Etnograf, pisarz, podróżnik Jan Witold Suliga (ur. 1951), obecny dyrektor Muzeum Etnograficznego w Warszawie, jest nie tylko autorem takich prac poświęconych tarotowi, jak Tarot: karty, które wróżą (1990) i Biblia Szatana (1991), lecz także powieści pt. Jednorożec albo traktat hermetyczny, której fragment tu drukujemy.

Jednorożec albo traktat hermetyczny
fragment Piątego Działania

Jan Witold Suliga


 

 W NIECAŁY ROK PÓŹNIEJ OTRZYMAŁEŚ LIST WYSŁANY PRZEZ REDAKCJĘ jednego z wydawnictw Stolicy. Informowano cię w nim, iż swoja książka została przyjęta do druku i zyskała bardzo przychylne recenzje wewnętrzne. Przez kilka minut bezradnie miętosiłeś w dłoni nieduży arkusik papieru, przeczytałeś raz i drugi, sprawdziłeś na wszelki wypadek, czy list zaadresowany jest do ciebie — zachowywałeś się śmiesznie i nieporadnie. Nawet gdy przepisywałeś Białoniezwierza (bo tak ostatecznie zatytułowałeś swoją powieść), nie przypuszczałeś, że ktokolwiek zdecyduje się ją opublikować. Czasami tylko wyobrażałeś sobie księgarnię i siebie sięgającego po leżącą na ladzie książkę w koniecznie, ale to koniecznie, białej okładce z narysowanym na niej wizerunkiem jednorożca oraz alchemicznymi symbolami koniunkcji słońca i księżyca. Była to swoja książka, coś, co wytworzyła twoja imaginacja, bajka nie będąca bajką, zabawa w słowo, gdzie akcja — na poły baśniowa, na poły mitologiczna, chaotyczna, przerywana raz po raz monologami narratora, jego snami, fragmentami wyrwanych pozornie z kontekstu opowieści i rozważań — kryła w sobie rzecz najważniejszą, którą, o czym doskonale wiedziałeś, nie każdy mógł zrozumieć. Białoniezwierz, przerobiony i napisany powtórnie w Bykowcu, był traktatem o wyobraźni, o stwarzaniu świata, o rozdarciu, które później następuje i, co najważniejsze — o powrocie do wyobrażanego przez wyobrażane. Zamierzałeś początkowo napisać powieść pudełkową. Po kilku próbach — zrezygnowałeś; doszedłeś do wniosku, że tak jak śnienie we śnie nie ujawnia nic poza faktem, że śniąc można być śnionym, tak opowieść w opowieści nie pozwoli ci wyjaśnić, czym są i w jaki sposób się rodzą kosmosy twoich bohaterów. Ale wszystko to było jedynie cząstką tego, co pragnąłeś zawrzeć w skrótowych, lapidarnych zdaniach, czasami w rozwlekłych i pokrętnych monologach narratora, nazywanego przez postaci Białoniezwierza Obserwatorem, Patrzącym lub najczęściej — Niewidzialnym, który niczym biblijny Jahwe wykreował na swój obraz i podobieństwo Bliźniaków: Kadmona i Adama (po dłuższym namyśle postanowiłeś zachować imiona swoich synów), oddając im we władanie Lewy Brzeg Rzeki — królestwo zagadkowych, fantastycznych stworów podobne nieco do terenów rozciągających się wokół Bykowca. Znalazła się tam Skarpa, Studnia-Do-Środka-Ziemi, Najwyższa Sosna, Ślimacza Droga, Dom Parek, gdzie mieszkały dwie kobiety zajęte tkaniem nie kończącego się gobelinu i robieniem na drutach skarpetek, szalików i swetrów. Niedaleko Domu Parek płynęła Rzeka oddzielająca Lewą stronę od Prawej; na tej ostatniej rozprzestrzeniały się tylko Pola i Bagna.

Topografię Bykowca wykorzystałeś rozmyślnie, podobnie jak imiona braci, z których Kadmon posiadał zdolność przekształcania się w rybę i potrafił wszystko dojrzeć, Adam natomiast z łatwością oswajał zwierzęta i znał języki wszystkich smoków. Jego najbliższym towarzyszem był Setek: wielobarwny smok żyjący w zagłębieniu pod korzeniami Najwyższej Sosny.

