Wyjaśnić, czym jest festiwal Burning Man - komuś, kto nigdy nie brał w nim udziału, to tak jakby próbować opisać niewidomemu tęczę. Tego wydarzenia nie sposób wyrazić za pomocą słów. Czytając to, postaraj się więc „być” w tym miejscu... wraz ze mną aktywnie współtworzyć tę społeczność...
Wyobraź więc sobie ogromną pustynną przestrzeń, na której nie ma nie tylko śladu cywilizacji, ale w ogóle żadnego życia. Z dnia na dzień pojawia się tam 60 tysięcy ludzi i wznosi od podstaw tymczasowe miasto. Przez tydzień ludzie ci mieszkają w namiotach lub autach, budują tematyczne campy, bary i kluby, w których wszystko jest za darmo, gdyż pieniądze nie mają w tym miejscu znaczenia. Ludzie dzielą się tym, co ze sobą przywieźli, obdarowując innych najróżniejszymi prezentami. Wszelkie reklamy są zakazane, a uczestnicy festiwalu powinni zakryć wszystkie logotypy - markowe znaki na przedmiotach, które ze sobą przywieźli, by wyeliminować furtkę, którą by z pewnością spróbowała się wedrzeć komercja.
Wielu uczestników to artyści. Wyrażają siebie, tworząc sztukę w przeróżnych postaciach - niektórzy budują skomplikowane architektoniczne konstrukcje, inni - ogromne samochody, będące dziełami sztuki i nieustanną imprezą na kółkach w jednym. Jeszcze inni konstruują ludzkie figury z drewna, świątynie, by je potem w entuzjazmie pogańskiego obrzędu spalić. A niektórzy po prostu paradują w przygotowanych przez siebie niezwykłych kostiumach, tańczą, śpiewają lub malują. Można robić to, na co ma się ochotę i wyrażać siebie w jakikolwiek sposób. Tu nie ma biernej publiczności, każdy bierze udział w przedstawieniu.
Niesamowite, że każdy może przeżyć ten festiwal w inny sposób. W zależności więc od tego, czego szukasz Burning Man to widowisko artystyczne, disneyland dla dorosłych, niekończąca się impreza - nudyści biegający po pustyni, orgie, spirytystyczne obrzędy, duchowe oświecenie, jak i ogromny pokład pozytywnej energii, którą odczuwa się tam, jak nigdzie indziej. Jest to zarazem bardzo głębokie przeżycie, które zmienia ludzi na zawsze.
A wszystko to dzieje się w Black Rock City - tymczasowym mieście, znajdującym się głęboko w pustyni, w stanie Nevada[1]. Jedziemy tam małym samochodem, po brzegi zapchanym naszymi zapasami wody, jedzenia, namiotami, śpiworami... Na pustyni nie ma nic, oprócz kawy i lodu, nic też nie można kupić, więc wszystko trzeba zabrać ze sobą.
Kiedy dojeżdżamy na miejsce, jest właśnie środek burzy piaskowej. Ludzie w maskach i goglach chroniących przed pyłem, nadzorują ruch. Pytają, czy mamy w aucie jakieś dziewice. Ponieważ dla mnie i mojej koleżanki Claire to pierwszy Burning Man, mamy wyjść z auta i uderzyć w dzwon. Następnie dostajemy po 160-stronicowej książeczce z planem wydarzeń podczas festiwalu, oraz mapę miasta, na której oznaczone są różne tematyczne campy i instalacje artystyczne. Tyle tego jest, że pewnie nawet 1/5 nie zdążę zobaczyć! Dojeżdżamy do miejsca, gdzie campingują już znajomi Claire. Próbuję rozłożyć swój namiot, ale burza niezmiernie utrudnia zadanie, wszystko fruwa w powietrzu, piasek pcha się wszędzie. Z pomocą przychodzą sąsiedzi z campingu. Ludzie, których widzę pierwszy raz w życiu, biorą mnie w ramiona i mówią „witaj w domu”.
