Amerykański publicysta Paul Hawken (ur. 1946) prezentuje w swej książce The Magic of Findhorn (New York 1975) „cudowny ogród”, powstały na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w północnej Szkocji. |
Magia ogrodu Findhorn (fragmenty) |
|
Paul Hawken |
||
Jedną
z osób najdłużej mieszkających w Findhorn jest Craig Gibsone, zwany
„Aussie”. Craig wiele mi opowiadał o tej niezwykłej społeczności z
północnej Szkocji, osiadłej w pobliżu niewielkiej wioski rybackiej, położonej
na krańcu półwyspu wrzynającego się daleko w morze; społeczności,
której członkowie prowadzą rozmowy z roślinami, co przynosi zadziwiające
rezultaty. Oto na kamiennej nadmorskiej plaży, gdzie rosły niegdyś
tylko pojedyncze kępy kolcolistu i sucha, ostra trawa, zaczęły wschodzić
warzywa, owoce i kwiaty, ogromnych, wprost niespotykanych rozmiarów, także
dwudziestokilogramowe główki kapusty, wysokie na dwa metry ostróżki
ogrodowe, przepiękne róże zakwitające zimą, winorośl, rozmaite
ozdobne krzewy, wreszcie takie kwiaty, które można spotkać latem wyłącznie
na południu Europy... W Findhorn bowiem nadziemski świat roślin i
zwierząt współdziała z elfami, gnomami, Duchami Natury oraz Panem - stąd
też wprawiające w zdziwienie zarówno zwykłych ludzi, jak i naukowców-specjalistów,
wspaniałe plony, zbierane w okolicy, gdzie z trudem dają się hodować
liche gatunki zbóż..., skąd bardzo blisko do koła polarnego, w
okolicy, która leży wyżej na północ niż Moskwa i niektóre tereny
Alaski. Osada
Findhorn znajduje się opodal Laigh of Moray, niziny oddalonej około 40
km na wschód od Inverness, gdzie na czerwonawych glebach uprawiany jest
specjalny gatunek jęczmienia, przeznaczony dla destylarni whisky. Z Laigh
wychodzi w morze półwysep - na jego krańcu leży mała wioska rybacka
Findhorn, która dała nazwę wspólnocie ludzi, roślin i Sił Natury. Na
początku XIX wieku istniał tutaj spory port rybacki, budowano też
niewielkie stateczki handlowe (w pobliżu rosły dęby i modrzewie,
przydatne miejscowym szkutnikom), inne jednostki wyruszały stąd obładowane
słodem, jęczmieniem i wyprawionymi skórami, powracały zaś pełne
wina, korzeni, tytoniu; bel jedwabiu i muślinu. W roku 1829 z powodu
Wielkiej Ulewy gwałtownie wezbrała rzeczka Findhorn, której wzburzone
wody dosłownie zepchnęły port do morza. Wprawdzie go odbudowano, jednak
wraz z nadejściem kolei skończył się w Findhorn handel, mieszkańcy
powrócili do skromnego rybołówstwa. Dziś
wioska znajduje się około 2 km od miejsca, gdzie kilkadziesiąt lat temu
stały stocznie i składy. - domy stoją na piaszczystej ławicy wrzynającej
się w morze; co rok przybywa kilkanaście centymetrów lądu: jest to
rezultat działalności prądów zatoki Burghead. Po przeciwnej stronie
cypla rozciąga się zamulona zatoka Findhorn, do której latem zawijają
mniejsze jachty i łodzie. Stutonowe szkunery to dziś już tylko
wspomnienie, można je oglądać na starych, wypłowiałych fotografiach w
wioskowej piwiarni. Ostatnim szkutnikiem żyjącym w jakby pogrążonej we
śnie osadzie jest stary Frank Whyte, budujący prostymi narzędziami -
wzorem przodków - niewielkie łódki rybackie. W Findhorn jest nudno i
sennie, mieszkają tu przeważnie osoby starsze, młodzież wyjeżdża w
poszukiwaniu zarobku do Glasgow i dalej... Jak
wspomina Craig Gibsone, wspólnota Findhorn była na początku zaledwie
samochodem z przyczepą mieszkalną, ustawionym na wynajętym skrawku
wielkiego parkingu przeznaczonego dla podobnych pojazdów. Ta część
parkingu znajdowała się w pobliżu miejsca, gdzie wyrzucano śmiecie i
odpadki, dlatego też inne, nieliczne zresztą, wozy turystyczne ustawiały
się dość daleko. Założycielami wspólnoty byli małżonkowie Peter i
Eileen Caddy; stopniowo, w miarę przybywania nowych członków, przybywało
coraz więcej samochodów z przyczepami, aż wreszcie w połowie lat
siedemdziesiątych osada, a zarazem wspólnota Findhorn, składała się z
czterdziestu takich pojazdów oraz czternastu małych domków: mieszkało
w nich stu trzydziestu stałych członków wspólnoty, jak również
czterdzieści osób przebywających tam czasowo. Przyczepy i domki były w
zasadzie wspólną własnością, jednak z formalnego punktu widzenia większość
z nich należała do indywidualnych właścicieli. Nikt zresztą nie zaprzątał
sobie zbytnio głowy prawem własności, co stanowiło przyjemną odmianę
w porównaniu z podobnymi wspólnotami działającymi w USA, gdzie przed
przyjęciem kandydata wymagano odeń zrzeczenia się i przekazania na
rzecz grupy wszystkich posiadanych przedmiotów. (Własność osobistą
uważano tam niewątpliwie za „zbyteczny balast”, którego wspólnota
nader skwapliwie ujmowała kandydatowi.) Natomiast w Findhorn największą
wagę przykładano do świadomości pragnącego należeć do społeczności,
od nikogo nie wymagano sum przekraczających koszty miesięcznego w niej
przebywania. Niemniej, pieniędzy nigdy jakoś nie brakowało; należy tu dodać, iż ogród, budynki mieszkalne, Sanktuarium oraz Centrum położone były na terenach dzierżawionych przeważnie krótkoterminowo: okoliczni właściciele nie chcieli bowiem sprzedawać ziemi. Każdy spodziewał się, że prosperity związane z ropą naftową wydobywaną spod dna Morza Północnego dotrze prędzej, czy później do jego terenów. Kilka niewielkich skrawków gruntu przeznaczonych na sprzedaż kosztowało astronomiczną kwotę dwudziestu tysięcy dolarów za akr. Dwadzieścia „kawałków” za piach i kamienie! Zapytałem kiedyś Craiga, dlaczego nie przeniosą się gdzie indziej, tam, gdzie znajdą lepsze warunki życiowe. Odparł, iż wspólnota Findhorn leży w tak zwanym punkcie siły, czyli w punkcie skupiającym „siłę kosmiczną”, będącym jakby kondensacją ogromnych ilości energii pochodzącej z przestworzy pozaziemskich. Rozmaici
odmieńcy i hippisi, odwiedzający Findhorn w nadziei, iż tutejsza społeczność
będzie czymś „w ich stylu”, kierowani są do domków noclegowych
znajdujących się opodal, oferujących zwykłym turystom „nocleg i śniadanie”.
Findhorn nie jest bowiem miejscem, gdzie może wałęsać się byle przybłęda
i domagać się praw członka wspólnoty tylko dlatego, że przybył tu
ot, tak sobie i ot, tak sobie - mieszka. W Findhorn nie istnieją prawa
dla mniejszości. Nie są tam znane poglądy „mniejszościowe”, nie ma
bowiem żadnej „mniejszości”. Nie ma również większości. Nie ma
dwóch stron w sporze, bo nie prowadzi się żadnych sporów. Najważniejsze
decyzje nie zapadają po dyskusji i w wyniku logicznego rozumowania, nie
zapadają one też po ustaleniach jakichś „komitetów wspólnotowych”.