Ale użyte w książce biblijne symbole przeznaczone były dla powierzchownego czytelnika. Nie chodziło ci o komentowanie Genesis czy historii o Ablu i Kainie. Kadmon i Adam nie rywalizowali o względy Niewidzialnego, więcej — nie dostrzegali go, choć co chwila natykali się na jego ślady. Po to żyli na Lewym Brzegu Rzeki, aby go poznać. Oni go stwarzali. Cokolwiek powiedzieli, narysowali, wyimaginowali sobie — stawało się, nasycało Brzeg, zaś nurt Rzeki — z początku szary i bezbarwny wchłaniał kolory i słowa, aż przemienił się w ruchliwy, tęczowy bąbel. W tym zawierała się najważniejsza tajemnica twojej powieści, której nigdy nie odkryli Bliźniacy: świat Lewego Brzegu Rzeki był odmiennie postrzegany przez nich, a inaczej przez Białoniezwierza, Jednoroga, Niewidzialnego — narratora i obserwatora w jednej osobie: ciebie, autora książki. Bracia, zajęci przemierzaniem coraz to nowych płaszczyzn baśniowej rzeczywistości, widzieli wypełniające je elementy raz takimi, to znów innymi, nadszedł wreszcie czas, gdy dotarli do Najwyższej Sosny, która rosła na skraju Skarpy, wskrabali się na jej wierzchołek i zobaczyli z dala Prawy Brzeg Rzeki — Pola i Bagna.

Na tym kończyła się pierwsza część powieści. Część druga traktowała o rozdarciu i o pragnieniu powrotu. Jej narratorem i bohaterem był Kadmon. Bracia rozdzielili się. Adam pozostał na Lewym Brzegu — Kadmon przedostał się na Pola i Bagna. Jak ty wędrował po Sindhu, włóczył się po Truanie, wałęsał po całej Azji, zamieszkał w mieście K., i tam — jak zresztą wszędzie — stykał się z ułomnymi i niepełnymi fragmentami rzeczywistości znanej z Lewego Brzegu Rzeki. Lecz to, co było dlań prawdziwe i realne, na Prawym Brzegu Rzeki egzystowało w postaci legend, opowieści, było baśnią albo skrawkiem wyrwanego z kontekstu, a znanego z dzieciństwa zdarzenia. Świata Prawej Strony nie zasiedlały jednorożce i smoki. Tu przemieniały się one w kiczowate kamienne maszkary pilnujące odrzwi sindhijskich i tybetańskich świątyń. Nikt nie polował na wodniki. Sosny stawały się Kosmicznymi Drzewami przez obrzęd, ażeby po jego zakończeniu natychmiast stracić cechy niezwykłości. Kadmon-bohater twojej powieści podejmował te same, co ty niegdyś, wysiłki zmierzające do scalenia §wiata, ponosił klęski, narażał się na śmieszność, przegrywał, w końcu napisał książkę, którą zatytułował Białoniezwierz, i w ten oto sposób wdał się w ostatnią, wręcz rozpaczliwą walkę, będącą próbą powrotu...

Białoniezwierz. Twoja hermetyczna biblia. Wyznanie wiary, bo też czułeś się niczym prorok, który odkrył największą tajemnicę i teraz wyjawia ją tym, którzy posiedli uszy do słuchania. Zaistniały kosmos zawładnął tobą, pochłonął ciebie — jego demiurga — do tego stopnia, że oddałeś mu się bez reszty tym mocniej, im bliższy był rzeczywistym wydarzeniom, jakie rozegrały się w trakcie wakacji. W twojej powieści nic nie było całkowicie wyimaginowane, niczego nie wymyśliłeś. Całymi dniami śledziłeś zabawy twoich synów, podsłuchiwałeś ich rozmowy, podążałeś za chłopcami pod skarpę, do lasu, na brzeg rzeki, nawet do głazu upamiętniającego kaźń Żydów. Co wieczór zamykałeś się na strychu i ustawiwszy naftową lampę na kulawym stole pisałeś, strona po stronie zapełniając zeszyt. Z niecierpliwością oczekiwałeś następnego dnia. Kosmosy twojej powieści i zabaw Kadmom i Adama zmieszały się ze sobą. Pisałeś o Rzece i miałeś wrażenie, iż naprawdę znalazłeś się na jej Lewym Brzegu, a siedząc po pępek w wodzie zatapiasz w niej kubek i wyławiasz gotowe już fragmenty książki, twoim zadaniem jest powiązać je w całość — to wszystko.

