Sztuka jako odcisk palca   cz. I

Ze Zdzisławem Beksińskim rozmawia Waldemar Siemiński

Wywiad niniejszy, autoryzowany przez Z.B., został wydrukowany w miesięczniku „Nowy Wyraz”, w kwietniu 1976 r.
Redakcja GNOSIS dziękuje p. Waldemarowi Simińskiemu oraz Dyrekcji Muzeum Historycznego w Sanoku
za udzielenie zgody na opublikowanie wywiadu na naszych łamach.

 


[klik]

 

 

Co zawdzięczasz w swoim mniemaniu literaturze pięknej?

 

Od dawna nic nie czytam. Czasami „Dialog” i tyle... Jakoś się z czytaniem u mnie skończyło. Był taki okres zagęszczonego czytania, nastąpił chyba gdzieś między 24 a 30 rokiem życia — przeżywałem spóźnione dojrzewanie duchowe, zmieniałem się z inżyniera w malarza, pracując równocześnie w budownictwie. Czytałem obłędne ilości książek, wykorzystywałem na to każdą wolną, ukradzioną przedsiębiorstwu lub rodzinie chwilę, potem jednak zaczęło się to coraz bardziej urywać, coraz bardziej pogrążałem się we własnej pracy twórczej, która w konsek­wencji doprowadziła do całkowitego porzucenia zawodu wyuczonego, czyli architektury...

Trochę jeszcze czytałem w latach 1968-70. Był to okres oczarowania ezoteryzmem, na który uwagę moją nakierował Andrzej Urbanowicz, ale to, co wtedy wertowałem, to były raczej podręczniki, rozważania, eseje, polemiki wreszcie, także sutry, pouczenia i notatki Świętych Mężów — niewiele czystej literatury. Miałbym dużo trudności z odnalezieniem we własnych obrazach śladu lektur. I tych dawniejszych, i tych nieco nowszych. Kafka, Dostojewski, Borges, Tomasz Mann, Schulz, Gombrowicz, Witkacy, Robbe-Grillet, Ionesco, Kubin, Orwell, Meyrink etc, idiotyczna plątanina nazwisk: wielcy i średni, wizjonerzy i klasycy, gdzie szukać u siebie zniekształconych ech tamtych lektur? Jest jedna książka, którą przeczytałem niedawno, w latach właśnie 1968-70. Jest to Sybilla i Pielgrzym Lagerkvista. Czytałem to w trakcie choroby, bo nie miałem nic innego pod ręką, czytałem z trudem i oporami, książka ta jednak w dziwny sposób rośnie w mym wspomnieniu, do tego stopnia, że dziś obawiałbym się konfrontacji z oryginałem. Im trudniej mi się ją czytało, tym piękniejsza wydaje się jako wspomnienie. W tym jednak wypadku nie miałbym chyba trudności z wykazaniem wpływu na to co maluję. Nie wykluczam tu jednak pewnej paramnezji.

 

Wspomniałeś, że czytujesz „Dialog”. Wynika to chyba z trudności, jakie napotykasz w Sanoku, jeśli idzie o obcowanie z żywym teatrem?

 

Teatru wręcz nie cierpię! Nie cierpię! I to tym bardziej im bardziej łamie on barierę odgradzającą widza od aktora. Jest to głęboko zakorzeniona niechęć i lęk — kilkuwarstwowe zastrzeżenia są być może tylko racjonalizacją podświadomych kompleksów czy wręcz urazów traumatycznych — sam tego nie wiem. Oczywiście upodobanie do sztuk teatralnych w formie lektury to całkiem inna sprawa, znam chyba więcej współczesnych sztuk niż współczesnych powieści. Żywy teatr to jednak przede wszystkim żywy aktor. Kontakt z żywym aktorem to dla mnie coś równie krępującego jak kontakt z kimś, kto co chwila chwyta mnie za rękę, a nie cierpię, by mnie chwytano za rękę; jak kontakt z kimś, kto co chwila wspiera się na moim ramieniu, a nie cierpię takiego wspierania; jak kontakt z kolegą z lat szkolnych, który pragnie mnie wycałować, a nie cierpię być wycałowywanym przez kolegów z lat szkolnych!!! Nie chciałbym, by ktoś poczuł się urażony tym, co powiedziałem. Jest to jakieś wielkie kalectwo we mnie samym, a nie wina teatru, aktorów etc.