Decyzje w Findhorn podejmuje Peter, niekiedy Eileen - zaś działanie
poprzedza intuicyjne przeczucie, iż będzie ono najwłaściwsze w danej
sytuacji. Niekiedy decydują inni. Nie ma żadnych raz na zawsze
ustalonych przepisów i reguł, nikt nie wydaje poleceń, nikt nie
nakazuje niczego innym. Jest tylko świadomość grupy, nieustannie dążącej
do utrzymania i rozszerzenia wewnętrznej świadomości Boga i
wykorzystywania jej w życiu codziennym. Nie ma przeto żadnego planowania
przyszłości, nikt też nie wie, co ona przyniesie; jest tylko wiara w
to, że wszystkie potrzeby społeczności zostaną z czasem zaspokojone,
tak jak działo się zawsze - nic też nie wskazuje, żeby miało być
inaczej. Leonard
jest jednym z niezwykle biegłych w swoim fachu ogrodników pracujących w
Findhorn, należących zarazem do tutejszej społeczności. Mówi
chropawym akcentem z okolic Lancashire i jednym tchem wymienia łacińskie
i swojskie nazwy dziesiątków roślin rosnących w ogrodzie, o których
wie dosłownie wszystko. Są tam więc aksamitki, jest pachnący gatunek Alyssum,
jest mięta pieprzowa i orlik pospolity, są bratki i lobelia. Gęsto
posadzone w grządkach kwiaty wprost mienią się rozmaitymi barwami:
petunie, astry, niezapominajki, stokrotki gatunków Livingstone i
Michaelmas, maki, kampanula, fuksja, tojad ogrodowy, kosmos, lak
pospolity, kocanki - i wiele innych. Większość roślin uprawianych w
ogrodzie Findhorn osiąga niezwykłe, nie spotykane gdzie indziej
rozmiary. Od kiedy jednak Peter Caddy, były pilot RAF i założyciel wspólnoty,
został, jak sam to określa, „opiekunem społeczności”, i nie mogąc
poświęcić ogrodnictwu tyle czasu co niegdyś, przekazał obowiązki
innym, ogród „wrócił do normalności”, jeśli chodzi o rozmiary i
proporcje roślin. Z Blackpool przybyło do wspólnoty kilkunastu ogrodników,
których członkowie wspólnoty nazywają „gnomami”. Mathew, obecnie główny
ogrodnik Findhorn, zapytany, dlaczego roślinom nie przeszkadzają tak
niesprzyjające warunki, a na dobitkę wszystko udaje się wspaniale,
odpowiedział tak: -
Owszem, kiedyś wszystko było tutaj jeszcze większe i jeszcze
dorodniejsze niż obecnie, ale działo się tak, ponieważ Peter Caddy i
inni musieli przekonać się na własne oczy, że coś podobnego jest możliwe.
Dziś wiemy, że można pracować w harmonii z Królestwem Natury, nie
musimy już zmuszać rośliny, żeby rozwijała się tam, gdzie zwykle
wcale nie rośnie ze względu na nieodpowiednie warunki. Niektóre rośliny
rzeczywiście udawały się na suchym piasku i rosły mimo chłodu, nie
oznaczało to wszelako, że są z tego powodu szczęśliwe. Wyrastały po
prostu dlatego, żebyśmy mogli ujrzeć potęgę oraz możliwości współpracy
człowieka z Siłami Natury. Ale i w tym roku mamy coś wspaniałego - i
wcale się o to nie staraliśmy, nic a nic. Na przykład róże, są
przeogromne, doprawdy nie mam pojęcia, dlaczego takie wyrosły, wiele
innych roślin też udało się jak nigdy. No,
ale jeżeli pokaże się ludziom dwudziestopięciokilogramową główkę
kapusty, nie potrafią przestać medytować o tych dwudziestu pięciu
kilogramach, albowiem interesują ich wyłącznie wymiary, ilość i
forma. Na istnienie zaś świadomości, dzięki której wyrosła ta
kapusta, wcale nie zwracają uwagi, dostrzegają jedynie ciężar i średnicę
główki, ale nie piękno oraz doskonałość natury. Ogród jest istotnie zadziwiający i cudowny, gdzie tylko spojrzeć, wszędzie widać różnokolorowe, coraz to inne rośliny, każda jest wspaniale rozwinięta. Chwastów prawie nie ma, ale bo też nie mogłyby tutaj wyrosnąć wszystko jest bowiem dorodne, jędrne, mięsiste i zajmuje prawie całe grządki. Choć jest ostatni tydzień września, a Findhorn leży na północy, kwiaty są tak barwne jak tęcza. Róże stoją w pełnym rozkwicie, kwiaty kosmosu pierzastolistnego sięgają niemal dwóch metrów, zaś wad purpurowymi rozchodnikami krążą pijane nektarem trzmiele. Istna orgia królestwa roślin! Sto pięćdziesiąt metrów dalej szary kolcolist i szczodrzewica zapuszczają w grunt włókniste i słabe korzenie w poszukiwaniu wody oraz substancji odżywczych: ich ogromne kwiaty są większe niż normalnie, kielichy mienią się wszystkimi barwami tęczy, zaś łodygi i liście są napęczniałe od soków. Drzewa stoją silne i wyprostowane, mimo że ich korzenie tkwią w sypkim piasku, a koronami targają silne wiatry, osiągające tu szybkość 50 km na godzinę. W Findhorn rosną nie tylko modrzewie europejskie, jodły, sosny, eukaliptusy, wiązy, topole i srebrzyste brzozy, ale także krzewy: kruszyna pospolita, głóg dwuszyjkowy, złotokap zwyczajny, wiciokrzew przewiercień, leszczyna, bez, tamaryszek, a także rozmaite gatunki pnących róż, skarłowaciałe wrzosy, budleia i inne. Gdy
ujrzałem ogród po raz pierwszy, feeria gatunków i barw dosłownie przytłoczyła
mi zmysły, jednak z czasem nauczyłem się patrzeć okiem analityka i uważnie
obserwować poszczególne gatunki oraz ich wegetację. Gdziekolwiek badałem
ziemię dłonią, zawsze pod pięcio- lub ośmiocentymetrową warstwą
kompostu wyczuwałem piasek. Uprawianie roślin w Findhorn przypomina
uprawianie ich na nadmorskiej plaży. A jednak wszędzie poruszają się
łodygi, lekko oświetlone promieniami słońca liście i kielichy pięknych
różnobarwnych kwiatów. Nie można tego nijak wytłumaczyć naukowo i
dotychczas żaden autorytet biologiczny nie potrafił wyjaśnić zadziwiającego
zjawiska, któremu na imię Ogród Findhom. Zapytałem
Mathewa i Leonarda o Duchy Natury oraz o to, czy współpracując z nimi
istotnie je dostrzegają. Obaj ogrodnicy powiedzieli mi, że nie widzą
tych istot, tak jak dostrzega się przedmioty materialne, jednak za pomocą
intuicji wyczuwają otrzymywane od nich rozmaite rady i wskazówki.
Leonard wspomniał, jak to kiedyś trzeba było przesadzić kilkanaście głęboko
zakorzenionych krzewów, przyszedł więc do nich na kilka dni wcześniej
i cicho powiedział roślinom, kiedy należy je przenieść i wyjaśnił
powody. Gdy nadszedł właściwy dzień, przekonał się, że krzaki dają
się wyciągnąć z gruntu niezwykle łatwo, jakby przestały, jak to określa,
„trzymać się życia”. Leonard postanowił to sprawdzić, zbliżył
się więc do sąsiedniego krzewu, który miał pozostać na miejscu, i
zaczął go wyciągać. Roślina ani drgnęła. Mathew
tak mówi o Panie, jednej z sił, które pomagają roślinom rozwijać się
tak bujnie i doradzają ludziom w Findhorn, jak uprawiać ogród: -
Pan jest ciałem w każdej sile życia, jest On wszystkim, co się rozmnaża,
co umiera, co się porusza. Pan, tak jak zwykle wyobrażają Go sobie
ludzie, jest kimś zupełnie innym niż w rzeczywistości, podobnie jak
Chrystus. Ludzie przybili Chrystusa do krzyża i już go stamtąd nie zdjęli.