Nasz camp jest w bardzo rozrywkowej okolicy - obok wielka scena, na której 24 godziny na dobę, trwają dzikie tańce w rytm elektronicznej muzyki, jest też bar, w którym za darmo można dostać drinki. Kiedy w końcu, po jakichś mozolnych 2 godzinach udaje się postawić namiot i umieścić tam wszystkie moje graty, można nareszcie gdzieś wyruszyć. Idziemy więc z Claire się rozejrzeć. Oglądamy miasto z perspektywy wysokiej platformy Unicorn Artcar, czyli wielkiego samochodu z motywem jednorożca. Ogrom tego miejsca przerasta moje najśmielsze wyobrażenia. Black Rock City, to ogromne obozowisko, rozciąga się na 3,5 kilometra, czyli zajmuje powierzchnię równą centrum Warszawy.
Dlatego też następnego dnia próbuję posłużyć się mapką i książką, aby obrać jakiś cel wędrówki. Jednak po drodze spotykam chłopaka, który rozdaje małe buteleczki balsamu do ciała (pożyteczna rzecz w klimacie, który bardzo wysusza skórę) mam ochotę czymś się odwdzięczyć, więc zapraszam go do swojego campu, żeby razem zjeść moje warzywa i owoce. Potem już resztę dnia spędzamy razem, nic nie planując, a mimo to trafiając dokładnie do miejsc, w których potrzebowaliśmy się znaleźć. Na początek udaje się zdobyć komunalny rower - jest to genialny wynalazek - specjalnie oznaczony rower, który każdy może wziąć, kiedy tylko go zobaczy i może go pozostawić, gdzie tylko ma ochotę. Potem kolejna osoba może zacząć go używać. Nie dojeżdżamy jednak daleko, gdyż zostajemy zaproszeni na imprezę w campie pod tytułem Housewifes from the 50’s - tam zostajemy ubrani w fartuszki i perły - kultowe gadżety pani domu z lat 50-tych, pijemy mohito, częstujemy się ciasteczkami i oliwkami i poznajemy grupę Francuzów, którzy przylecieli tu specjalnie na festiwal. Później okaże się, że takich Europejczyków jest więcej... Żegnając się z ekipą „gospodyń domowych”, zostajemy zaproszeni do częstszego ich odwiedzania, gdyż - jak mówi jedna z nich - czują się bardzo samotne, gdy ich mężowie są w pracyJ Dobry humor i ironia, to nieodzowna cześć atmosfery tego miejsca.
Udajemy się w dalszą podróż, a na naszej drodze przez przypadek dostajemy wszystko, czego tego dnia właśnie potrzebujemy. Społeczeństwo w Black Rock City uczy cię tego właśnie - jeżeli czegoś ci potrzeba, musisz tylko wystarczająco mocno o tym myśleć w pozytywny sposób i mieć otwarty umysł, a samo do ciebie przyjdzie. W mojej sytuacji tak własne się działo. Zacznijmy od kapelusza. Bardzo przydatna rzecz w 40-stopniowym upale i niemiłosiernym słońcu. Nie zdążyłam się w nią zaopatrzyć przed festiwalem, który zresztą wskutek splotu okoliczności stał się częścią mojej podróży po Ameryce. Zgodnie więc z powyższą zasadą dużo myślałam o tym, jak cudownie byłoby mieć tu kapelusz i wyobrażałam sobie, jaki by był, gdybym go miała i ile by mi sprawił radości. Jadąc więc tego dnia na rowerach, przejeżdżamy obok namiotu, w którym okazuje się masa różnych kapeluszy, a miła starsza pani zaprasza nas do środka, częstując ziołowym drinkiem domowej roboty. Mówi, że cokolwiek nam się tu spodoba, możemy sobie zabrać, trzeba tylko zostawić coś w zamian. Ponieważ mój towarzysz ma dużo balsamu do ciała, którym można się podzielić, następuje szczęśliwa chwila, w której staję się posiadaczką wielkiego białego kapelusza, dokładnie takiego, o jakim marzyłam.