Pisałeś. Nurzałeś się w opisywanym Świecie. Z wolna ogarniał cię niepokój, wszak jeszcze dwa-trzy dni i będziecie musieli wrócić nad morze, nastąpi apokalipsa; nie ta uniwersalna, ale dotycząca swojego świata, kosmosu bliźniaków, a ty nie zdążysz doprowadzić go do końca. Zapisałeś dwa brudnopisy, opuściliście Bykowiec, dokąd znów wracałeś co niedziela, tym razem zabierając ze sobą Kadmona, wieczorami zaś przepisywałeś Białoniezwierza na pożyczonej maszynie.

To drugie pisanie było całkiem odmienne, bardziej wyrachowane, bardziej mozolne. Myliłeś się, gniotłeś ze złością kartki, ciskałeś je pod biurko. Myszona udawała, że nie dostrzega tego, co robisz, i byłeś jej za to wdzięczny. Nie chciałeś nikomu pokazywać Białoniezwierza, myśl, że miałbyś o nim rozmawiać — napawała przerażeniem. Praca pochłonęła cię w końcu tak bardzo, że zrezygnowałeś z niedzielnych wyjazdów do Bykowca, ze spacerów z Kadmonem, niemal ze wszystkiego. Czułeś upływ czasu. Coś cię goniło. Coś nakazywało ci jak najszybciej skończyć. Ludzie dyskutowali o Roku Komety, po mieście krążyły plotki o zbliżającym się końcu świata przepowiedzianym przez Matkę Boską, która objawiła się na szczycie lipy rosnącej w pobliżu stacji kolejowej, kioskarz — Świadek Jehowy — czekał na apokalipsę z pełnym wyższości uśmiechem i powtarzał:

— Tak, panie Sufin. W Biblii znajdzie pan odpowiedź na wszystkie pytania. Biblia przewiduje wszystko. I patrz pan. Zatrzęsły się góry w Tenoczititlanie, wybuchła Gwiazda Piołun — straszne czernobyle przepełnione goryczą, a powiadam panu — to dopiero początek! Sąd nad Złym trwa nieprzerwanie od czasu Wielkiej Wojny. Ujrzymy takie rzeczy, że śmierć stanie się dla nas wybawieniem, ale Bóg uwięzi Kostuchę, a Czerwony Potwór naznaczy grzesznych swoim znakiem Sodomy i Gomory.

Czas. Rwący strumień — już nie powolna Rzeka. Musiałeś zdążyć. Przed czym? Przed końcem Roku Komety? Przed Sądem Bożym? Przed Zmartwychwstaniem? Może przed następnym rozdwojeniem gałęzi. Wiedziałeś tylko, że musisz. Rzuciłeś pracę w warsztacie. Wypijałeś po trzy-cztery kawy dziennie. Na zdezelowanym adapterze kręciła się w kółko płyta z nagraniami Szalonej Jennis, ty zaś wmawiałeś zniecierpliwionej Myszonie, że muzyka ta wyraża wszystkie twoje uczucia. Wreszcie — tuż przed Bożym Narodzeniem, a dokładnie dwudziestego pierwszego grudnia — napisałeś ostatnie zdanie. Najważniejsze. Klucz do zrozumienia Białoniezwierza. Odsunąłeś na bok stertę białych kartek i przymknąłeś oczy.

Niespodziewanie dla siebie usnąłeś. We śnie ujrzałeś podwórko, szare, okopcone ściany baraków, wątłe drzewko, zdeptany trawnik, parę przewróconych pojemników na śmieci i zniszczony, czynszowy budynek. Potem zobaczyłeś ciemny, podobny do nie oświetlonego korytarza pokój. W jego lewym kącie stał mężczyzna. Tym mężczyzną był twój ojciec. Nie widziałeś twarzy tego człowieka, ale wiedziałeś, byłeś pewien, że jest nim twój ojciec, który odnalazł ciebie po wielu latach wygnania z Kraju.