Ludzie na zawsze podkuli Pana i przydali Mu różki. Dla mnie jednak Pan
jest jak delikatna tkanina ze złotej nitki, jak połyskujące w słońcu
pajęczynki babiego lata, jak malutkie kępki traw, paproci i mchów rosnące
sobie gdzieś wśród skał. O, na przykład ta cieniuteńka łodyżka słodkiego
tymianku, który zasadziłem wiosną i którą trzymam teraz w ustach i
wysysam - wewnątrz niej także jest Pan. Pan to mały robaczek pełznący
po piaszczystym dnie morza; a także wielki wieloryb, który połyka tego
robaczka. Pan jest tak ogromny, tak potężny, a jednocześnie tak szczery
i tak szlachetny! Ludzie przez stulecia przywykli do obecności Pana. Czyż
Wordsworth nie miał na myśli właśnie Jego, gdy pisał: „Jednym
spojrzeniem ogarnąłem tysiące...”? Jestem pewien, iż artystów, którzy
tak pięknie malowali leśne sceny, kopał w tyłki Pan choć oni sami nic
o tym nie wiedzieli i niczego nie czuli. Peter
Caddy tak do mnie powiedział któregoś dnia: -
Bardzo ważne, żeby ludzie zrozumieli znaczenie Findhorn. To, co tu
czynimy, można określić mianem wprowadzania w życie Boskich planów. W
Findhorn nie prawi się mnóstwa gładkich i łatwych słów o wielkości
Boga i o wierze. My ucieleśniamy tę wiarę! Żyjemy nią! Jest
niezwykle ważne, żeby ludzie się przekonali, iż można to osiągnąć,
że wszystkie potrzeby człowieka zostaną zaspokojone, jeśli tylko
zechce on poświęcić swoje życie Bogu. Spójrz tylko na nasz ogród. Przez całe lata nikomu nie wspomnieliśmy ani słowem o Dewach, elfach czy też o Panie. Trzymaliśmy ich istnienie w tajemnicy, gdyż wiedzieliśmy, iż dopóki nie uzyskamy odpowiednich wyników, dopóty nikt nas nie zrozumie. Dopiero po wielu latach, gdy specjaliści z całego świata potwierdzili nasze osiągnięcia, mogliśmy powiedzieć całemu światu - oto, jak tego dokonaliśmy. Wizje? Nigdy ich nie miewam. Nikt mi niczego nie podpowiada, nie postrzegam żadnych postaci czy też przedmiotów, nie słyszę niczyich głosów. Nic! Za to mam intuicję. Po prostu wyczuwam, że w pewnej chwili powinienem uczynić dokładnie to, nie zaś coś innego, postąpić tak właśnie, a nie inaczej. Dopiero gdy spoglądam wstecz, dostrzegam w swoim życiu układające się logicznie sploty zdarzeń. Spójrz na Findhorn! Przybyliśmy na to wysypisko śmieci otoczone odrapanymi samochodami i przyczepami. Czyste szaleństwo! Dopiero później ujawnione nam zostało głębokie znaczenie naszego czynu. Na początku tkwiliśmy w nieświadomości. Gdybyśmy wiedzieli, chyba zwaliłby nas z nóg szok: przecież w to miejsce trzeba było włożyć tyle pracy! Tyle wysiłku! Dobry Bóg wydziela jednak ludziom wiedzę małymi porcjami, stopniowo - w przeciwnym wypadku system nerwowy człowieka nie wytrzymałby. Moja żona Eileen otrzymała wiadomość, że do Findhorn, tego „Ośrodka Światła”, przybędą tysiące ludzi. Zastanawialiśmy się, cóż może to oznaczać. Tysiące ludzi przybywające na wysypisko śmieci położone nad Morzem Północnym. Wprost trudno to sobie wyobrazić. Ale przybywają. Każdego roku jest ich coraz więcej. *
* * Dorothy
MacLean postrzega Dewy jako myśli, przejawy rozwoju i tworzenia chwilowo
zapomniane i zlekceważone przez współczesnego człowieka. Tworzenie
jest myślą - wibracją, ideą, początkowym puńktem. Każda myśl tworząca
wszechświat z mocy Bożej: myśli te nieustannie go tworzą. Dorothy często
zadawała sobie pytanie: skąd pochodzi myśl zawarta w kępce mchu, czy
też w modrzewiu? Czy ktokolwiek potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie z
całym przekonaniem i przeświadczeniem o słuszności swojego wyjaśnienia?
Kto przenosi archetypiczną formę życia poprzez przestrzeń i czas, aż
stanie się ona życiem w biologicznej postaci na naszej kryształowo błękitnej
planecie? Przez eony czasu Boski potencjał mocy wciąż tworzyły
niezliczone mnóstwo form i kształtów. Myśli te zostały obdarzone
energią oraz potencjałem, pulsującym życiem, przepojonym nim, będącym
również najgłębszą esencją tego, co nazywamy życiem. Istnieje „myśl”
cyprysu, rukwi wodnej czy też bławatka - myśl, która istnieje od
niepamiętnych czasów, która przenika cały wszechświat, różniąc się
wprawdzie od innych myśli, a jednak pozostając z nimi w doskonałej
harmonii. Może nazwiemy te istnienia Dewami? Dewa byłaby przeto formą
życia oczekującą spełnienia - jest ona wszędzie, nie może zostać
unicestwiona, po prostu jest. Dewy,
Pan oraz Duchy Natury pomagają członkom społeczności Findhorn w
uprawianiu ogrodu, w którym - jak stwierdził osiemdziesięcioletni
profesor R. Lindsay Robb, konsultant Brytyjskiego Towarzystwa Gleboznawców,
jeden z najlepszych ekspertów rolnych ONZ „nadzwyczajnej żywotności,
zdrowia, jak też zdolności kwitnienia w środku zimy na glebie składającej
się niemal wyłącznie z sypkiego piasku nie można wytłumaczyć - w
wypadku roślin uprawianych w Findhorn - minimalną domieszką kompostu,
czy też zastosowaniem którejś ze znanych metod organicznej uprawy
ziemi. W grę muszą tu raczej wchodzić inne czynniki. Są to czynniki życia”. Słowo
„Dewa” pochodzi z sanskrytu, gdzie oznacza „istotę świetlną”.
Dorothy zaczęta nazywać tak istoty, z którymi się porozumiewała i które
pomagały jej zrozumieć rośliny: otrzymywane informacje i wskazówki
przekazywała następnie innym członkom wspólnoty. Wkrótce zaczęła też
uważać Dewy za ucieleśnienie wyższej świadomości Natury. Oto kiedyś
istota zwana „Aniołem Krajobrazu”, sprawująca „władzę” nad
terenem, gdzie znajdował się ogród, powiedziała jej, że gdyby tylko
mieszkańcy Findhom weszli w zupełnie nowy wymiar współdziałania oraz
harmonii z duchami rządzącymi ich ogrodem, mogliby zdziałać cuda.
„Anioł Krajobrazu” udzielił Dorothy instrukcji i rad, jak przygotować
glebę pod uprawę, jak właściwie podlewać rośliny oraz w jaki sposób
stosować nawóz płynny. Dorothy wspominała później, iż choć rozpoczęła
ów „eksperyment z istotami duchowymi” ze sporą dozą sceptycyzmu
(„wywołanego także tym, że niewiele wiemy o takich istotach jak wróżki”),
to z czasem, gdy rady Anioła okazywały się skuteczne i ogród rozwijał
się doskonale, uznała istnienie Dew za fakt. Podobnie postąpiła reszta
członków społeczności, prowadząc prace w ogrodzie zgodnie ze wskazówkami
otrzymywanymi od Anioła. - To, iż postępowaliśmy w myśl ich rad -
twierdzi Dorothy - niezmiernie cieszyło te istoty. Początkowo niektóre
z nich trzymały się jak gdyby z daleka i nie okazywały ludziom takiej
przyjaźni jak „Anioł Krajobrazu”, co spowodowane było, Jak same mi
potem wyjaśniły, złym traktowaniem Natury przez człowieka, kierującego
się chciwością, postępującego bezmyślnie i głupio. Gdy jednak Dewy
przekonały się, że postępujemy wedle ich zaleceń, stopniowo wszystkie
zaczęły udzielać nam jeszcze większej pomocy, stały się
przyjacielskie i miłe. W końcu doradziły, żebyśmy zasadzili w
Findhorn jak najwięcej najrozmaitszych odmian warzyw. Pater
Caddy również zaczął otrzymywać bardzo silne instrukcje „wewnętrzne”,
początkowo też prosił Dorothy, by ta sprawdzała w praktyce, czy jego
„intuicyjne wyczucie” dotyczące metod, które powinni stosować, jest
coś warte - wiele bowiem wskazań otrzymywanych od Dew stało w jaskrawej
sprzeczności z ortodoksyjnym ogrodnictwem. Oboje wypełniali instrukcje
co do joty. Brzmiały one na przykład tak: -
Podlewacie rośliny zbyt obficie, dostarczycie więc im teraz mniej wody.