A to dopiero początek... podczas całego festiwalu udaje mi się w ramach wymiany, pożyczenia lub podarunku zdobyć kostium ufoludka, spodnie, sukienkę, jedzenie, grzybki halucynogenne, rower, transport powrotny do San Francisco... Ale wszystko w swoim czasie J
Wracając do mapy i do tego, jak bezsensowne jest planowanie czegokolwiek w tym miejscu, opowiem inną anegdotę. Któregoś dnia wybieram się na kolacje do campu, który organizuje komunalny posiłek (na zasadzie: przynieś coś ze sobą i rzuć na wspólny stół). Biorę więc moje awokado i chleb pod pachę i ruszam na drugi koniec miasta. Nie mogę znaleźć tego miejsca. Pytając po drodze w jakimś innym campie, zastaję sympatycznego Anglika, który nie ma pojęcia, gdzie znajduje się to miejsce, ale zaprasza mnie do przyłączenia się do własnej kolacji. Podczas rozmowy, okazuje się, że ma w planie podróż po Ameryce Środkowej, dokładnie taką samą trasą, jaką ja przemierzyłam rok temu! Oczywiście spotkanie bardzo ciekawe i owocne, ja wychodzę z pełnym brzuchem, a Anglik z wieloma cennymi radami co do ciekawych miejsc i bezpieczeństwa w tej części świata. Wymieniamy się też adresami mailowymi - w razie gdyby potrzebował innych informacji. Z drugiej strony, czy planowanie było tak całkiem bezużyteczne? Gdybym nie miała w planie tej kolacji, pewnie nigdy nie zapuściłabym się w tę część miasta…
Moja historia jest jedną z wielu, które słyszy się na co dzień w tym mieście. Spotkałam człowieka, który opowiedział mi, jak pewnego dnia miał ogromną, choć osobliwą zachciankę zjedzenia bekonu przy muzyce... Beethovena... trudne do znalezienia połączenie, zwłaszcza na pustyni... Tego dnia natrafił na camp, który częstował ludzi smażonym bekonem... puszczając właśnie muzykę Beethovena. Wydaje się, że wszystko dzieje się tu z jakiegoś powodu i że cuda zdarzają się częściej, niż gdziekolwiek indziej. Przyczyną jest zapewne niesamowita grupowa energia tego miejsca. Jest tak silna, że człowiek czuje się wspaniale w każdej chwili. Zanika potrzeba snu i jedzenia... a wzrasta chęć aktywności. Najlepsze w tym wszystkim jest, że cały festiwal jest tak pozytywny, że gdziekolwiek się pójdzie, zawsze spotyka się cudownych ludzi i przeżywa piękne chwile. I o to w tym chodzi, żeby czuć się swobodnie i przyjemnie... jak w domu.
Jak wcześniej wspomniałam, każdy współtworzy tę społeczność - niektórzy np. wspólnie budują campy. Jest to podstawowa struktura architektoniczna tego miejsca, zbudowane z wielkich namiotów lub drewna struktury, które poza oryginalnym wizerunkiem, służą do wielu różnych celów. Osoby mieszkające w danym campie będą zajmować się czymś, aby uszczęśliwić innych. Oprócz campów organizujących imprezy, rozdających jedzenie, napoje lub kawę, można znaleźć takie, które np. umyją ci włosy, nasmarują kremem z filtrem, spryskają mgiełką wodną, zrobią manicure, masaż itp. itd... czyli wszystko, o czym tylko marzysz po kilku dniach w skwarze pustyni bez dostępu do bieżącej wody. Niektóre campy rozdają ciuchy i ozdoby i chętnie pomogą ci skonstruować twoje nowe przebranie. Ciekawy był namiot, gdzie na cyrkowych instalacjach każdy mógł poćwiczyć akrobacje. Na początku bałam się wysokości, ale inni przekonali mnie, że jeśli tylko będę myśleć, że wszystko będzie dobrze, to na pewno będzie. Mieli rację, a nowy wyczyn dodał mi dużo radości i wiary w siebie. Był też camp o nazwie Hug Deli - czyli „delikatesy” serwujące uściski - każdy mógł się tam do kogoś przytulić, popularne były też uściski grupowe. Niektóre miejsca prowadzą warsztaty medytacji, jogi i samodoskonalenia. Uczestniczyłam w kilku z nich, co było niesamowicie głębokim i inspirującym przeżyciem.
