
światopoglądzie gnostycznym mieści się także aktywne podejście do zła
czy ohydy, czy kłamstwa (aktywne, tzn. nie tylko dualistyczne: tu dobro
a tu zło, które są ze sobą w permanentnym czy wiecznym konflikcie): jest
to projekt, zadanie przetworzenia tego, co jest złe, w dobro. To jest
to, co mamy w baśni o pięknej i bestii: Bestia jest bestią, ale miłość
potrafi ją „przetworzyć” w tego królewicza, który się wyłania spoza
bestii. Spotkałem się z tym kiedyś na bardzo ciekawym przykładzie, gdy
bywałem okresami w południowej Francji, bo interesował mnie problem
katarski. Tam w zbiorach bajek ludu prowansalskiego, langwedockiego,
czarownice, wiedźmy, Bóg wie co tam jeszcze, nigdy nie są niszczone, są
zawsze przemieniane. To jest podejście zupełnie inne od dualistycznego,
który znamy z ortodoksyjnego chrześcijaństwa. Hmmm... Ortodoksyjne
chrześcijaństwo... Gdy miałem kiedyś, pierwszy i ostatni raz odczyt w
Muzeum Archidiecezjalnym w Warszawie i mówiłem o przemianie zła... to
ksiądz Dembowski, później chyba biskup łowicki, mówił: „Ooo, jak słyszę o
przemianie zła, to chwytam za kropielnicę” — tak jak Luter sięgał po
kałamarz. (śmiech)
Ale dalej jesteśmy nie tak blisko tej definicji piękna... Wie pan
— zaryzykuję. Nie jest ona (ta definicja) ani wyczerpująca, ani jedynie
słuszna, ani nie jest jedynie możliwa, bo jak weźmiemy historię estetyki,
to mamy dużą ilość możliwości. Ja bym zaproponował coś takiego:... nie
wiem, czy Arystoteles by się z taką strukturą intuicyjną zgodził, pewnie
nie, ale...
K.N.: Nie jest naszym cenzorem.
— Piękno jest sposobem, w jaki doznajemy istnienia, kiedy stykamy się z
harmonią lub dysharmonią (czyli konfliktem, a przynajmniej kontrowersją)
między prawdą a dobrem. Jeżeli jest to kontrowersja czy konflikt, to
wtedy mamy do czynienia z sytuacją spięcia i wtedy piękno przybiera dwie
formy: z jednej strony prostej harmonii, a z drugiej strony
harmonizowania dysharmonii (na wyższym poziomie). Jeśli uznamy, że można
i tak, to przy tym pozostańmy.
P.L.: Czy może nam Pan opowiedzieć o swoich doświadczeniach
czytelniczych w związku z tym pojęciem piękna, o którym rozmawialiśmy, o
ewolucji tych doświadczeń, o swoich pierwszych lekturach i o tych, które
teraz są panu bliskie?
K.N.: Ja jeszcze chciałbym zapytać o porzucenie przez Pana pisania
poezji... Czytając Pańskie wspomnienia, natknąłem się na informację, że
rzekomo porzucił ją Pan, by bardziej obiektywnie patrzeć na literaturę.
— Jeżeli mieliście w ręku moją autobiografię Rozdroża, czyli zwierzenia
gnostyka, to tam, na końcu, są moje wiersze z czasów, w których miałem
dwadzieścia parę lat... Ale potem... muza mnie opuściła (śmiech). Ja bym
tego nie chciał, ale to ona, no wie Pan, jak to kobiety, la donna e
mobile. To nie był żaden zamysł. Podejrzewam, że (choć to banalne) poetą
się nie jest, tylko się bywa. Jeden bywa przez pół roku, a drugi też
bywa od urodzenia do śmierci i jeszcze z za grobu coś tam zostawia.
Co do doświadczeń czytelniczych, to zaczęło się od baśni, jak u
wszystkich, jeszcze wcześniej pewnie od kołysanek. Niewiele wtedy
rozumiemy, ale to nieważne, zawsze jakoś to w nas wchodzi. Ja zacząłem
bardzo wcześnie czytać. Zrazu była to jakaś beletrystyka młodzieżowa — wczesnomłodzieżowa, średniomłodzieżowa
— a poważniejsze lektury zaczęły
się (wspominam o tym w mojej autobiografii) od mojej poważnej choroby,
kiedy miałem jedenaście lat. Z trudem z niej wyszedłem, miałem bardzo
wysoką gorączkę... czterdzieści jeden z kreskami nawet, pogranicze
śmierci... i, jako rekonwalescent, godzinami bywałem sam w domu, bo
rodzina wychodziła do pracy. Zakradałem się do biblioteki mojego ojca i
znajdowałem tam najdziwniejsze rzeczy... z punktu widzenia
jedenastolatka, rzeczywiście bardzo dziwne. Wymienię tylko dwa przykłady.