— Tatusiu... — jęknąłeś.

Zza mgły wynurzyła się martwa twarz-maska.

— Co to jest Wielkie Zwierzę? — zapytała nie otwierając ust.

— Nie wiem — wybełkotałeś zaskoczony. Z trudem przezwyciężyłeś nagły ból gardła.

— A czemu czarne kruki odlatują za szczyty gór i tam, stając się białe, rozmnażają się?

— Nie wiem — powtórzyłeś.

— A kiedy trzy było jednym?

— Nie wiem!

— Czytaj!

Powiał wiatr. Niczym w Apokalipsie Ulubionego Ucznia pojawiła się przed tobą ręka i położyła ci na kolanach książkę w białej okładce. Otworzyłeś ją odruchowo. Wzrok twój padł na tytułową stronę. Białoniezwierz. Pochyliłeś się, żeby czytać dalej, ale reszta kartek zadrukowana była niezrozumiałymi dla ciebie hieroglifami. Przyjrzałeś się im dokładniej. Były to zwykłe litery, tyle że biegnące w przeciwnym kierunku. Lustro — pomyślałeś. — Potrzebuję lustra. — Zwierciadło wisiało naprzeciwko ciebie. Przyłożyłeś doń powieść i przeczytałeś głośno:

— Kiedy razem będzie dwoje — otworzą się twe podwoje. Jedno słowo, jeden ruch — zginie po nim wszelki słuch.

Ktoś potrząsnął tobą, zamachałeś rękami, książka z trzaskiem upadła na podłogę i odgłos ten wyrwał cię ze snu. Rozchyliłeś powieki. Nad tobą pochylała się Myszona.

— Skończyłem, wiesz? — wyszeptałeś niewyraźnie.

— Wiem — odrzekła tonem, który mógł oznaczać zarówno radość, jak i ulgę.

Zapragnąłeś jej. Inaczej niż kiedyś. Łapczywie. Gwałtownie. Nie dostrzegałeś zdziwienia malującego się na jej twarzy i bezbronnego zaskoczenia, które wkrótce minęło; pieściłeś ją, odkrywałeś ponownie, wędrowałeś palcami po ciele kobiety zdumiony, jak niewiele się zmieniło. Uwolniwszy się z ubrań, nie gasząc nawet palącej się na biurku lampki, wkroczyliście w mrok zamkniętych oczu, w brązową ciemność, gdyż oboje zrezygnowaliście z patrzenia, poprzestając na dotyku, prześlizgiwaniu się po skórze i włosach. Nic, nic, nic — powtarzałeś w myślach, „nic" rosło, rozsadzało cię — bure, coraz szybsze „nic". Myszona krzyknęła, a może tak ci się tylko zdawało, i wtedy „nic" przekształciło się w „coś". Spojrzałeś na nie i zobaczyłeś twarz Myszony. Przez moment chciałeś ponownie wrócić w mrok, ale Myszom chwyciła mocno twoją głowę i przytrzymała ją.

— Boże — wyjąkała. — Zupełnie jak za pierwszym razem.

Przełknąłeś głośno ślinę. Myszona zachichotała.

— Ale wytrzeszczasz gały, rudzielcu — zakpiła.

Odwróciła się powoli. Przycisnąłeś twarz do jej pleców i muskałeś je wargami.

— Myszona — wyszeptałeś.

— Hm?

— Nie, nic, nic...

Chcesz mi coś powiedzieć, czy tak? — zapytała po chwili.

Sięgnąłeś po papierosa.

— Daj i mnie — rzekła.

Zapaliłeś zapałkę. Ogień oślepił cię, sparzył palce, ze złością odrzuciłeś nie dopalone drewienko.

— Strasznie tego dużo — powiedziałeś bez związku.

— Tym lepiej — zauważyła. — Mamy przed sobą całą noc, jak kiedyś. Pamiętasz?

Jutro jest niedziela — wykrztusiłeś. Spochmurniała i zmarszczyła brwi.

— Ale ja... — dodałeś szybko.