Nie musicie podlewać każdej nocy, przecież w tym klimacie słońce również
nie pokazuje się każdego dnia. Dobrze, że posadziliście rośliny tak
blisko siebie - w ten sposób w waszym ogrodzie wszystko się zagęści.
Jesteśmy zadowolone z waszego pielęgnowania zieleni. Szkoda, że nie możecie
ujrzeć sił, działających teraz w ogrodzie: te pochodzące z podłoża
wędrują stopniowo do góry, nasze zaś nadchodzą ogromnymi, szybkimi
falami. Nie, nie potrzeba więcej torfu... lepszy będzie kompost...
przyspieszamy teraz jego fermentację... mieszajcie więc, mieszajcie. Na
początku lata Dewy oraz inne anioły przekazywały Peterowi i Eileen
setki pożytecznych informacji. Wyglądało to mniej więcej tak: Dewa
fasoli karłowatej: „pierwsza partia nasion została wysiana zbyt głęboko,
na dodatek nastąpiło to, nim jeszcze siły działające w ogrodzie stały
się wystarczająco intensywne. Nasiona nie wzejdą dobrze”. Dewa
pomidorów: „pogoda niezbyt odpowiednia, jest zimno, ale postaram się
ochronić wasze rośliny. Możecie teraz zasilić je płynnym nawozem.
Zostawcie osłony od wiatru - usuniecie je, gdy owoce jako tako się zawiążą”. Dewa
szpinaku: „jeżeli chcecie, żeby liście rosły szybko i żeby były
silne, rośliny muszą znaleźć się w większych odległościach od
siebie niż w takich, w jakich zostały posadzone. Jeśli je pozostawicie
bez zmian, wtedy liście rozwiną się większe i zapewne będą
delikatne, jednak nie znajdziecie w nich siły życia”. „Anioł
Krajobrazu”: „Nie sądźcie, że taki wilgotny dzień jak dzisiejszy
jest niekorzystny dla roślin. Podobne dni wykorzystujemy po to, żeby w
kroplach deszczu zsyłać wam pewne siły. Każdą pogodę wykorzystujemy
w ten, czy winny sposób. Staramy się czerpać z niej tyle, ile tylko możliwe.
Wydaje się to całkiem oczywiste, zauważamy jednak, iż ludzie nieczęsto
postępują podobnie”. „Im
szybciej zmieszacie kompost, tym szybciej będzie gotów. Przydałoby się
nieco więcej słońca, ale i tak rośliny rozwijają się bez zarzutu. Byłoby
wspaniale, gdyby któreś z was zaczęło nas podziwiać - działa to na
nas bardzo korzystnie”. Dewa
dyni: „bardzo się cieszymy z nawiązania kontaktu! Czujemy i widzimy siły
działające w waszym ogrodzie, ale też i sam ów kontakt jest dla nas
niezwykłą przyjemnością, to dla nas zupełnie coś nowego. Obecnie nie
potrzebujemy nadmiernego podlewania. Rośliny wschodzą przepięknie - są
szczęśliwe i dobrze się przystosowały do warunków panujących w
ogrodzie”. Gdy
Peter sadził nową roślinę, Dorothy nawiązywała kontakt z jej Dewą.
Jeżeli napotykano jakiś szerszy problem, w jego rozwiązaniu udzielał
pomocy „Anioł Krajobrazu”, pełniący rolę jakby „rzecznika”
wszystkich Dew; przekonywał ludzi z Findhorn, iż niezwykle ważne jest
to, by darzyć uczuciami cały ogród oraz rosnące w nim rośliny, nie
wolno natomiast traktować tych ostatnich jak zbiór rozmaitych substancji
chemicznych oraz pierwiastków. Ogrodnicy dowiedzieli się, że najważniejsza
jest dla nich umiejętność darzenia roślin uczuciem miłości i
podziwu, oraz iż postępując w ten sposób, każdy mieszkaniec Findhorn
może mieć swój udział w tworzeniu ogrodu. -
Każdy ogrodnik przyczynia się do tego nieświadomie, udział jednak
tych, którzy świadomie kochają rośliny, jest dużo większy.
Pewne osoby potrafią pobudzać rośliny do szybszego wzrostu, inne zaś
wywierają na nie niekorzystny wpływ, pozbawiając sił życiowych.
Szczególnie dobroczynny wpływ wywiera na rośliny ludzkie szczęście,
tak też działają na nie bawiące się opodal dzieci. Pod
koniec czerwca zaczęło przybywać do Findhorn wiele osób, żeby obejrzeć
ów cudowny ogród, o którym tyle słyszeli od przyjaciół i znajomych.
Nieprzerwany strumień odwiedzających spoglądał na bujną zieleń, oszałamiającą
obfitość owoców, feerię barw - a przecież wszystkie rośliny wyrosły
na skrawku piaszczystej ziemi! Ogród stał się jak gdyby lokalną
osobliwością, tym zaś, którzy przybywali do Findhorn, z trudem
przychodziło uwierzyć, iż pierwsze ziarnko zasiano tu zaledwie przed
kilkoma miesiącami. Szkoci, znani z wysokich umiejętności ogrodniczych,
spoglądali tylko i kręcili głowami z powątpiewaniem, bo nie rozumieli
tego ani w ząb. Choć na początku rośliny były atakowane przez owady i
niekiedy wykazywały tendencję do wysychania, szybko nabierały odporności
- wraz z powstawaniem w glebie sił życiowych. Opodal cudownego ogrodu
ktoś usiłował założyć inny, jednak pędy brukselki wzeszły tam
tylko na kilka centymetrów i zaraz zamarły, podczas gdy w ogrodzie
Petera roślina ta zieleniła się wspaniale i wyrosła na pół metra. W
czerwcu do gleby dodano odpadków, torfu, kompostu, sody i wapna -
postawiono także płot, żeby zające nie obgryzały roślin. Okoliczni
farmerzy zaczęli przyjeżdżać do Findhorn po warzywa. Początkowo informacje przekazywane przez Dewy miały zwykle charakter praktyczny i dotyczyły zabiegów, które należało wykonywać doraźnie w ogrodzie, później jednak - a było to w połowie lata - zakres informacji się rozszerzył i Dewy ujawniły bliżej Dorothy swoją prawdziwą naturę. Okazało się, że każdy z nich nie jest duchem nieodłącznie związanym z jakąś rośliną, na przykład groszkiem, czy krzewem pomidorów, ale raczej duchem będącym planem, formą, a także „architektem” wszystkich krzaków groszku czy pomidorów na świecie. Poszukując
istoty świata materialnego, fizycy wysunęli hipotezę, według której
wszelka energia jest myślą; Dorothy sądzi, że Dewy to właśnie
archetypiczne myśli, bądź też energie. Fizyka
utrzymuje, iż materia jest energią, krótkotrwałym złudzeniem w świecie
nie znającym pojęcia stałości i niezmienności; wedle niej świat nie
zna granic, podziałów na kategorie, zaś praw i zasad jest w nim coraz
mniej. W takim świecie fizyka oraz filozofia I Ching mają wiele
wspólnego - obie nauki usiłują bowiem zrozumieć fenomenologię zmiany.