Jeden beletrystyczny. Był pewien pisarz polski, który nazywał się Jerzy
Sosnkowski i... pisał właściwie horrory, uduchowione horrory, ale
horrory, w młodopolskim duchu oczywiście, bo to jeszcze była ta epoka,
przynajmniej echa Młodej Polski trwały. To był jakby niższy poziom, a
poziom wyższy reprezentował gruby, zbiorowy chyba tom pod redakcją prof.
Henryka Mościckiego (to był brat Ignacego, prezydenta) Historia XIX
wieku. I wtedy stałem się pasjonatem historii. Dzieło to zaczynało się
od roku 1789, potem Rewolucja, Napoleon, itd. To był pewien etapik.
Potem sięgnąłem do innych prac historycznych, poświęconych Piłsudskiemu,
bo w mojej rodzinie panował kult Piłsudskiego — dzięki Bogu nie
Dmowskiego. (śmiech). W każdym razie, potem, jak pamiętam (to powinno
Panów rozbawić, mnie to dzisiaj bawi) podarowano mi jednotomowy leksykon Arcta
i ja go czytałem od deski do deski tak, że pewnie do dzisiaj potrafiłbym
wymienić wszystkich marszałków napoleońskich, czy prezydentów Stanów
Zjednoczonych. Był tam dział Filozofia w pigułce — na jedną stronę. Ja to przeczytałem, nic prawie nie zrozumiałem, ale
pomyślałem sobie, że właściwie problem filozofii mam „odfajkowany”.
Miałem wtedy dwanaście chyba lat. Ale okazało się, że w swej ocenie się
pomyliłem i później wracałem do filozofii na różne sposoby.
Potem, gdy już miałem 15, 16, 17 lat, natrafiłem najpierw na
beletrystykę okultystyczną, Przybyszewskiego, na przykład, Gustawa
Meyrinka. Był też Anker Larsen, mistyk duński, autor bardzo ciekawych
powieści, do których często wracam po latach, np. do Kamienia mądrości.
I to dało mi „podkładkę” beletrystyczną, rodzaj ukierunkowania... W
moich notatkach aktualnych zapisuję tytuły wszystkich książek, które
czytam, zresztą bez precyzyjnej bibliografii. Robię to od jakichś
trzydziestu lat w małych zeszytach; jest tam beletrystyka — beletrystyka
pierwsza i beletrystyka druga. Beletrystyka pierwsza (takie jest
kryterium) to taka, która ma jakiś wątek, warstwę duchową, szeroko
pojętą, ezoteryczną w szczególności. Więc to może być powieść, która,
powiedzmy, dla profesora, uczonego i brodatego, uniwersyteckiego jest
chłamem. On tego pewnie w ogóle nie tknie. Przykładowo Harry Potter.
Kończę teraz lekturę angielskiego ostatniego tomu, dzisiaj go skończę,
to jest dla mnie wspaniała powieść. Beletrystyka numer dwa natomiast to
jest literatura pozbawiona fantazji, która nie ma ambicji poprzez
fantazję dotrzeć do szeroko pojętego świata duchowego. Cała literatura
realistyczna, doskonała niejednokrotnie w swych walorach czysto
formalnych.
W malarstwie moim ulubionym stylem był ekspresjonizm, w mniejszym
stopniu surrealizm. Potem to już było wyłuskiwanie tych „spirytualistycznych
rodzynków” w literaturze światowej, od starożytności począwszy, a
skończywszy na Blake’u, a poprzez Blake’a do literatury dwóch gatunków:
tego pierwszego w mniejszym stopniu, tego drugiego w większym, myślę tu
oczywiście o literaturze science-fiction, a potem cała fantasy, od
Tolkiena i kończąc na Harrym Potterze. Ostatnimi czasy, ponieważ
zajmowałem się templariuszami, mam w swojej bibliotece bogaty zbiór
beletrystyki poświęconej templariuszom. Czasami są to po prostu
przygodowe książki, ale bardzo często są to rzeczy, które próbują
penetrować bogaty wątek ezoteryczny związany z templariuszami.
Więc, krótko mówiąc, dla mnie tym wyznacznikiem, w doborze literatury
jest fantazja. Ona stwarza własne doznanie estetyczne. Ja bym powiedział
tak: literatura bardzo wyrafinowana, świetnie napisana, która ogranicza
się do refleksji, albo do tzw. realizmu, świetnie opisująca, aktualna,
etc., nudzi mnie. Po prostu nudzi.
K.N.: Chciałbym zapytać, czy dla Pana motywacją, jedyną motywacją
czytelniczą, jest dalsze odkrywanie, czy doskonalenie się na tej ścieżce
gnozy...
— Tak, tak, tak...
K.N.: Czy czyta Pan też czasem dla samej przyjemności czytania?
— To się nie wyklucza wcale... Staram się to łączyć. Wiadomo, różnym
autorom to różnie wychodzi [...]. Niemniej jednak samo mierzenie się z
tematyką ezoteryczną przez autora jest odczytywane przeze mnie jako
chwalebne, zbawienne i ciekawe.
