Mowa niebiańska
W mowie i piśmie
można kłamać, ale Mowa niebiańska jest życiem prawdziwej
rzeczywistości w człowieku i płynie bezpośrednio od duszy do duszy
tych, którzy naprawdę i rzeczywiście są w pełni żywi. Nie potrafię
słowami opisać tego, co jest bez słów...
A jednak spróbuję teraz o tym opowiedzieć, tak prosto i naiwnie, jak
tylko potrafię. Wybieram spotkanie czasu z wiecznością, które odbyło
się pewnego letniego dnia - choć przecież trudno je opisać.
Siedziałem w ogrodzie i pracowałem. Właśnie skończyłem pracę. Po
południu miałem pojechać do Kopenhagi, ale miałem jeszcze półtorej
godziny do odejścia pociągu. Pogoda była piękna, powietrze klarowne i
czyste. Zapaliłem cygaro i siadłem w wygodnym fotelu przed domem.
Panowała cisza i spokój - wokół mnie i we mnie. W rzeczywistości zbyt
dobrze, by o czymkolwiek myśleć. Po prostu siedziałem.
Wtedy zaczęła nadchodzić owa nieskończona łagodność, która jest
czystsza i głębsza niż łagodność kochającego, niż łagodność
ojca w stosunku do dziecka. Była ona we mnie, a jednak przychodziła do
mnie, tak jak powietrze przychodziło do mych płuc. I oddech stał się
dziwnie uroczysty, pełen nabożeństwa. Był teraz nie tylko cielesny:
wdychałem ową łagodność. Nie muszę mówić, że cygaro zgasło. Nie
odrzuciłem go od siebie jak czegoś grzesznego - po prostu nie było
potrzebne.
Ta głęboka łagodność, którą najpierw odczuwałem w sobie, a później
jeszcze silniej wokół siebie i nad sobą, rozszerzała się,
rozprzestrzeniała się coraz bardziej, aż stała się wszechobecna.
Widziałem ją; stała się wiedzą, wszelką wiedzą, stała się
jednocześnie potęgą i mocą, wszechmocą i wciągnęła mnie w wieczne
Teraz.
Dopiero w tej chwili spotkałem rzeczywistość; bo takim jest
rzeczywiste życie: jakimś teraz, które jest - i jakimś teraz, które
się dzieje. Nie ma początku ani końca. O tym teraz nie potrafię
nic więcej powiedzieć. Siedziałem w ogrodzie, ale nie było żadnego
miejsca w świecie, w którym nie byłem obecny. Ale przez cały czas
miałem jasną, trzeźwą świadomość. Widziałem ogród i poznawałem
go, uśmiechając się. Trzeba było się uśmiechać: bo czas i
przestrzeń, właściwości tego teraz, które się wydarza
i dzieje, były - że tak powiem - „na zewnątrz". Ale
czymże jest to teraz, które się dzieje? Jest to ustawicznie
dziejące się tworzenie, ze wszystkimi jego bólami porodowymi. Widziałem
czas i przestrzeń jako narzędzie czy funkcję tego tworzenia. Pojawiały
się wraz z nim i wraz z nim znikały. Nowo stworzone stoi w tym teraz
i odrzuca owe narzędzia. Zaczyna się wolność, poczyna się rzeczywisty
byt.
I co dalej? Miałem przecież jechać pociągiem do Kopenhagi. Dalej jest
droga, której nie przeszedłem do końca, ale która wiedzie poprzez
rzeczywistość, która, można powiedzieć, prowadzi w coraz gęstszą
rzeczywistość. Bowiem to błogie teraz, które jest, i to
dziejące się, pełne męki teraz są jednym i tym samym.
Urzeczywistnianie tej prawdy jest tym zadaniem, które następuje po spotkaniu
z wiecznym teraz. A to przecież znaczy: przeżywać w sobie ową
wieczną i doczesną istotę bytu tak, by sprawić, że stopią się w
jedno. W takim praktycznym życiu nikną jak mgła wszelkie teorie i
wszelkie „światopoglądy": rzeczywistość spoczywa w jasnym
świetle dnia.
Byt nie jest mają, nie jest zaślepieniem, ale to my jesteśmy
zaślepieni, póki nasze oczy nie otworzą się w owym teraz, gdzie
doczesność i wieczność stapiają się w jedno. Dzień powszedni staje
się świętem, życie - sakramentem: jest ono poznawane
owym teraz, które jest realizowane i urzeczywistniane w dziejącym
się, wydarzającym teraz. Wieczne uświęca doczesne, doczesne
urzeczywistnia wieczne.
Drzewo Życia
Owego czasu lubiłem mówić o „otwartym" i „zamkniętym".
Pewna znajoma, która uważała się za wyraźnie „zamkniętą",
powiedziała kiedyś do mnie: „Po wielu dyskusjach z tobą rozumiem
teraz różnicę, którą czynisz między »otwartym« a »zamkniętym«,
ale jest to zupełnie suche intelektualne rozumienie, pojmowanie
teoretyczne. Żywe rozumienie otwartego jest mi obce”.
Któregoś dnia, kiedy znów się spotkaliśmy i rozmawialiśmy o
błahostkach, spojrzała przypadkiem przez okno: stał tam buk, którego
wierzchołek płynął w blasku zachodzącego słońca. I gdy jej
spojrzenie padło na to drzewo, porwało ją głębokie szczęście, że
owo drzewo tam rosło, i przepełniła ją głęboka wdzięczność, że
dane jej było je zobaczyć. Wstrząśnięta, odwróciła się ku
mnie, by mi to powiedzieć. Ale gdy za chwilę znów spojrzała na drzewo
- było tam i jego korona nadal płynęła w świetle zachodu; było to to
samo drzewo, a jednak zupełnie inne. Drzewo, które teraz widziała,
było piękne i budziło estetyczne zadowolenie. W dodatku należało do
niej i mogła z nim zrobić, co chciała: mogła kazać je ściąć lub
pozostawić, mogła być dobra i rozdać drwa ubogim - wysoce etyczne
zastosowanie drzewa. Ale w owej krótkiej, szczęśliwej chwili drzewo to
nie należało do niej i nie było ani piękne, ani brzydkie; było
drzewem, które tam stało i rosło, i napełniało ją szczęściem,
że było - po prostu było, bez żadnych zbędnych myśli.
W tej chwili pochwyciła przebłysk rzeczywistości. Gdyby potrafiła w
niej pozostać, to chwila ta rozpostarłaby się w jej zadziwionym sercu i
widziałaby nie tylko to drzewo określonego gatunku, rosnące w tym
określonym miejscu - widziałaby „Samo Drzewo, stojące pośród
ogrodu", widziałaby drzewo życia, a śmierć przemieniłaby
się z przerażenia w jej sercu w uśmiech na jej ustach.
Pełne wdzięczności szczęście, że rzeczy są tu - nie dla
jakiegoś estetycznego zadowolenia, nie dla jakiegoś pożytku, który można
z nich uzyskać - lecz ponieważ egzystują wraz z nami, a to
właśnie jest oznaką tego, że widzi się samą rzeczywistość.
Gdy nie zapominamy, że te rzeczy, które są nasze, i radość, że
należą do nas, toną w radości z tego, że istnieją, że są -
wtedy płuca wieczności zaczynają oddychać. Wtedy powstaje w człowieku
owa niezamierzona łagodność, która wypływa z jego istoty, bez
względu na osobę. Jest to słońce wieczności, które oświetla
sprawiedliwych i niesprawiedliwych...
Przełożył
Krzysztof Maurin
|