Po uświadomieniu sobie zasadniczej prawdy, iż materia jest złudzeniem,
można albo traktować świat z respektem, albo też - wzorem pewnego
fizyka, który, gdy stwierdził, iż krzesło, na którym siedzi, nie
istnieje, palnął sobie w łeb - postradać zmysły. Ów
nowy naukowy paradygmat jest jakby światełkiem pobłyskującym w świecie
zdominowanym przez dawne pojęcia techniki, naukę traktującą życie jak
mechanizm, w którym żywe organizmy podlegają raz na zawsze ustalonym
prawom, odkrytym, a następnie stosowanym przez człowieka. To ostatnie
odnosi się szczególnie do świata roślin. Świat ów został przez nas
dokładnie zbadany i na wskroś zanalizowany, dokonywaliśmy też na nim
częstych eksperymentów, wreszcie zaś rozwinęliśmy nauki, za pomocą
których uczyniliśmy rośliny naszymi sługami. Na niechęć świata roślin
do pełnego współdziałania, odpowiedzieliśmy coraz to nowymi
zdobyczami techniki, coraz to nowymi środkami służącymi do
zdominowania form życia, traktowaliśmy bowiem te formy jak coś, co można
łatwo podporządkować sobie i nadzorować, jak przedmioty, będące naszą
własnością. Wynaleźliśmy nawozy sztuczne. Aż po lata sześćdziesiąte
ubiegłego wieku rolnicy uprawiali pola nie dysponując zbyt wielką wiedzą
o roślinach i glebie, naśladowali oni po prostu naturę, postępując w
myśl prostej zasady bierz, co potrzebujesz, wszystko zaś inne pozostaw.
Gdy do rolnictwa wprowadzono nawozy sztuczne, plony wprawdzie poważnie
wzrosły, jednak tylko nieliczni rolnicy wiedzieli, iż nie można obejść
praw natury. Plony można było wciąż zwiększać, zmieniać ich rodzaj
i wymuszać je - ale bo też musieliśmy ostatecznie za to zapłacić. Nauczyliśmy
się produkować hybrydy rosnące znacznie szybciej i osiągające
znacznie większe rozmiary aniżeli ich rodzice. Wielkość, kształt, a
nawet kolor owoców wszystkie te cechy zaczęliśmy zmieniać, stosując
metodycznie całą naszą wiedzę o manipulacjach genetycznych. Udało nam
się nawet wyhodować sześcienne pomidory, które wprawdzie można było
zbierać maszynami i dogodnie pakować do pojemników, jednak to, iż
pomidory takie przypominały w smaku tekturę, jakoś uchodziło uwadze
szczęśliwych i zadowolonych z siebie konsumentów. Uprawa
roślin na skalę przemysłową spowodowała, iż jakość i smak produktów
żywnościowych są jedynie cieniem tego, czym cechy te były niegdyś. W
naszym stuleciu pozostaliśmy na placu boju z naszymi dwudziestowiecznymi
pomidorami, które nie mają smaku pomidorów i które zostały uzależnione
od stałych dawek rozmaitych trucizn, niezbędnych, żeby ochronić te
„owoce” przed wpływem środowiska. Pomidory te uprawiamy w
szklarniach, gdzie nie ma stałego gruntu, a jedynie cieniutka warstwa
jakiegoś bursztynowego, cuchnącego płynu, rzekomo dostarczającego roślinom
„wszystkiego, czego potrzebują”. Żyjemy
więc w świecie całkowitego chaosu, w świecie, który dąży donikąd,
albowiem zapragnęliśmy sprowadzić to, co nas otacza do uproszczonych
praw mechaniki rządzących wielkimi ilościami substancji, bezlikiem atomów
i cząsteczek. Może zatem Dorothy napotkała po prostu coś, co zostało
„wyrwane” z ludzkiej świadomości? Czyż nie utraciliśmy, w naszej
ślepej pogoni za wiedzą i mądrością, zdolności, dzięki którym osiągnęlibyśmy
to, czego szukamy? Przesłanie Dew zawierało zatem pewną proroczą prawdę: -
Deszcz pada zarówno na sprawiedliwych, jak i niesprawiedliwych, tymczasem
my posługujemy się posiadaną mocą, sprawiając, iż żywność rodzi
się dla wszystkich - moralny aspekt rzeczy zupełnie nas nie obchodzi.
Postępujemy po prostu w myśl przeznaczenia. Możemy być przyjaciółmi
człowieka bądź też jego wrogami: zależy to wyłącznie od samych
ludzi. Żyjemy po to, żeby czynić dobro, jednak człowiek rozbija na cząstki
wszelkie siły życia. Na naszym poziomie jesteśmy niezniszczalne i
ludzie nic nam nie mogą uczynić, niżej jednak, na ich poziomie, mogą
nam wyrządzić wiele złego i czynią to, a my nie możemy odpowiadać za
następstwa takiego postępowania. Czy jednak nie powinniśmy ze sobą współpracować
po to, żeby zawiązały się między nami nowe, przyjazne stosunki? Z
rozmów prowadzonych z Dorothy oraz z lektury setek stron wiadomości
otrzymywanych przez nią od Dew przez wiele lat wyłania się pewna
struktura oraz logika, opisująca jak gdyby poziom istnienia, który
nieobcy był rozmaitym kulturom na przestrzeni historii. Dorothy czuła, iż
dzięki jej kontaktom z Dewami został utworzony pomost prowadzący do
tego poziomu istnienia i świadomości, które zostały gdzieś zagubione
i pozostają w głębokim ukryciu. Pragnęła, by kontakty te utrzymywały
się jak najdłużej, zamierzała też stosować w ogrodzie Findhorn każdą
wskazówkę i radę otrzymywaną od Dew. Świat
Dew silnie podkreślał jedno - żeby odwrócić bieg wypadków na Ziemi,
człowiek musi uznać istniejącą wewnątrz niego Świętość oraz całość,
której on sam jest częścią. Musi dotrzeć do sedna, które można określić
jako element wszechrzeczy, wszelkiego istnienia oraz wszelkich aspektów
tworzenia. Podczas takiego uznawania i docierania zanika rozróżnienie między
„zewnętrzem” a „wnętrzem”. Zerwanie
kontaktu między człowiekiem a Naturą jest zjawiskiem nowym, raczej wyjątkiem
aniżeli regułą: ludzie zawsze bowiem, od zarania historii, kontaktowali
się z Duchami Natury, duchami lasów i gwiazd. Planeta Ziemia, niegdyś
rozżarzona do białości i świecąca niczym Słońce kula - przedstawia
sobą myśl. W tamtych czasach Ziemię odwiedzała Dewa Wiatru, która
igrała z Dewą Ognia, aż doszło między nimi do zgody i pojednania.
Dewa Wody i Deszczu rodziła się na niebie, a potem spływała na
powierzchnię Ziemi, z której podnosiły się obłoki pani ożywiające
niebo. Dewa Wiatru rozpoczęła wtedy rzeźbienie, kształtowanie i
formowanie skorupy naszej planety. Istota ta stworzyła stawy, jeziora,
przypływy i odpływy morza, strumienie, rzeki, a także wielkie zbiorniki
wodne, które nazywamy oceanami. Każdej następnej zmianie towarzyszyło
przybycie nowej Dewy czy też impulsu, aż wreszcie Ziemia otrzymała
gospodarzy; każda Dewa przynosiła pewną odmianę życia, stale obecną
w Boskim potencjale. Ziemia przygotowała się na przyjęcie myśli mężczyzny
i kobiety oraz na służenie im. Ziemia miała być ich sanktuarium i
ostoją, niebiosa zaś miały być ich przewodnikiem i wizją. * * * Peter
Caddy i Robert (Roc) Crombie podeszli do gęsto zalesionej dolinki zwanej
Faerie Glen, położonej na Black Isle. W poszyciu leśnym szukali ścieżki.
Korony drzew rosnących w dolince splatały się, wokół sękatych pni gęsto
owijał się bluszcz. W słońcu połyskiwały setki tysięcy liści. Buty
obu mężczyzn przesiąknęły wilgocią, każda zaś gałązka i każdy
listek drżały, zupełnie jakby dwaj ludzie przeciskający się przez gąszcz
roślin wytwarzali swoją obecnością jakieś napięcie. Wszystko dookoła,
jakby świadome tej obecności, wyraźnie na coś wyczekiwało. Ziemia
była mokra i śliska, dlatego też obaj posuwali się bardzo wolno.
