Na pytanie jednego z przyjaciół:
— Co teraz robisz?
Zdzisław Beksiński odparł:
— Maluję.
— Ale co malujesz?
— Nie wiem, to się okaże, kiedy skończę.
Wszystko dowodzi, że Beksiński był w tym, co mówił, szczery. Pewną — być
może – winą artysty było to, że nie usiłował w swej sztuce odpowiadać na
stawiane przez siebie zagadki. Dla mnie jednak, w każdym razie, z jego
obrazów nie wynika, że życie jest straszne i pozbawione nadziei. Wynika,
że choć groźne, jest porywające i pełne powagi.
Beskiński:
— W którymś z wczesnych momentów swego życia, gdy opromieniony charyzmatem
naiwności nie zdawałem sobie jeszcze w tym stopniu co dziś, sprawy z
determinizmu przemijania, postanowiłem malować, rysować, rzeźbić, by
przetrwać w swych dziełach. Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej
zapomnieć.
— Dla mnie to czym się zajmuję, jest po prostu tylko formą egzystencji.
Maluje z potrzeby i przyzwyczajenia. Potrzebę odczuwam jedynie w zakresie
materializacji tego, co nie materialnie istnieje wewnątrz.
— Zapytywanie mnie, co znaczą sytuacje anegdotyczne na niektórych moich
pracach, mija się z celem. Sam po prostu tego nie wiem, co więcej,
zupełnie mnie to nie interesuje.
— Moje obrazy niezależnie od tego, co maluję, wywodzą się z
abstrakcjonizmu. Zaczynałem zresztą jako abstrakcjonista.
— Zdaję sobie sprawę z nicości wszelkich naszych poczynań i myśli w
stosunku do ogromu wszechświata. I jak tak myślę, staram się przynajmniej
znaleźć jakąś pociechę w tym, że to wszystko jest i tak bez znaczenia. Bo
już teraz jest tak, jakby mnie w ogóle nie było.
— Chcę być taki sam jak wszyscy i mam to głęboko zakodowane. Bo należę do
ludzi, którzy nie chcą być rozpoznawalni.
— Wiele osób nazywa moje postacie trupami. Nie wiem dlaczego, przecież
wcale nie maluję nieboszczyków. Nie zależy mi na wstrząsaniu kimkolwiek.
Po prostu zamykam w pewnej formie to, co narodziło się w mojej głowie.
Ciągle słyszę, że moje malarstwo można przyrównać do teatru okrucieństwa.
Jest to zwykłe pomówienie, tym bardziej że nie znoszę okrucieństwa.
Beksiński nie czytał analiz i opracowań krytycznych, bo — jak mówił —
sugestie z boku utrudniały mu pracę. Nie lubił wystaw, ponieważ „wymagały
masy wysiłku”.
— Obrazy są ciężkie, trzeba je pakować, trzeba gdzieś wysłać. A przy
takich okazjach zawsze coś się uszkodzi. Napracowałem się nad nimi jak
osioł, więc nie chcę, by uległy zniszczeniu — tłumaczył.
— Co pan chce powiedzieć przez swoje malarstwo, co przekazać?
— Ja nic nie chcę powiedzieć, ani niczego przekazywać. Maluję to, co
przychodzi mi do głowy. Mam takie sny, takie wizje i to przenoszę na
płótno. Moim celem nie jest ani straszyć, ani niczego przepowiadać.
Malarstwo służy do oglądania, tak jak książki są do czytania, a muzyka do
słuchania, i tak należy je traktować.
— Wszyscy mamy problem śmierci przed oczyma. Nie jestem wyjątkiem.
Osobiście bardziej boję się umierania niż samej śmierci. Nie jest to lęk
przed nicością, ale przed cierpieniem i tego się chyba bardziej obawiam —
powiedział artysta w lipcu 2002 roku, podczas otwarcia wystawy fotografii
w warszawskiej Zachęcie, ostatniej jego ekspozycji w stolicy.
Malarze i krytycy o Beskińskim:
— Nad rodziną Zdzisława Beksińskiego wisi dziwne fatum, jego syn Tomasz
popełnił samobójstwo, żona Zofia zmarła po długiej chorobie, a jedyny
człowiek który mógł się nazywać jego uczniem, Adrian Kędzia, musiał
przestać malować z powodu poważnej wady wzroku. Nie wiem ile jeszcze
nieszczęść spotka Beksińskiego, ale tak bardzo tragedia pasuje do jego
sztuki. — Jerzy Duda-Gracz
— Zdzisław Beksiński miał tę rzadką odwagę, że w sztuce robił naprawdę to,
co chciał. Wydawało się wielu, że artysta snuje tylko bez końca
makabryczne opowieści o kaleczeniu i rozpadaniu się ciała, o umierających
i martwych, o tym, że wszystko podszyte jest śmiercią, że każdy człowiek
zawiera w sobie kościotrupa — symbol jego nieuchronnego losu. — Andrzej
Osęka
— Dramatyczne okoliczności jego śmierci w pewien sposób przypominają aurę
jego sztuki. — Edward Dwurnik Umieszczono
na stronie Gnosis dzięki staraniu p. Tomasza, kuzyna Artysty.
|