Położyła dłoń na twoim udzie. Umilkłeś. Ona też milczała. Przykryłeś jej dłoń swoją, po raz któryś z rzędu zauważając, że są tej samej wielkości. Chrząknąłeś głośno. Znów powrócił ból gardła, jakby gdzieś w krtani coś rosło i za wszelką cenę próbowało wydostać się na zewnątrz.

— Teraz — powiedziałeś ochryple — poszedłbym do tej kwiaciarni na rynku i kupiłbym ci kwiaty.

Popatrzyła pytająco.

— Lwie paszcze — dorzuciłeś. — Tak. Właśnie lwie paszcze. Koniecznie niebieskie.

Zerknąłeś niepewnie na Myszonę. Paliła papierosa, wypuszczając dym nosem. Spoglądała na sufit podobny w półmroku do starej mapy przedstawiającej wnętrze jakiegoś kontynentu. Pęknięcia układały się w pokrętne linie rzek, strumieni, granice puszcz, kopczaste grzbiety wzgórz i tylko gdzieniegdzie dostrzec można było niewyraźną plamkę — miasto. Powędrowałeś tam. Przemierzałeś łańcuchy górskie, potem zszedłeś na równiny, minąłeś rzekę, dotarłeś do szosy, a gdy znajdowałeś się niedaleko celu, usłyszałeś głos Myszony.

— Adam — powiedziała.

— Co?!

— Adam...

Myszona usiadła.

— Kiedy byłam mała, jedna z sióstr podarowała mi na Gwiazdkę czerwone koraliki — oznajmiła — a ja wyobraziłam sobie, że jeśli co wieczór połknę jeden, ktoś zabierze mnie z sierocińca i nigdy tam nie wrócę. Najchętniej połknęłabym wszystkie na raz, lecz wtedy magia by nie poskutkowała, więc ukryłam paciorki pod siennikiem. Nie swoim, oczywiście. Ukryłam je w łóżku sąsiadki.

— I co?

— Nic — warknęła. — Ta pinda zeżarła je.

— Kto?

— Nibyryba, ośle! — parsknęła nieprzyjemnym śmiechem.

— Nie rozumiem, do czego...

— Tu nie ma nic do zrozumienia — przerwała gniewnie. — Nic. Pomyślałam po prostu o Adamie, i to wszystko.

Rano oświadczyłeś, że nie masz zamiaru jechać do Bykowca, motywując swoją decyzję złym samopoczuciem. Myszom udawała, że ci wierzy, wyciągnęła nawet z szafki jakieś lekarstwa, które musiałeś połknąć i popić gorącym mlekiem z miodem i masłem.

— Boli mnie gardło — narzekałeś. — Strasznie boli mnie gardło. I chyba mam gorączkę.

Kadmon obserwował cię z podejrzliwością. Myszona wyrozumiale pokiwała głową.

— Tak, tak — zwróciła się do syna. — Tatuś zachorował. Posłuchaj, jak chrypi.

— Wcale nie chrypi — zauważył Kadmon. — Udaje, że chrypi.

— Ale my mu wierzymy, prawda?

Kadmon zmrużył powieki. Zastanowił się, liczył głośno, co sprawiało mu wyraźną przyjemność, po czym energicznie przytaknął.

— Masz dyspensę — obwieściła Myszona. — Możesz chorować.

— Jutro wyzdrowieję. Zobaczycie. I wtedy... — wymamrotałeś ze wstydem.

— Oczywiście — wpadła ci w słowo Myszona. — Jasne. Jutro. Tyle że jutro jest poniedziałek. Nie przejmuj się. Bo widzisz — uśmiechnęła się do Kadmona — tatuś napisał książkę, wiesz? Wczoraj ją skończył i jest bardzo zmęczony. Pewnie dlatego choruje. Ale nam obiecał, że przeczyta jakiś fragment. Ta książka opowiada o tobie, o Adasiu i o cioci Nibyrybie. Ja również tam jestem, czy tak?

Zarumieniłeś się.

— Tatuś nie może czytać — powiedział Kadmon autorytatywnie. — Boli go gardło.

— Na ten czas zapomnimy o tym.

Kadmon potarł palcami czoło.

— Ja już zapomniałem — stwierdził.

Myszona powtórzyła jego gest.

— Ja także. Czytaj.

— Nie mam zamiaru... — wychrypiałeś.

