Montségur -
stela ustawiona u stóp jednej z ostatnich twierdz katarskich. Tu po poddaniu
warowni - i odrzuceniu przez katarów propozycji wyparcia się wiary, zostali
sprowadzeni, by zginąć śmiercią męczeńską - spaleni na stosie 16 marca 1244 roku
- 220 osób jednocześnie.
Co czuli, przywiązani do słupów, często po czworo, pięcioro do jednego, gdy
płomienie ogarniały wiązki chrustu, na pryzmy których ich zapędzono? Co myśleli,
patrząc poprzez pasma sinego, gryzącego dymu, na zadowolonych z siebie żołdaków
antykatarskiej krucjaty - przechadzających się z kubkiem wina w dłoni,
przyglądających z zainteresowaniem, co się tym razem dalej wydarzy. Kto zacznie
krzyczeć, a kto złączy się z pozostałymi w uderzającej z ognia i z mocą ognia
pieśni, która nie zagaśnie, póki powietrza płucom, póki światła oczom, póki krwi
sercu starczy.
Kim być musieli nieszczęśni, którzy ich na pastwę płomieni wydali? Jak mogli się
z tego cieszyć, ba, wiwatować, świętować, jeść wtedy i pić za zdrowie króla i
papieża?
Przechodniu, patrz, tu płoniemy, tu leniwe płomyki liżą nasze stopy, tu siwy dym
nas dusi, tu podnoszący swe chciwe ręce ogień sięga po wszystko. Teraz patrz,
niech zieleń łąki nie zmąci Ci wzroku, niech omszałe kamienie nie zwiodą. Tu
wciąż jest 16 marca 1244. Tu czas się zatrzymał. Nasza skóra skręca się, zwęgla
i odpada płatami, a my patrzymy na to, choć ból rozdziera setkami ostrzy rwąc
nasze ciała na strzępy. Nasze oczy za chwilę się zagotują, z naszych opalonych
dłoni sterczą już nagie, czerniejące w ogniu kości. Przyjrzyj się bacznie, a
wszystko to w jednej chwili spostrzeżesz. Tu świat ginie dwieście dwadzieścia
razy. Nie zginął, wciąż ginie, umiera wraz z nami. Niech twe oczy nie uronią
jednej łzy - tej ulgi nam nie dano. Złącz się z nami w niebosiężnym śpiewie -
niechaj przebije mrok, w którym, jak w wiecznotrwałym więzieniu tkwią nasi
oprawcy, niech przeszyje jego ściany, ku wiekuistej wolności, i Światłu, ku
Miłości. I zaświadczy, i zwycięży, i zbawi..