Robert Crombie wysunął się naprzód, odniósł bowiem wrażenie, iż
znalazł ścieżkę. Nie pomylił się. Musieli przekraczać zwalone pnie
drzew, omijając kępy krzewów, które wczepiały się kolcami w ubranie
i szarpały nogawki spodni. Droga była trudna. Drzewa jakby zmówiły się,
że nie pozwolą wejść głębiej w las żadnej istocie ludzkiej. Krzewy
stały się nieprzeniknioną zaporą, za nimi jeżył się płot z
powalonych pni. W powietrzu wisiała gęsta, lepka mgła. Na kępach mchu
i paproci połyskiwały kropelki wody, nad nimi przepływały opary tworzące
coś na kształt falującego leśnego morza. Roc rozglądał się dookoła,
zdawało mu się, iż dostrzega coś, czego nie potrafi rozpoznać, coś,
czego zarys widoczny był ledwie przez chwilkę - i co natychmiast znikało.
Odwrócił się do Petera i zatrzymał go ruchem ręki, po czym zniknął
mu z oczu za jakimś drzewem. Peter podniósł z ziemi kij, oczyścił go
z błota i przysiadł na kępie mchu. Była wilgotna, ale szli bez przerwy
od rana i teraz bardzo pragnął wypoczynku. Roc
posuwał się tymczasem bardzo powoli w głąb lasu, przystając co kilka
metrów. Każdy kolejny krok prowadził go w ciemność i negację. Wśród
liści snuły się ciemne opary mgły. Nagle poczuł wielkie zmęczenie
miał już przecież siedemdziesiąt lat - wydało mu się, że słyszy
jakiś dźwięk, czy też szelest, ale gdy przystanął i nastawił uszu,
zrobiło się cicho. Wtem ujrzał, że coś się poruszyło w zaroślach,
zatrzymał się więc i czekał. Cokolwiek tam było, zamarło. Gdy
obchodził pień sporego buka, znów dostrzegł, jak owo „coś” błyskawicznie
prześlizguje się w prawo. Odwrócił się i spojrzał, ale nic nie
zobaczył. Panowała
całkowita cisza, gdzieniegdzie tylko spadała na ziemię kropelka rosy,
to znów zadrżał na wietrze liść. Robert Crombie stał nieruchomo. Coś
tam jednak było. Czekał cierpliwie. Nie słyszał nic. Czuł tylko
silny, przejmujący zapach ziemi i opadłych szpilek sosny, wypełniającą
powietrze kwaskową woń miliardów stworzeń ziemnych. Roc chłonął ją
chciwie i nagle doznał szczególnego uczucia - ożywił się i wytężył
uwagę. Jego ciało jak gdyby wypuściło korzenie upodobniając się do
grubego pnia jakiejś dziwacznej rośliny leśnej. Naraz z gęstego świata
zieleni wyłonił się jakiś obraz. Roc ujrzał, jak z pąków, liści,
pni i gałęzi wychynęły dwie postacie. Zielone płaszcze, kaptury,
zielona skóra, zielone, błyszczące oczy, dwa naciągnięte łuki, dwie
zielone strzały wycelowane grotami wprost w niego. Istoty nie miały więcej
niż metr wzrostu i Crombie dostrzegał w nich jakieś groźne piękno.
Ich twarze były beznamiętne, ale z ust jednej z istot wydobyły się słowa,
które przeszyły powietrze: - Śmiertelny człowieku, nie waż się postąpić
ani kroku dalej. To jest nasz teren, nasza ziemia. Roca
zdziwiły wrogość i okrucieństwo w głosie elfa. -
Jestem przyjacielem Pana - powiedział - ... i przyjacielem wszystkich
Istot Natury. Przybywam do was z miłością w sercu. Elfy
stały nieruchomo, strzały w łukach skierowane były w kierunku
Crombiego. On zaś słyszał w życiu tyle opowieści o ludziach, którzy
zadarli z „Małymi Ludkami”, iż wiedział, że jest to poważna groźba.
- Wierzę w wasze istnienie, pragnę waszej przyjaźni oraz pomocy. -
Może i tak, ale to nasza ziemia. Nie chcemy na niej żadnych śmiertelników. Roc
zastanawiał się, co odpowiedzieć elfom. Czuł za sobą obecność Pana,
wiedział jednak, iż bożek się nie wtrąci. Elfy popatrzyły uważniej,
a potem opuściły łuki i odeszły na bok, żeby się naradzić. Odwróciły
się wreszcie do Roca i wskazały gestem, że wolno mu pójść dalej, ale
że drugi człowiek - ten tam, na kępie mchu - musi pozostać. Odstąpiły
na bok i pozwoliły Crombiemu przejść. Ten zaś oddalił się o kilka
metrów, dochodząc do miejsca, gdzie lekko wznosząca się dotąd ścieżka
zaczynała biec płasko. Zadecydował, że lepiej zawrócić. Nim
odszedł, raz jeszcze spojrzał na elfy. Wrogość, którą dostrzegł był
na ich twarzach, była dlań czymś nowym i zaskakującym. W lesie musiało
zajść coś strasznego. Gdy popatrzył dookoła i spostrzegł zniszczenia
gęsto leżące, wyrwane z korzeniami drzewa i ich ścięte pnie -
zrozumiał, że sprawcą nieszczęść był człowiek. Wrogość elfów
nie miała w sobie niczego z nienawiści, była raczej żalem, który miał
chronić ich przed obcymi. Tu znajdowało się bowiem schronienie istot, w
którym mogły one szukać samotności i odosobnienia, i gdzie nikt ich
nie niepokoił. Nic więcej już im nie pozostało wkrótce leśne istoty
będą musiały opuścić także ten zakątek. Tego
wieczora Roc przeprosił Petera i poszedł samotnie do Faerie Glen. Wśród
gęstych krzewów zdołał jakoś odnaleźć ścieżkę - na tle rozgwieżdżonego
nieba widział ciemne kształty konarów; księżyc niemal w pełni, w
lesie panowała niezmącona cisza, której nie przerywał nawet najsłabszy
dźwięk. Wędrówka była dużo trudniejsza aniżeli za dnia, jednak Roc
odnalazł w końcu drogę i wolno poruszał się po ścieżce, omijając
napotkane przeszkody. Siwa
czupryna Crombiego bieliła się niczym śnieg na tle rozświetlonych księżycem
drzew. Las jak gdyby poruszył się i zaczął zmierzać w jego kierunku
po to, jak wydawało się Rocowi, by otoczyć go i zamknąć w pułapce.
Roc poczuł, tak jak poprzednio, że w jego postrzeganiu zachodzą zmiany.
Niczym roślina wypuścił korzenie, a w chwilę później wrósł w ziemię:
zesztywniały mu dłonie, a ręce zamieniły się w długie gałęzie
wyrastające z pnia-tułowia. Był teraz nagi, wełniany pulower i
bryczesy przypominały jakby korę drzewa, czy też sierść zwierzęcia.
Każde z otaczających go drzew zaczęło żyć ludzkim życiem, a
wszystko, co dotychczas było nieruchome, poruszało się teraz wolniuteńko,
niemal niedostrzegalnie. Tym samym co poprzednio rytmicznym ruchem Roc obrócił
głowę i skłonił się lekko wszystkim drzewom, które widział teraz
wyraźnie na tle nieba. Spojrzał w lewo i zauważył, że jakieś masywne
drzewo porusza się nieco szybciej od innych - wprost na niego; nagle to,
co przypominało pień, okazało się wyniosłą postacią. To, co wydawało
się odblaskiem światła księżyca, było parą oczu skrzących się w
ciemności. Gdy
Crombie znów się obrócił, ujrzał jakąś zielonkawą poświatę.
Opodal wyłoniły się z ciemności dwa połyskujące elfy. Tym razem nie
miały ani strzał, ani łuków i uczyniły gest pozdrowienia. Poprowadziły
Roca ścieżką na szczyt niewielkiego pagórka: tam ścieżka rozszerzała
się. Gdzieś dalej Crombie dostrzegł na polanie jak gdyby błysk światła,
które w miarę zbliżania się jaśniało coraz silniej. Za drzewami płynął
strumyk, z daleka dochodził szum wodospadu. Gdy
dotarł do końca ścieżki, ujrzał wielkie zgromadzenie Duchów Natury,
które poruszały się w różne strony, fruwały tam i z powrotem - a
wszystkie przy tym błyszczały. W środku polany siedziała na kamieniu
jakaś postać, wysoka na półtora metra. Postać skinęła dłonią w
kierunku Roca, dając mu znak, żeby podszedł bliżej. Roc wszedł jakby
w ocean świecącego, migocącego fosforu. Duchy Natury świeciły w
powietrzu niczym gwiazdy, niektóre opalizowały na niebieskozielono,
polatywały szybko tu i tam, opadały i wznosiły się, potem znów opadały.
