eGNOSIS


Między niebem a dnem 

Jacek Dobrowolski


Jacek Dobrowolski rocznik ’48, warszawski, musujący, cierpko-słodki. Bardzo śmieszny, ciągle młody, mimo upływu lat i ciągle zbuntowany przeciw głupocie własnej i cudzej. Chudy, wzrok dziki, kieszeń dziurawa. Zadaje się z siłami czystymi i nieczystymi. Tłumacz bogów w zachwyceniu, również tłumacz buddów z Hameryki, Korei i Japonii, czasem bywało, że lipnych. Często natchniony, co może niektórych rozśmieszać i o co nie ma pretensji. Wierszokleci wierszem regularnym, ale również uprawia proezję. Wydał trzy tomy poezji: Raróg (1991) - o przeistoczeniu się w boskiego sokoła, Partytury (1997) - wiersze różne (sonety miłosne, pieśni etc.), Dziewanna (tCHu, 2006) - dramat (komedia romantyczna) o tym, jak poeta obłaskawił boginię księżyca.  Jest autorem scenariusza filmu TVP Zaćmienie Piątego Słońca, zrealizowanego w Meksyku.  A także krytykiem teatralnym. Uważa, że teatr winien być sztuką szlachetną tak jak poezja i proezja.

Zamieszczony obok tekst był we wcześniejszej wersji publikowany w „Psyche/Info”.

                                                                                          

Zegar, słyszę, wybija:                                                                         

Ustąp melankolija                                                            

Jan Kochanowski

 

Rozpiętość stanów umysłu jest ogromna. Stany skrajnie pobudzonych emocji zwiemy za Grekami manią, euforią, ekstazą.  Stany skrajnego przybicia - melancholią i (za Rzymianami) depresją, a  najskrajniejszy - katatonią. W terminologii anglosaskiej nazywa się je high (wysokim) i low (niskim). Gdy mają charakter uporczywy, uznajemy je za chorobliwe i próbujemy leczyć.

W swoim dążeniu do szczęścia, człowiek we wszystkich kulturach - od szamanizmu górnego paleolitu począwszy, ekstatyzował się i ekstatyzuje się - seksem, tańcem, praktykami medytacyjnymi, czy środkami halucynogennymi, narkotycznymi, a także alkoholem. Wiemy, że stany ekstatyczne i euforyczne często poprzedza depresja, zwana ongiś melancholią. Często też następuje po nich. Wycofanie małpiego zainteresowania światem zewnętrznym i zwrócenie uwagi do wewnątrz sprawia, że doświadczamy tłumionych emocji i namiętności swego aspołecznego „cienia” czy „antypersony”. Jeśli stosujemy jakieś metody autodeprywacji zmysłowej, takie jak: głodówka, ograniczanie snu na rzecz czuwania, praktyki masochistyczne, czy skrajnie wyczerpujący wysiłek fizyczny, zazwyczaj doświadczamy pojawiania się w polu świadomości traum z dzieciństwa, łącznie z traumą porodową oraz tzw. stanów transpersonalnych płynących z tzw. nieświadomości kolektywnej. Św. Jan od Krzyża nazywał to „ciemną nocą duszy”. Ta noc jednak nie trwa wiecznie. Jeśli uparcie konfrontujemy się z nieświadomością może ona ustąpić świtowi większej przytomności, której towarzyszą stany ekstatyczne.

Jest takie powiedzenie zen: „Ten kto nie potrafi iść ścieżka piekieł nie będzie umiał iść ścieżką nieba”. By mocno chodzić po ziemi musimy przejść przez piekła i nieba, a tak się jakoś składa, że droga do nieba prowadzi zawsze przez piekło podświadomości. Ścieżką lub drogą jest według tych, którzy przewędrowali przez te światy, prawe postępowanie i staranie się o utrzymywanie jasnej przytomności. Bez takiej opanowanej postawy łatwo jest stracić równowagę. Kiedy tracimy ją, zaczynamy doświadczać skrajnych emocji.

 

Najszerszą panoramę stanów umysłu w kulturze duchowej Zachodu przedstawił wędrowiec Dante w swej Boskiej komedii. Czyż opisane tam kręgi piekielne i niebiańskie miałyby świadczyć o tym, że cierpiał na psychozę maniakalno-depresyjną? Bynajmniej, to tylko natchnienie poetyckie, czyli platońska mania. Według Platona „poeci to tłumacze bogów w zachwyceniu”, lecz Platon, mimo szacunku dla ich dokonań, nie widział dla nich miejsca w swym idealnym Państwie z racji możliwości zakłócania przez nich porządku społecznego.