— Masz, masz — mruknęła pobłażliwie. — O niczym innym nie marzysz od wczoraj. Zraz przyniosę ci maszynopis.

I nie czekając na twoją, niepotrzebną w tej sytuacji, zgodę wręczyła ci dwie pękate teczki. Usiadła obok Kadmona.

— No dalej — przynagliła. — Czekamy. Oboje.

— Czy to jest bajka? — pytał niecierpliwie Kadmon.

— Bajka-nie-bajka — wyszeptała mu w ucho tak, żebyś i ty słyszał. — Trochę bajka, trochę prawda, jak to u tatusia...

— Więc dobrze — wydukałeś. — Przeczytam wam o...

— Nie, nie — przerwała. — Sami zgadniemy.

— Niech będzie — machnąłeś ręką. Chciało ci się śmiać. Rozsznurowałeś pierwszą teczkę i udając, że się zastanawiasz, zacząłeś przeglądać plik kartek. Znalazłeś ostatni fragment.

„Wtedy zobaczyłem ich po raz ostatni — czytałeś wolno. — Szli piaszczystym brzegiem rzeki, jej skrajem. »Rzeka« — pomyślałem. Ale nie zwrócili na nią uwagi, tak bardzo zajęci byli liczeniem i odmierzaniem kroków oraz odnajdywaniem starych śladów na piasku, w którym schowałem wymyślone wprzódy muszle, zwierzęta i szałasy.

Więc szli. Ja także szedłem. Tuż za ich plecami, chociaż oddzielał nas nurt rzeki. Nie tylko. Również Skarpa, Ślimacza Droga, Dom Parek, Studnia-Do-Środka-Ziemi; każda kępa traw i jałowców. Za każdym krokiem oddalaliśmy się od siebie. Oni — ja. Najchętniej zatrzymałbym ich. Dlatego czym prędzej wymyśliłem rów z wodą biegnący w poprzek drogi. Rów wypełniłem zgniłą, pokrytą zieloną rzęsą wodą. Wyobraziłem sobie szuwary, wąskie liście tataraku, grząskie brzegi. Cóż z tego, skoro Adam wyjął z kieszeni wstążkę podarowaną mu przez Czarną Parkę i rzuciwszy niebieski pasek przed siebie wypowiedział zaklęcie, którego się od niej nauczył."

— Jakie to zaklęcie? — zapytał Kadmon.

— Nie przeszkadzaj — syknęła Myszona — Zaraz się dowiesz.

Zerknąłeś na nią nieufnie. Mrugnęła do ciebie porozumiewawczo. Wzruszyłeś ramionami i czytałeś dalej:

„Miałem nadzieję, że się pomyli, przekręci słowa, zapomni o ostatnim, najważniejszym zdaniu. Zaklęcie było długie, dłuższe od rowu, dłuższe od najdłuższej rzeki. Nawet ja nie pamiętałem go w całości, aczkolwiek powinienem, ponieważ jest to zaklęcie zaklęć, za którego pomocą buduje się mosty, kładki i wiadukty. Te zwykłe i te czarodziejskie. Dlatego czekałem z niepokojem.

Są różne zaklęcia. Jedne przypominają dziecinne wierszyki. Inne znów to proste wyliczanki: ene, due, like, fake, torba, borba... Są zaklęcia poważne i żartobliwe. Ułomne. Czarnoksięskie. Szamańskie. Magiczne. Zaklęcia mamrotane, śpiewane, i wypowiadane jedynie w myślach. Dla kogoś nie zaznajomionego z zaklęciami wszystkie zaklęcia są jednakowe i podobne, równie skuteczne lub nieskuteczne, co kto woli. Lecz mało kto wie, że prawdziwe zaklęcie, zaklęcie rzeczywiście pełne mocy, nigdy nie bywa zapisane. Ktokolwiek posiadł zaklęcie i je zapisał (mógł użyć do tego celu zwykłych liter, hieroglifów, pisma klinowego, względnie szyfru) — stracił je. Pozbawił je siły. Magia nienawidzi ksiąg. Ja również ich nienawidzę. Kocham pamięć i często powtarzam sobie i innym pamiętasz? Pamiętam. Wystarczy. W słowie: »pamiętasz?« mieści się wszystko — las, jakieś wzgórza, brudne podwórko, ścięte drzewo... To, co najgłębsze. A przede wszystkim słowa, które teraz, po wielu latach, brzmią niczym zaklęcia i wystarczy je odtworzyć, wypowiedzieć w myślach, a ich energia skonstruuje kładkę prowadzącą na drugą stronę rowu."