Wszystkie były niezwykle poruszone i podniecone tym, że oto do ich królestwa
wkracza siwowłosy śmiertelnik: cała uwaga towarzystwa została skupiona
na Crombiem. Postać
siedząca w środku okazała się elfem. Wszystkie stworzenia skupiły się
dookoła niej, poruszając się tak, jakby tworzyły w powietrzu jeden żywy
organizm. Rozległy się dźwięki przypominające tony muzyki - była to
stłumiona melodia wygrywana na jakimś instrumencie strunowym i na flecie
- rosła i opadała niczym wiejący w trzcinach wiatr. Elf powstał z
kamienia, żeby powitać Roca, wskazał na niewielki kopczyk i poprosił
człowieka, żeby ten usiadł. Elfy i Duchy Natury obserwowały go z
zainteresowaniem i ze zdziwieniem, Roc zaś wyczuwał w powietrzu wrogość.
Czuł, że jest bezbronnym, obcym przybyszem, który wkroczył do innego
świata, więźniem pozostającym na łasce małych stworzeń. Król
elfów wpatrywał się w Roca zimnym, świdrującym wzrokiem. Wrogość
narastała. Szepty istot urwały się, a potem zapadła cisza. Głucho
zabrzmiał głos króla: -
Śmiertelny człowieku, nie pojmujemy tego, co czynisz. Zakłócasz równowagę
w naturze, zadajesz śmierć zwierzętom, obracasz żyzną ziemię w
pustynię, ścinasz i palisz wielkie drzewa, niszczysz krajobraz, okropnie
raniąc wzgórza i góry, kalecząc ziemię tak, że nigdy już nie będzie
w stanie wrócić do zdrowia. -
Zatruwasz wszystko pod sobą i wszystko ponad sobą. Gdziekolwiek stąpniesz,
wszystko niszczysz i okaleczasz. Czy jesteś aż tak nierozumny, żeby nie
widzieć, iż w ten sposób niszczysz samego siebie? -
Nie możesz nas unicestwić, albowiem jesteśmy istotami nieśmiertelnymi
i niezniszczalnymi. My jednak troszczymy się o tę planetę, kochamy ją,
ona jest naszym domem i schronieniem. Niegdyś była piękna. Czyż nie
mamy racji, mówiąc, że to wy, ludzie, jesteście pasożytami Ziemi? -
I przy tym masz jeszcze czelność prosić nas o współdziałanie! Dobre
sobie! W czymże to mielibyśmy współdziałać?! W niszczeniu naszych
siedzib? Naszych świętych miejsc? Naszych domów? Człowieku, uzasadnij
swoją prośbę! Natychmiast się wytłumacz! Jaki jest cel twojego życia,
człowieku? Otaczający
Roca tłum pomrukiwał i poszeptywał w podnieceniu i w złości, dźwięk
ten zaś przypominał szum wzmagającego się wiatru w koronach drzew.
Wrogość narastała i zdawała się otaczać zewsząd Roca. On sam czuł
wzrok wlepiających się weń tysięcy oczu należących do istot, jakich
nigdy przedtem nie widział i jakich już nigdy w życiu może nie zobaczyć.
Doszedł do wniosku, iż identyfikuje się jednak bardziej z nimi aniżeli
z ludźmi. Czy było to szaleństwo? Zażądano odeń, by wytłumaczył
ludzkie czyny, by wyjaśnił, dlaczego człowiek tak bezlitośnie niszczy
środowisko. Roc czuł, że w tej chwili dzieli go od ludzi tak wielka
przepaść, jaka dzieli od nich Duchy Natury. Tak, kim właściwie jest człowiek,
stworzenie, które zmieniło Ziemię? Co ów człowiek uczynił przeciw
sobie? Co oznaczał entropiczny rozkład życia i świadomości? Roc stał
nieruchomo i spoglądał na elfy. Zaczął od tego, iż - jak powiedział
poprzednio - ich oskarżenia są wprawdzie słuszne, dotykają jednak
tylko jednej strony medalu - zła. Nie usiłował ani usprawiedliwiać szkód
czynionych Naturze przez człowieka, ani też błagać elfy o wybaczenie;
jedynym usprawiedliwieniem, mówił, jest ludzka głupota, niedostatek miłości
oraz troski. -
Ludzie nie są źli. Większość mieszkańców Ziemi to dobrzy ludzie,
kochający spokój i pragnący żyć w przyjaźni ze wszystkim, co żyje.
Taka jest prawda. Łatwo dostrzegać wyłącznie złe uczynki, trudniej
dobre. Jeśli jednak mam być szczery, musicie spróbować również tego
ostatniego. Na świecie żyje wielu ludzi, których, zupełnie tak jak
mnie, doprowadzają do rozpaczy zbrodnie popełniane przeciw Naturze,
okrucieństwa zadawane zwierzętom, niszczenie całych gatunków,
eksploatacja królestwa roślin oraz rabunkowa gospodarka w królestwie
skał i minerałów. Nie znajduję wytłumaczenia dla tych, którzy bezmyślnie
niszczą Ziemię. Są jednak wśród nas i tacy, którzy pragną, żeby na
Ziemi i w Królestwie Natury zapanował pokój. Elfy
pilnie słuchały, a Roc czuł, że napięcie maleje. -
Słyszeliśmy o kimś, kto nazywał się Jezus - rzekł wreszcie król - i
pragnął nieść ludziom pokój. Co ludzkość z nim uczyniła?
Niszczycie tych, którzy pragną zmieniać wasze przyzwyczajenia życiowe. Roc
przerwał na chwilę i zastanowił się, co ma odpowiedzieć. -
Jezus został zabity tylko w jednej postaci. On odradza się i żyje w
innej, na poziomie, na którym żyjemy my wszyscy. Jezus był
nauczycielem, Boskim istnieniem - byli również inni, jemu podobni. Żaden
ród pasożytów nie wydałby z siebie takich nauczycieli i takich prawd,
jakich oni nauczali. -
Człowiek poszukuje podstawowych prawd i pochłonięty tym poszukiwaniem
chwilowo zapomniał o Bogu. Proszę, bądźcie cierpliwi i tolerancyjni
wobec ludzi. W wasze istnienie wielu z nas wprawdzie jeszcze nie wierzy;
ale stopniowo coraz więcej ludzi zaczyna was dostrzegać i akceptować
wasze istnienie. Proszę, bądźcie dla nas sprawiedliwi. Pomóżcie nam.
Roc zamilkł i czekał na odpowiedź. -
Wysłuchaliśmy tego, co nam rzekłeś i przyjmujemy to do wiadomości. Roc
zastanowił się teraz, czy zadać pytanie, o którym myślał. W końcu
odważył się. - Czy mogę o coś zapytać? -
Odpowiem, jeżeli tylko będę mógł - odparł król elfów. -
Czy możecie zniszczyć ludzkość, gdybyście tego zapragnęli? Król
siedział bez ruchu, spojrzał tylko w oczy Rocowi. -
Z łatwością. -
W jaki sposób? -
Moglibyśmy zatrzymać siłę życiową we wszystkim, co żyje. -
Tak, wtedy byłby to koniec - Roc ni to zapytał, ni to potwierdził słowa
elfa. - A czy byłoby to zgodne z wolą Bożą? -
Jeżeli człowiek pójdzie zbyt daleko, sam się zniszczy i wcale nie będzie
nas do tego potrzebować. Dysponuje przecież wszystkimi niezbędnymi środkami
ku temu, ma też wolną wolę. Czynimy to, co musimy, nie możemy jednak
łamać kosmicznych praw, które są prawami Boga. Roc
spojrzał na króla elfów. - Nie wierzę, że tak się stanie. Człowiek
zmienia się wewnętrznie. Coraz więcej ludzi pragnie zrozumieć.