 

Czy są malarze — dzisiejsi lub dawniejsi szczególnie ci bliscy. Jeżeli tak, dlaczego ich cenisz?

 

Ależ ja malarstwem prawie że się nie interesuję? Od lat nie byłem na żadnej wystawie nie wyłączając swoich. Z faktu, że sam maluję, nie należy wycią­gać zbyt daleko idących wniosków! Historia sztuki jest czymś, o czym mam pojęcie mniej niż mętne: taka zupa, w której od czasu do czasu błyśnie coś mniej amorficznego, a to Leonardo, a to Picasso, zresztą nie przeceniaj tej identyfikacji — na pewno nie potrafiłbym wymienić i rozpoznać więcej jak trzy obrazy Leonarda i może tyleż obrazów Picassa — w sumie to wszystko pozostawia mnie raczej obojętnym. Naocznie widzę nie więcej jak dwa trze­ciorzędne obrazy rocznie oraz parę reprodukcji. Ta statystyka może też oczy­wiście oznaczać, że raz na pięć lat jestem na wystawie i raz na parę lat oglądam album z reprodukcjami w poczekalni u dentysty, o ile dentysta ma taki album, a nie ma czegoś bardziej interesującego. Czasem coś z tego mi się podoba, ale jest to kwestia całkowitego przypadku, że na to trafiłem, zresztą nie wysilam się, by zapamiętać nazwiska... Po co? Między dziesięcioma tysiącami rzeczy, któ­rych nigdy nie widziałem i nigdy nie zobaczę, jest na pewno co najmniej sto rzeczy o wiele bardziej wartych zapamiętania. Jednym słowem malarstwo interesuje mnie niewiele, nie szukam spotkania z nim, spotykam się z nim przypadkowo i w sposób naturalny jak z drzewem i krową. Jeżeli czegoś szukam, używam, pasjonuję się, to jest tym przede wszystkim muzyka. Poza tym interesuje mnie trochę film...

 

Chodzisz więc do kina? Nie wiedziałem tego.

 

Nie, nie chodzę prawie do kina i to od lat. Po prostu moim marzeniem, które do dziś nie minęło, było zostanie reżyserem filmowym. Życie jakoś nie pozwoliło na jego realizację. Stąd zainteresowanie filmem lub raczej szereg własnych koncepcji kina. Film dla mnie to potęga potencjalna, ale z wielu przyczyn raczej nie­wykorzystana. Z mego oczywiście punktu widzenia. Ideałem dla mnie byłby film, który staje się muzyką, ale nie chodzi o te dyrdymały z pulsującymi kolorami i przepływającymi formami lub inne podobne, lecz film, którego dramaturgią w sferze nie tylko chronologicznej, ale także wizualnej rządziłyby prawa zbliżone do praw architektoniki muzycznej, a nie fabuła literacka. Fabuła literacka w filmie jest dla mnie czymś tak nieciekawym, że wręcz irytującym. W najlepszym wypadku mogę ją uznać za zło konieczne. Może posługując się przykładem, wyjaśniłbym ci, o co mi miedzy innymi idzie, gdy mówię o filmie muzycznym w sensie konstrukcji, a więc np. niektóre fragmenty Rzymu Felliniego choćby sekwencja wjazdu ciężarówki z kranem filmowym oraz samochodu osobowego z reżyserem do miasta — zapragnąłem bić brawo, gdy to widziałem, albo scena nocnego rajdu motocykli... Fellini co chwila staje się czystą muzyką, ale też co chwila pogrąża się w literaturze. Wydaje mi się, że on boi się zarzutu, iż ma niewiele do powiedzenia, więc też niestety mówi czasami... Każdy komentator kulturalny telewizji ma tyle do powiedzenia, że należałoby wręcz stawiać pomniki i wtłaczać korony na głowy ludzi, którzy nic do powiedzenia nie mają... Mniejsza o to, odbiegam od tematu, właściwie w moim wypadku chodziło bardziej o muzykę niż o film, muzyki wreszcie słucham codziennie po 10-14 godzin dziennie. Oczywiście wyłącznie muzyki z taśm, radia i płyt, których mam setki. Zastępuje mi to doskonale nie tylko oglądanie obrazów, ale także czytanie książek.