K.N.: W takim razie, czy wśród współcześnie tworzących pisarzy polskich
ma Pan jakieś sympatie, względnie antypatie czytelnicze?
— Wymienię dwa nazwiska, z zastosowaniem oczywiście kryterium fantazji (jedynego
i najważniejszego). Nie interesuje mnie, kto co sobie o tym pomyśli. To
jest Sapkowski i Jabłoński. Oni piszą doskonałe czytadła, ale tam
właśnie jest ta warstwa fantastyczna i ezoteryczna expressis verbis. U
Sapkowskiego ważniejszy jest element zabawy. U Jabłońskiego jest to
bardziej serio. Można tak, można i tak. Co do Sapkowskiego, to (na
poziomie artystycznego czytadła) zdecydowanie jestem zwolennikiem
takiego pisarstwa. Dałbym to nawet jako przykład: to jest literatura,
którą czytam chętnie, lubię ją i naprawdę nie interesuje mnie, co
literaturoznawcy sądzą o moich gustach. Co do poezji, to ostatnim poetą,
którym się zaczytywałem, był Herbert.
K.N.: Ale czy dostrzegł pan u Herberta jakąś ezoterykę, czy fantastykę?
— Nie, nie, ale tam jest efekt filozoficzny. U Rilkego też nie ma takiej
fantastyki (aniołowie się pojawiają, oczywiście), ale też bardzo go
cenię.
K.N.: A jeśli chodzi o przykłady ze współczesnej literatury światowej,
gdyby miał Pan wskazać jakiś swoich ulubieńców?
— Ja bym zaczął od takiej literatury, może nie bardzo współczesnej.
Byłby to na pewno Gustav Meyrink, ale również Kafka. Nie Gombrowicz!
Przykro mi bardzo... (śmiech). Leśmian, oczywiście.
P.L.: Pora już chyba, aby zadać pytanie o translatorykę. Co Panem
kierowało w doborze tekstów, które Pan tłumaczył?
— Hermes! Hermes jest bogiem tłumaczy. I ja w sobie odkryłem naturę Hermesową.
W pewnym momencie odkryłem, że moją misją, moim powołaniem, tym, co mam
do zrobienia, jest zapośredniczenie w duchu i kulturze, czyli
tłumaczenie. A poza tym, to było moje źródło utrzymania. W PRL-u po
wojnie było wielkie zapotrzebowanie na literaturę europejską, i wydawcy
(choć może dziś trudno w to uwierzyć, ale tak było) skłonni byli wydawać
Junga, Freuda, Eliadego, a ja dzięki temu robiłem to, co lubiłem i
miałem z tego źródło utrzymania. Dziś to wygląda inaczej, na przykład
ostatnio czytałem dzieło Theologia Teutsch napisana przez anonimowego
Krzyżaka z XIV wieku, i dzisiaj nikt by mi tego nie wydał, więc mniej
tłumaczę, wydaję za to swoje własne eseje.
K.N.: No właśnie. Czy to było tak, że czynnikiem decydującym w doborze
tekstów do tłumaczenia było zapotrzebowanie wydawców, czy decyzje
dotyczące tłumaczeń pochodziły od pana?
— To było tak, że czasami wydawca coś zaproponował, np. Schillera
zaproponował wydawca, a ja zaproponowałem Goethego, że to będą jego
aforyzmy w opracowaniu Steinera i to tłumaczenie też wyszło. Były
tłumaczenia, które robiłem całym sercem, a były takie, które... jak
najszybciej chciałem skończyć i wyrzucić je z pamięci.
K.N.: A jakie strategie translatologiczne są tymi, którymi Pan się
kierował i kieruje w tłumaczeniu? Jakie szkoły translatologiczne są Panu
najbliższe?
— Tylko raz i tylko jeden człowiek udzielał mi wskazówek dotyczących
warsztatu tłumacza — był to Robert Stiller. Bardzo wybitny tłumacz. Dla
mnie w tłumaczeniu najważniejsze było znaczenie słów i przełożenie tego
znaczenia na grunt języka polskiego.
P.L.: Jaki przekład sprawił Panu najwięcej przyjemności, a jaki
najwięcej problemów?
— Schiller — jego tłumaczenie dało mi najwięcej przyjemności. Bardzo mi
się go dobrze tłumaczyło. A źle... Hegel.
K.N.: A Novalis?
— Bardzo dobrze tłumaczyło mi się Novalisa. Bardzo cennych wskazówek
merytorycznych dotyczących Novalisa udzielał mi mój nauczyciel
antropozofii Robert Walter. Ten tekst zawiera przecież dużo objaśnień,
których autor nie podaje, a które umieściłem w przypisach i przedmowie i
w zasadzie to sprawiło mi więcej trudności niż samo tłumaczenie.
P.L., K.N.: Dziękujemy za rozmowę.
— Dziękuję. [Wywiad ukazał się w drugim numerze z 2008 roku kwartalnika internetowego „Nowe Pismo”.] |
|