— No więc gdzie to zaklęcie — niecierpliwił się Kadmon.

— Jeżeli będziesz mi co chwila przerywał, przestanę czytać — burknąłeś.

— Ale zaklęcie... — wyjęczał płaczliwie.

— Zaklęcie nie mogło być zapisane — wyjaśniała Kadmonowi Myszona. — Wtedy nie miałoby już znaczenia. Byłoby bezskuteczne.

— To niech mi powie — zażądał.

— Wieczorem, dobrze? Tuż przed snem — obiecywałeś szybko.

— Słowo?

Podniosłeś dwa palce do góry. Kadmon ziewnął.

— To ja już chcę spać — wyszeptał. Myszona parsknęła śmiechem.

— Powiedziałem, wieczorem — uciąłeś dyskusję. Odwróciłeś kartkę.

„W czasie gdy oni budowali tę kładkę — zmierzyłem ją. Była wąska. Tak wąska, że z trudem mieściła się na niej jedna osoba. Była też długa. Mierzyła dwadzieścia osiem egipskich łokci. Trzydzieści sześć angielskich stóp. Poczułem strach, wyobraziwszy sobie Kadmona, który o czym doskonale wiedziałem — bał się wysokości. I dlatego pospiesznie zasypałem rów z wodą, ale oni tego nie dostrzegli. Położyli gotową kładkę na ziemi i stawiając ostrożnie stopy przeszli na drugą stronę nie istniejącej przeszkody."

— Wcale nie! — usłyszałeś głos Kadmona: — Adam mnie wtedy popchnął i wpadłem do wody. A ty mi nie pomogłeś.

— To tatuś był wówczas z wami? — zdziwiła się Myszona.

— Tak — odrzekł oskarżycielsko. — Stał i patrzył na nas. A Adam powiedział: Niech sobie patrzy — i kazał mi przejść po kładce. Później mnie popchnął i wleciałem w wodę. I Adam powiedział, że jestem niedorajda, i też wpadł do wody, tylko specjalnie.

„Zacząłem żałować swojej decyzji — czytałeś nienaturalnie głośno, powstrzymując narastający gniew. — Mogłem ich zatrzymać. Powinienem to zrobić: Jedynie ja znałem miejsce, do którego dążyli, i wiedziałem, co się za nim znajduje. Strach i niepewność. Szare pola. Bagna. Obce miasta, wiecznie spóźniające się pociągi, kolejowe stacje i obskurne, zakaraluszone bufety. Coś, co przerasta wszelką wyobraźnię.

Lecz oni beztrosko przebiegli przez kładkę i ruszyli dalej. Adam nucił coś pod nosem, Kadmon liczył: raz, dwa, trzy, cztery, pięć... i tak do dziesięciu, przystawał, oddychał głęboko i ponownie liczył...

Wymyśliłem las. Puszczę pełną wykrotów, kolczastych drzew, traw-sznurów. Dżunglę bez ścieżek. Widziałem taką w Sindhu. Wyrosła przed nimi, podobna do szarej, liściastej ściany.

Przyszło mi do głowy, że oni mogą po prostu ominąć las lub znaleźć jakikolwiek sposób, który umożliwiłby im przejście. Wystarczyłoby, żeby narysowali na piasku drogę. Zdjąłem więc lustro, które zawsze noszę na szyi, i postawiwszy na ziemi, spojrzałem w nie. To, co zobaczyłem, było odbiciem Ślimaczej Drogi, Domu Parek i wszystkich ścieżek do nich prowadzących; odbiciem opacznym i podstępnym, albowiem żeby iść w prawo, należało skręcić w lewo, by wędrować przed siebie — iść tyłem, a kto nieruchomiał — z łatwością mijał drzewa, krzaki i milowe słupy. Przemieniłem dżunglę w drugie zwierciadło i w tejże chwili każdy jar, każde drzewo, każdy liść stał się zwierciadłem tego zwierciadła, cały bór zamigotał, zalśnił i zabłysnął nieskończonością odbić, odbić tych odbić i tańcem świetlistych refleksów. Patrząc na puszczę, widziałem tysiące Domów Parek, miliony Setków, tryliony Najwyższych Sosen... Wszystkie ścieżki przekształciły się w Ślimacze Drogi, każda wiodła do punktu wyjścia.