Wiedzcie, że wszystko u nas teraz się zmienia - choć na zmiany te
trzeba czasu. Na
obliczu elfa ukazał się uśmiech. Roc zdał sobie sprawę, iż istocie
tej niezwykle trudno przychodziło zachowywać przez cały czas rozmowy
wielką powagę. Elfy zawsze są pełne godności, nikt jednak nigdy nie
widział, żeby były smutne bądź niezadowolone. Król przypominał
dziecko, które wydyma policzki, niby to w gniewie, jednak w chwilę później
nie może powstrzymać się od śmiechu. -
Już dobrze, nie będziemy czynić wam krzywdy. Jeśli jednak człowiek
nadal będzie wkraczał tam, gdzie nie jest jego miejsce, i jeśli nie
wstrzyma swojej niszczycielskiej działalności, nie miejcie nam za złe
naszych psot... - Nie dokończył wymawiać ostatnich słów, gdy jego
postać zaczęła znikać, rozwiewając się w powietrzu na tle pagórka,
potem światła zgasły, istoty zniknęły, zaś Roc ujrzał jeszcze tylko
jak dwa elfy, te same, które przywiodły go na polanę, polatują w
oddali, zmierzając w kierunku ciemnego lasu. Potem Crombie pozostał
sam... świecił księżyc. Do
dziś dnia Roc nie wie, dlaczego akurat jemu udało się wkroczyć do świata
tamtych istot ani też dlaczego właśnie on został „wybrany”. Jednak
po pierwszym kontakcie jego wiedza o tym cudownym świecie oraz
zrozumienie dlań, rosły bardzo szybko. Siadywał teraz samotnie w lesie
albo w edynburskim ogrodzie botanicznym i godzinami rozmawiał z istotami,
zadając im rozmaite pytania. Rozmówcy nie odnosili się doń z przesadną
rezerwą, wręcz przeciwnie, wielką przyjemność sprawiało im to, że
ktoś się nimi interesuje. Tłoczyły się więc wokół Roca, który był
dla nich tak samo nowym i niecodziennym zjawiskiem, jak one dla niego. -
Tak, owszem, one same spotykają wiele istot ludzkich - mówiły Rocowi -
ale są przekonane, iż wszelka łączność i wszelkie porozumienie między
dwoma królestwami, ich oraz człowieka, ustały dawno temu, przeto nawet
nie próbują zbliżyć się do ludzi, zresztą ludzie także nie starają
się ich dostrzegać. Elfy wciąż wspominają z sentymentem dawną rasę
ludzi zamieszkującą niegdyś Ziemię, z łatwością i wdziękiem
wkraczającą do ich królestwa, wspominają mężczyzn i kobiety, którzy
przebywali z nimi, pracowali wspólnie i rozmawiali. Jeśli wydaje się
nam, że to mit, cóż, niech i tak będzie. Wszelako Duchy Natury twierdzą,
że my sami, czyli ludzie współcześni, także jesteśmy mitem i legendą.
Duchy Natury same właściwie nie są pewne, kto zamieszkuje obecnie Ziemię.
Niby to także ludzie, ale tacy, którzy chyba postradali zmysły. Nasza
cywilizacja to jedno wielkie pasmo klęsk, twierdzą elfy. Podają Rocowi
rozmaite przykłady i zadają mu pytania, świadczące o tym, iż z przerażeniem
idzie w parze wielkie poczucie humoru. Faun Kurmos był zaskoczony
widokiem metalowych pudeł z ludźmi w środku, niemal wpadających na
innych ludzi idących pieszo. Niektóre Duchy Natury dziwi to, iż naszym,
ludzkim zdaniem wszelką wiedzę można czerpać jedynie z książek i z
przedmiotów martwych. Roc nie potrafił im nawet wytłumaczyć, jak się
nazywa owo „coś”, co „czerpiemy” z książek. Wojna zaś jest dla
elfów czymś zgoła niepojętym. Istoty
wyjaśniły Rocowi, iż są związane wyłącznie z królestwem roślin i
minerałów. Ich rola polega na nadawaniu kształtu: przejmują energię,
którą Dewy zsyłają roślinom, następnie „formują” ją i
wydzielają roślinie tyle, ile potrzeba jej do rozwoju. Energię tę można
nazwać „siłą życia”. Roca
często pytają znajomi i przyjaciele, po co właściwie istnieją Duchy
Natury. Niech sobie będą, tylko czy istotnie ich potrzebujemy? Czy rośliny
nie urosną bez ich pomocy? Roc Crombie dowiedział się już tyle, że
zawsze daje taką oto odpowiedź: rośliny wprawdzie wyrosną, tyle że
nie będą rosnąć dobrze. Gdzie spojrzeć, twierdzi Roc, widać, iż
Duchy Natury opuszczają niestety rośliny, odchodzą z naszych pól,
ogrodów. Ludzie doświadczają już rezultatów tego odejścia. Crombie
podaje przykład dzieci i rodziców. Duchy Natury nie są wprawdzie
rodzicami roślin, jednak funkcja, jaką pełnią, jest podobna. Rośliny
czerpią pokarm z gleby, z powietrza, z wody, będąc jednym z ogniw w złożonym
łańcuchu wzajemnego oddziaływania bakterii, mikroorganizmów i zwierząt.
Dziecko odżywia się pokarmem, który zwykle dostarcza mu matka. Zauważono
jednak, iż gdy dziecko zostanie odebrane rodzicom i przeniesione do
instytucji, gdzie, podobnie jak wiele innych dzieci, nie otrzymuje nic
innego ponad to, co zaspokaja jego „potrzeby”, to znaczy pożywienie,
ubranie i dach nad głową, wówczas cierpi moralnie i emocjonalnie. Takie
dzieci są nieszczęśliwe, często też stają się niezwykle agresywne bądź
introwersyjne. Są antyspołeczne i mimo iż są karmione dobrze, słabną
i podupadają na zdrowiu, jak gdyby wola życia tych istot była
niewielka. Dziecko cierpi podobnie, przebywając wprawdzie w rodzinnym
domu, ale pozbawione rodzicielskiej miłości. W
tej analogii sierocińce to wielkie plantacje przemysłowe, nawożone
chemicznie uprawy leśne, czy też przypadki dokonywania na roślinach,
wbrew ich woli, zabiegów genetycznych, bądź też wykorzystywanie roślin
wyłącznie dla doraźnych celów, po to, żeby zostały zaspokojone
potrzeby człowieka. Wtedy właśnie Duchy Natury odchodzą. W efekcie
następuje zamieranie życia roślin, osłabienie ich „woli” przeżycia.
Stają się one, by tak rzec, tworami sterylnymi, zdolnymi do rozwoju wyłącznie
w idealnych warunkach i niezwykle łatwo ulegającymi inwazjom szkodników. Energia,
której Duchy Natury udzielają roślinom, jest energią „życiową”.
Innymi słowy, jest to energia niezbędna do utrzymania życia: jeśli
stale ubywa jej w roślinach, stale jej ubywa również w człowieku.
Duchy nie przedstawiają tego oczywiście w ten właśnie sposób, lecz
znacznie prościej: jeśli ludzie i rośliny nie będą współdziałać
ze sobą tak jak w ogrodzie Findhorn - mówią - człowiek sam siebie
zniszczy. Właśnie dlatego taką gorzką niespodzianką jest dla nich
postępowanie ludzi. Dlaczego człowiek niszczy się sam? Proces ten
wydaje im się doskonale zaplanowany i ukartowany. Czy ludzie nie
dostrzegają tego? Jak mogą tak usilnie dążyć do samozniszczenia! Wkładają
w nie wszystkie swoje siły i zdolności. Muszą mieć w tym jakiś cel!
Roc jednak odpowiada istotom tak: nie, ludzie nie wiedzą, co czynią, oni
naprawdę wcale nie mają takich zamiarów, jak sądzicie. Duchy Natury
przyjmują to z ogromnym niedowierzaniem i zadziwieniem, zupełnie jak
znajomi Roca, gdy opowiada im on o ich istnieniu. Przekład
i opracowanie Bartłomiej Zborski |