 

Słuchasz zdaje się wyłącznie pop-music?

 

Skąd to mniemanie? Słucham oczywiście dużo pop-music, ale nic wyłącznie: Na muzyce się kompletnie nie znam, kilkuletnie bębnienie w dzieciństwie na fortepia­nie, w czasie którego moja nauczycielka większą zwracała uwagę na to, bym miał roz­luźnione przeguby, niż na to, by mi wyjaśnić, co właściwie robię, nie nauczyła mnie przecież niczego. Wspominam to jak koszmar, któremu kres położyła utrata - na skutek eksplozji - palców lewej ręki. Należę więc do Klubu Wyjącego Psa i muzykę odbieram wyłącznie bebechami jakby to określił Witkacy. Za to odbieram jej dużo, całymi godzinami, jestem jak to się zwykło mówić osłuchany, chociaż rzecz jasna niesystematycznie, poza tym wszystko mi się stale myli, więc na Boga nic egzaminuj mnie tu z nazwisk, stylów, wpływów... Ogólnie lubię muzykę, tym bardziej nadaję się do odbioru bebechowego, a więc przede wszystkim drugą połowę XIX wieku oraz sam początek wieku XX, muzyka naj­nowsza też, ale z pewnymi zastrzeżeniami: Zachwycony jestem raczej jej brzmie­niem, instrumentacją, natomiast utwory traktowane jako całość są dla mnie w większości wypadków nie dość ekspresyjne, nie dość naładowane uczuciem — oczywiście nie jest to żadna krytyka z mojej strony, po prostu nie nadaje się do tego typu percepcji, jaki jest mi potrzebny i do jakiego przywykłem. W owym uczuciowym czy bebechowym odbiorze muzyki pomaga mi piekielnie nagłośnienie pracowni — zawsze wszystko jest dla mnie nie dość głośne, na skutek czego nieustanne poszukiwanie wzmacniacza idealnego, który by nie zniekształcając dźwięku wyrywał zarazem futryny z okien. Badałem się, nie mam przytępionego słuchu, ale odczuwam potrzebę, by muzyka dosłownie miażdżyła lub rozrywała na strzępy. Okazuje się jednak, że po czternastogodzinnym nieprzerwanym słu­chaniu, tylko muzyka pozwala mi równocześnie przez cały ten czas malować i to na stojąco i nie zwracać w ogóle uwagi na zmęczenie — jest to stymulator silniejszy od kawy! Oczywiście są całe obszary muzyki niedostępnej dla mnie, właściwie wszystko nieomal, co było przed połową XIX wieku jest dla mnie zbyt dalekie i zbyt trudne w odbiorze. Beethoven mnie nudzi i męczy, może niektóre sonaty fortepianowe i skrzypcowe w mniejszym stopniu, ale symfonii słuchać nie potrafię, mimo iż wielokrotnie próbowałem i znam je nieomal na pamięć, jeszcze gorzej jest z barokiem, a przecież wreszcie stale słucham wszystkiego, co tylko jest dostępne na płytach, usiłuję się po prostu przyzwyczaić i to we własnym interesie, bo dla kogoś, kto słucha muzyki po 10 i więcej godzin dziennie, jest jej stale za mało, chciałbym uzyskać jakieś nowe, nadające się do eksploatacji obszary, jakieś nowe pastwiska — traktuję to wręcz jak pożywienie — ale trawa tam jest niejadalna, przejrzysta konstrukcja i brak uczucia, na pewno gdzieś ono się znajduje, ale ja nie posiadam klucza i przy­zwyczajenie się par force niczego tu nic zmienia. Gdy słyszę Skriabina, to natychmiast cały mój organizm ulega jakby podłączeniu do dźwięków wypeł­niających pracownię — nie ma już muzyki, której się słucha, lecz dźwięki i ja stanowimy całość, czuję się jak wąż zahipnotyzowany fujarką fakira, jak pies reagujący na harmonijkę ustną... Gdy słucham beethovenowskich wariacji na temat Diabelnego, pozostaję całkowicie zimny i krytyczny — wiem, o co idzie, podążam za ideą konstrukcji, ale rzecz jest dla mnie po prostu nudna i tyle. Brak tu dla mnie możliwości zespolenia się z muzyką — istnieje po prostu jej odbiór, nic poza tym. Oczywiście w ramach tego, co lubię i co lubię w mniejszym stopniu, a nawet wśród rzeczy, których właściwie nie lubię, np. Bacha, są rzeczy, których słucham chętniej, których słucham mniej chętnie, i takie, których nieomal wcale nic słucham. W zdaniu tym jest tylko pozorna sprzeczność. W zasadzie lubię bowiem przede wszystkim muzykę smutną, tragiczną, patetyczną, ekstatyczną, potężną, melancholijną, neurasteniczną wreszcie, a nawet groteskową i persyflażową, ale wręcz nic cierpię muzyki pogodnej, wesołej, pełnej werwy i humoru, lekkiej, żartobliwej, ludowo-skocznej i tak dalej, nic na to nie poradzę, nie muszę się chyba tłumaczyć przed tobą z własnych gustów, sam ich zresztą nie rozumiem. Poza tym bardzo lubię też muzykę ostrą, rytmiczną stereotypową, dawniej był to jazz, od wielu już lat jest to muzyka pop, a szczególnie stereotypowe grupy heavy rocka i hard rocka. Właściwie w słuchaniu potrafię przechodzić bezpośrednio od Brucknera do Budgie czy Nazareth — o wiele trudniejsze jest przejście od Brucknera do Beethovena, mimo iż jest to szlak bardziej wydeptany.