Poza campami, kolejnym ważnym punktem w mieście są spektakularne artystyczne instalacje. Przechadzając się po pustyni, można napotkać gigantyczną pszczołę, labirynt, ziejącą ogniem ośmiornicę, statek piracki do połowy zatopiony w piasku... i wiele innych niesamowitości. Fundacja Burning Man wspomaga tylko część projektów, większość więc z tych dzieł sztuki nowoczesnej jest tworzona z własnych środków artystów. To jest właśnie ciekawe, że ci ludzie poświęcają masę czasu, energii i własnych pieniędzy, by zrobić coś, co sprawi przyjemność innym i w rezultacie im samym przyniesie satysfakcję (prawdą jest też, że część z nich to artyści profesjonalni, którzy w codziennym życiu sprzedają swoje prace za sporą kasę, a te, których się nie sprzeda, warto wystawić na festiwalu, zawsze to jakaś reklama... zresztą sporo rzeźb wystawionych na festiwalu, znajduje później hojnych nabywców).
Wielu artystów pali swoje dzieła na koniec wydarzenia. Jednym z eksponatów, który został spalony, ku wielkiej radości zgromadzonych, była wielka drewniana makieta Wall Street i Bank of America - reprezentujących korupcję banków i moralny upadek korporacyjnego imperium. Płonie także ogromny człowiek z drewna (wraz z podstawą jego wysokość sięga około 30 metrów). To jest właśnie kulminacyjny punkt festiwalu (i powód jego nazwy). Wszyscy zbierają się na placu centralnym, najlepsi tancerze z ogniem prezentują swoje umiejętności, głośno gra muzyka, a tłum wydaje z siebie dzikie okrzyki. Kiedy już spali się do ziemi, wielka masa ludzi biega wokół pogorzeliska, zupełnie niczym przedstawiciele jakiegoś prymitywnego plemienia. Podczas całego spektaklu, grupowa energia jest tak silna, że aż pulsuje w żyłach. Wydaje ci się wtedy, że otacza cię ze wszystkich stron, pochłania i uwalnia zarazem...
Całkiem inaczej wygląda palenie świątyni, które uchodzi za duchowe, wręcz religijne wydarzenie. Przez cały tydzień ludzie odwiedzają świątynię, gdzie za pomocą napisanych przez siebie słów i pozostawionych obiektów, obrócą w popiół wszystko to, czego chcą się w życiu pozbyć. Niektórzy zawieszają zdjęcia bliskich, którzy odeszli - aby oddać im hołd i ostatecznie się z nimi pożegnać... Ciekawy jest ten właśnie motyw odrodzenia; spalenia przeszłości i rozpoczęcia nowego życia.
Pamiętam dzień, kiedy jeżdżąc po pustyni, natknęłam się na ciekawe miejsce. Trumna, ławki i kościelna sceneria, imitują pogrzeb. Napis na tablicy głosi: Pogrzeb dawnego siebie. Wchodzę więc do trumny i wyobrażam sobie, że właśnie teraz kończy się moje życie, jakie znałam do tej pory - niby w porządku, ale jednak pełne wielu negatywnym momentów - smutków, depresji, stresów, konfliktów z innymi.... Po wyjściu z trumny, zaczynam nowe życie, w pełni szczęśliwego człowieka. Tę przemianę spotęgowało także spalenie świątyni ze wszystkim, co tam napisałam, a czego nie chcę już mieć w moim nowym życiu.
Po tych dwóch wydarzeniach, jak i też całym festiwalu, naprawdę odczuwam różnice. Minął już ponad tydzień od mojego powrotu do rzeczywistości, a jak na razie żadnego negatywnego momentu, czuję się cudownie i spokojnie w każdej sytuacji. Zapewne dlatego też, że zrozumiałam, jak wiele w życiu zależy od nas samych, naszego nastawienia do świata, pracy nad sobą, energii, którą nosimy w sobie i emanujemy na zewnątrz.
Niestety, nie wszystkie wspomnienia z Burning Man są tak piękne i pozytywne. Jak dla mnie, przybysza z Europy, bardzo niepokojące jest zanieczyszczenie środowiska, jakie dokonuje się przy tej okazji. Zużycie paliwa i energii elektrycznej przez uczestników festiwalu jest ogromne i nie pochodzi z ekologicznych źródeł. Według raportu „The CoolingMan”[2] w 2006 roku festiwal Burning Man i jego uczestnicy wygenerowali 27 tys. ton CO2. To równowartość tego, co w Europie 2700 osób generuje przez rok. Główną przyczyną są duże dystanse, które tysiące ludzi muszą przejechać, aby dostać się do Black Rock City. Biorąc pod uwagę wszystko, co trzeba ze sobą przywieźć, potrzebne jest duże auto. Wielu ludzi wynajmuje ciężarówki do przewiezienia swoich artystycznych eksponatów, jak też wielkie RV (recreational vehicle - auta kempingowe, a raczej domy na kółkach), które zużywają bardzo dużo paliwa, a w związku z tym emitują do atmosfery dużo dwutlenku węgla. Nie wspominając o ArtCars – tych samochodach-mutantach, które przez 24 godziny na dobę krążą po pustyni.