Starożytni szamani i kapłani, by nie dopuścić do chaotyzacji zachowań we wspólnocie przez woluntarystyczne ekstatyzowanie się, czy poddawania się rozpaczy, znakomicie sterowali swymi społecznościami poprzez system inicjacji i sakralny kalendarz rytuałów. Organizując święta, obchody i ceremonie dbali o spełnianie arcyludzkiej potrzeby doświadczania silnych uczuć i wzruszeń. Można to rozpatrzeć na przykładzie starożytnego kultu Kybele i jej partnera Attisa. Ten frygijski kult z Azji Mniejszej był jednym z kultów Bogini Wielkiej Matki i podporządkowanego jej boskiego syna i kochanka. Procesje, w których ciągnięto posąg bogini na rydwanie, były niezwykle hałaśliwe. Tańczono na ulicach przy wtórze grzechotek, bębnów, fletów i cymbałów. Wprowadzano się w taką euforię ku czci wszechwładnej bogini, że biczowano się aż do krwi, zaś niektórzy mężczyźni dokonywali samokastracji i rzucali swe genitalia pod koła jej rydwanu. Mogli dzięki temu stać się jej kapłanami. Patologia? Owszem, ale z pewnością oczyszczająca wspólnotę z lęku.

Na wiosnę, gdy kiełkowały rośliny, ogłaszano święto narodzin Attisa, tzw. Hilaria (Radowania się). Był to czas karnawału i każdy budował w koszyku tzw. „ogródek Attisa”, co przypominało nasz zwyczaj hodowania wielkanocnej rzeżuchy. Latem, gdy palące promienie słońca niszczyły zieleń, obchodzono Tristia („Smutki”) i pogrzeb Attisa.

Hilaria i tristia, radowanie się i lamentowanie z powodu śmierci i zmartwychwstania  bóstwa roślinności, regulowało życie emocjonalne wyznawców. Taka była jedna z funkcji większości kultów rolniczych w starożytności, by wymienić te najbardziej rozpowszechnione - jak kult Demeter i jej córki Persefony oraz Dionizosa. Podobnie było z kultami słowiańskich duchów zbóż. W końcu dożynki to dawny pogrzeb tych duchów i stąd też tak wzniosła powaga ceremoniału.

Chrześcijaństwo wyrosło na dobrze przygotowanej glebie. Pasja ukrzyżowania i zmartwychwstania Chrystusa, poprzedzona walką karnawału z postem, dostarczała silnych przeżyć społeczeństwom chrześcijańskim.

W Polsce procesje zakapturzonych biczowników wprowadzone ponownie na początku XVII w. były bardzo popularne. Wśród warszawskich „kapników” bywał i król jegomość. Biczowano się zawzięcie, zaś biczujące się damy przy sposobności odsłaniały swe wdzięki. Owe sarmackie sado-masochistyczne ekscesy odbywały się na oczach ladacznic i ich klientów przyglądających się temu barokowemu theatrum z okien zamtuzów. Skrajna sado-masochistyczna demonstracyjna dewocja i nieskrępowany seks to cechy konstytutywne polskiego sarmatyzmu. Najpierw tarzano się w grzechu, by potem pławić we własnej krwi w pokucie. Ksiądz Marek w Beniowskim Słowackiego używa dyscypliny spływającej kroplami krwi wielkimi „jak berberys”, mając przy tym wizje maryjne. Biczowanie w klasztorach w Polsce ustało ponoć dopiero w latach 60-tych wieku dwudziestego.

 

Ciekawym zjawiskiem był kult melancholii, któremu oddawali się neoplatonicy z florenckiej Akademii Wicino, w czasach renesansu. Patronował im Saturn, który miał ją sprowadzać. Ciężka planeta miała odwracać uwagę od uciech tego świata i kierować ją ku kontemplacji prawd wiecznych - ku astronomii, matematyce, muzyce, filozofii, poezji i sztuce. Adepci Akademii zasłaniali w dzień okna, by światło słońca nie zakłócało ich dociekań. Saturn był ich „czarnym słońcem”, wewnętrznym okiem rozumu.

Melancholikami byli angielscy poeci barokowi począwszy od Johna Miltona z jego słynnym wierszem Il penseroso, poprzez Johna Donne’a i tzw. „poetów metafizycznych”. Ich rodak Richard Burton napisał słynne dzieło Anatomia melancholii wydane w 1621, w którym zanalizował nie tylko tytułową melancholię, lecz dał podwaliny współczesnej epistemologii i psychologii poznania wykorzystane przez Johna Locke’a.

Na melancholię cierpiał Jan Potocki, autor Rękopisu znalezionego w Saragossie (zakończył życie samobójstwem) i przyjaciel Słowackiego Ludwik Szpitznagel, który zabił się w wieku 19 lat. W okresie romantyzmu wyróżniano też melancholię miłosną znakomicie opisaną przez Goethego w Cierpieniach młodego Wertera. Książka ta wywołała falę samobójstw wśród rozegzaltowanych młodych czytelników, dotkniętych „weltschmertzem”.

 

Udręka i ekstaza towarzyszyły człowiekowi „od zawsze” i zawsze towarzyszyć będą. Psychoza maniakalno-depresyjna jest jak soczewka, w której dostrzec je można w ogromnym natężeniu. Chorym na nią zawdzięczamy wgląd nie tylko w ich chorobę, ale w całą naszą kondycję ludzką oscylującą bezustannie między radością, a smutkiem.  

powrót do strony W labiryncie duszy     powrót do strony głównej eGNOSIS