 

Czy uważasz się za malarza awangardowego i co w ogóle sądzisz o awangardzie w malarstwie?

 

Nie interesują mnie spory miedzy awangardą i tradycjonalistami, a ponadto uważam, że spory te w ogóle mnie nie dotyczą. Mam do tego wszystkiego sto­sunek podobny, jaki miałby zapewne gnostyk zetknąwszy się ze sporami ostatnich dwóch wieków europejskiej filozofii. Jeszcze raz podkreślam, że z faktu, iż sam maluję obrazy nie musi wynikać zainteresowanie dla zagadnień estetycznych. Człowiek, który wpadł do morza, musi pływać, ale to wcale nie znaczy, że od razu rodzi się w nim zainteresowanie stylem pływania, pływactwem światowym i jego historią. Pływa po prostu, by nie utonąć — zresztą i tak utonie, jest to więc po prostu odruch, instynkt samozachowawczy lub inna nie dająca się nazwać przyczyna. Zacząłem malować, maluję, i będę zapewne malować z dwóch powodów. Pierwszy jest przyczyną, drugi jest celem. Przyczyna jest czymś niedającym się przeanalizować, jest tajemnicza i ginie w mrokach wczesnego dzieciństwa. Mogę się najwyżej niejasno domyślać, co spowodowało, iż od najwcześniejszego dzieciństwa miałem po prostu pociąg do rysowania wszystkiego, co przyszło mi do głowy. Lata przyzwyczajenia się i utwierdzenia w stereotypie wytworzyły niedającą się niczym zastąpić potrzebę tworzenia. Cel zaś tworzenia jest trochę beznadziejny, trochę cyniczny. Beznadziejny, bo chciałbym w ten jedyny dostępny sobie sposób zwalczyć śmierć i zostać pod postacią obrazów, a cyniczny, bo zdaję sobie sprawę, że właśnie dzieło sztuki jest jedyną ze świętych krów kultury europejskiej i jako święta krowa ma większe szanse niż cokolwiek innego na szacunek, opiekę i przetrwanie.

 

 ciąg dalszy wywiadu  dalszy ciąg wywiadu z Z.B.


 

powrót do głównej strony GALERII GNOSIS     powrót do głównej strony GNOSIS