Poznałam ludzi z Los Angeles, którzy mieli swój camp z materacami i małą fontanną ogrodową. Zapytałam, ile aut potrzeba, aby przywieźć tu wszystko, co mają w swoim campie. Potrzebowali 12 ciężarówek (!) i kilku RV, w których mieszkają. Główny organizator tego campu wyłożył na całe przedsięwzięcie 3 tys. dolarów. Inni zapewne podobne sumy.
I to ma być najmniej komercyjny, a najbardziej alternatywny i zielony festiwal w USA...
Kolejnym problemem jest prąd. Wielu uczestników festiwalu nie wyobraża sobie tygodnia bez lodówki, klimatyzacji, radia... Ponieważ nie ma żadnych instalacji elektrycznych, wszyscy korzystają z generatorów, najdroższej i najmniej ekologicznej formy dostarczania energii. Nawet, jeśli jakiś procent tych ludzi używa baterii słonecznych, to jest to tylko kropla w morzu. Poza tym, ponieważ w mieście nie ma lamp ulicznych, każdy uczestnik musi oświetlać się sam, większość osób nosi więc plastikowe bransoletki, które świecą jedną noc, a potem nadają się już tylko do wyrzucenia. Wyobraźmy więc sobie, co pozostaje po 60 tys. ludzi zużywających po kilka takich bransoletek dziennie.
Co gorsza, nie ma żadnej organizacji co do odpadów. Każdy musi swoje śmieci zabrać ze sobą. Biorąc pod uwagę imprezowy charakter festiwalu i warunki pogodowe, jest to trudne zadanie. Każdy uczestnik powinien zaplanować przestrzeń w swoim namiocie lub samochodzie, aby posegregować śmieci. Dla niektórych jest to zadanie niewykonalne. Czy naprawdę tak trudno jest postawić kosze na śmieci na terenie festiwalu? Gdyby jeszcze zadbano o oddzielne na plastik, szkło i papier, Black Rock City miałoby efektywny system segregacji śmieci dla swojej 60 tys. populacji. Szkoda, że organizatorzy nie poczuwają się do tej odpowiedzialności.
Niektórzy podejmują jakąś inicjatywę, jest np. ekologiczny camp w centrum miasta, ale można tam oddać do recyclingu tylko puszki. Plastiku (czyli tego, czego zużywa się najwięcej) nie przyjmują do przetworzenia na terenie festiwalu.
Organizacja Burning Man próbuje zachować pozory w kwestiach ekologii, przypominają o leave no trace policy, czyli by nie zostawić po sobie śladu na pustyni. Niektórzy są przy tym aż przesadnie rygorystyczni. Do tego stopnia, że osoby z mojego campu przed wyjazdem zbierały dosłownie wszystkie najmniejsze pozostałości, nawet kawałki sznurka i włosy, które są całkowicie rozkładalne w naturalnym środowisku. Zaraz po ich odjeździe, rozpętała się kolejna burza piaskowa i wiatr przywiał na teren naszego campu wielki karton i kilka plastikowych butelek po wodzie. Tak właśnie wygląda w praktyce leave no trace policy.
Rozwiązaniem dla części z tych ekologicznych kwestii mogłoby być pozwolenie władz na pozostawienie jakichś konstrukcji na terenie Black Rock City lub w okolicy. Ograniczyłoby to wożenie ton sprzętu, instalacji, toalet i wielu innych urządzeń w tę i z powrotem każdego roku. Zmniejszyłoby to zdecydowanie zużycie paliwa, a co za tym idzie emisję dwutlenku węgla do atmosfery. Podejrzewam jednak, że zabiłoby to tymczasowy charakter festiwalu, a wtedy Burning Man nie byłby takim ewenementem na skale światową... Bilety pewnie tak by się nie sprzedawały... a jeśli nie wiadomo, o co chodzi... to zapewne o pieniądze. Na oficjalnej stronie internetowej Burning Man nie ma informacji o przychodach z festiwalu.
Zadając to pytanie mailowo, nie dostałam odpowiedzi od osób odpowiedzialnych za kontakt z prasą. Przeliczmy więc je sami - oto 2012 rok: około 60 tys. uczestników, ceny biletów pomiędzy 240 a 440 dolarów - wyniesie to ponad 20 mln dolarów przychodu z samych biletów.
Lista wydatków natomiast jest jak najbardziej obecna na stronie, oto link do dokumentu[3].
Cały koszt organizacji i utrzymania wydarzenia w 2011 roku wyniósł ponad 20 mln dolarów. Na samo paliwo wydano 200 tys. dolarów. Pomnożony przez 5 lat koszt paliwa wyniesie 1 mln dolarów. Wydaje się, że za taką sumę można by postarać się postawić jakieś struktury do przechowania rzeczy. Nie trzeba by już wozić wszystkich elementów festiwalu w tę i z powrotem co roku. A może znalazłyby się fundusze na jakieś śmietniki i recycling?
Skoro już o funduszach mowa, ciekawym jest, że na same wypłaty dla pracowników przeznaczana jest dość spora sumka 7 mln dolarów (35% wszystkich wydatków ponoszonych na organizację i utrzymanie festiwalu). Większość pracowników to wolontariusze, zapewne więc ta garstka wyżej ustawionych, która dostaje wypłatę ceni się dość wysoko... Jak wysokie są pensje szefostwa Burning Man, nie sposób się dowiedzieć, ta informacja trzymana jest w ścisłej tajemnicy. Jeszcze ciekawsze jest to, że idea imprezy to bezgotówkowy obrót rzeczy, żaden z uczestników nie ma prawa niczego sprzedawać, natomiast organizatorzy festiwalu mają prawo postawić camp w centrum miasta, gdzie sprzedają kawę, lemoniadę i lód... ponoć muszą w ten sposób pokryć koszty instalacji namiotów itp... ciekawe, że wszyscy inni uczestnicy pokrywają koszty swoich campów z własnej kieszeni. Nasuwa się cytat z Folwarku Zwierzęcego „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre zwierzęta są równiejsze od innych”[4]. A przecież przychody z biletów to około 20 mln dolarów... Chyba można by za tą sumę zaproponować tę kawę bezgotówkowo w ramach cudownego, niematerialistycznego społeczeństwa, jakie promuje Burning Man J.
Byłam również rozczarowana muzyką - elektronika dominowała wszędzie i ciężko było usłyszeć jakieś brzmienie stworzone przez człowieka bez pomocy komputera i odpowiedniego programu.
Mimo wszystkich niedociągnięć Burning Man to kamień milowy w moim życiorysie, przeżycie, które zmieniło moje spojrzenie na świat, nastawienie do życia, do samej siebie i innych. Pozwoliło stać się bardziej otwartym, pełnym miłości i tolerancji człowiekiem. Mimo trudów życia na pustyni, czuję się niesamowicie szczęśliwa, że mogłam być częścią tego utopijnego społeczeństwa. Idea tego miejsca jest cudowna, idealna wręcz, na pewno bardzo potrzebna w Stanach, gdzie człowiek osaczony jest z każdej strony przez korporacje, reklamy, materializm. Gdzie propaganda indywidualizmu doprowadza do izolacji jednostki, zaniku społecznych potrzeb jedności i współpracy. Burning Man jest lekiem na to całe zło. Oby tylko sam nie przeistoczył się, w to, czemu się tak bardzo sprzeciwia.
[1] 40°46'54"N 119°12'37"W.
[2] „Cooling Man”. Cooling Man. Retrieved 2012-03-31.
[4] George Orwell: Folwark zwierzęcy. Warszawa, 2008, s. 5-21.
Zdjęcia - Elżbieta Bader
Zajrzyj -- Lech Robakiewicz - Festiwal Płonącego Człowieka -- Krótkie omówienie i chronologia festiwalu.
Festiwal Płonącego Człowieka - strona GNOSIS - przygotowanie: L.R.