Przystanęli. Adam niepewnie zerkał na rozciągający się przed nimi labirynt. Mówił coś do Kadmona, ale nie mogłem tego usłyszeć. Ku memu przerażeniu Kadmon usiadł. Zacisnął powieki. Grzebał w kieszeni, szukając czegoś. Adam niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

— Mam — powiedział Kadmon.

— Co masz? — zapytał Adam.

Kadmon rozchylił powieki i pokazał Adamowi pustą dłoń.

— Tu jest oko — oznajmił.

— Oko — potwierdził Adam.

— Oko ryby.

— Jasne! Pewnie! Jest! Oko ryby!

— Dostałem je od Białej Parki. Pamiętasz?

— Yhym... Wczoraj...

— Nie. Trzy dni temu.

Adam wzruszył ramionami. Wszystko jedno. Najważniejsze jest oko białej ryby. Zielone oko. Podłużna, ślepa źrenica. Albo zwykły kamyk. Nieważne! — Jest? — Jest! No, właśnie!

Kadmon potarł dłonią czoło.

— Tędy — powiedział wskazując palcem. — Nie, nie! — zakrzyczał dostrzegłszy, że Adam szykuje się do odejścia. — Poczekaj!

Adam pytająco popatrzył na brata.

— Pomyliłem się. Jeszcze raz.

Próbował trzykrotnie. Wpierw zobaczył ogród. Równe grządki porośnięte krzakami truskawek. Potem ujrzał zapaloną świecę, czerwony zarys płomienia, stół, na nim choinkę, połyskujące w półmroku bombki i Białą Parkę tkającą długaśny, kolorowy szal.

— Nie przejmuj się — powiedziała ciepło. — Zaraz ci się uda.

Czarna Parka milczała i dlatego nie mógł jej dojrzeć.

— Pomóż mi — poprosił Białą Parkę.

Uśmiechnęła się.

— Na łące — rzekła — zaraz za naszym Domem, mieszka Biały Baran. On zna każde przejście i każdą furtkę. Widzisz go?

— Widzę.

— Ja! Ja! — wrzasnął Adam. Zerwał się i zostawiwszy zdumionego Kadmona, pognał we wskazanym przez Białą Parkę kierunku. Pochwycił Barana za rogi. Wskoczył na jego grzbiet.

— Dalej! — krzyczał. — No, rusz się! Dalej!

Baran, ponaglony mocnymi uderzeniami pięt, pogalopował przed siebie, a jego kopyta o kształcie odwróconych strzał tratowały drzewa, trawę i wszystkie pułapki, jakie wymyśliłem. Kadmon złapał powiewający w powietrzu ogon Zwierza i zmrużywszy powieki mknął to w lewo, to w prawo, aż dotarł na Piaszczysty Trakt prowadzący do największego miasta, policzył do dwudziestu ośmiu, potem do trzydziestu sześciu i kiedy otworzył oczy, znajdował się po drugiej stronie lasu. Adam dyszał ciężko.

— Zejdź ze mnie — wystękał. — Nie mam już siły."

Usłyszałeś piskliwy chichot twojego syna.

— To nie Adam mnie nosił na barana, ale ty.

— Cicho — szepnęła Myszona.

— Ale Adam naprawdę jeździł na baranie. Ja nie, bo się bałem.

— I co?

— Nic. Dostał lanie od cioci Nibyryby, ponieważ rozdarł spodnie.

— Kto?

— Adam. Barany nie noszą spodni.

Westchnąłeś ciężko. Zamilkli. Zapaliłeś papierosa i czytałeś dalej:

„I tak, chociaż wcale tego nie pragnąłem, chociaż próbowałem ich powstrzymać, dobrnęli wreszcie do Skarpy. Do najdalszego krańca trójkątnego królestwa, gdzie rosła Najwyższa Sosna. Mógłbym wymyślić jeszcze wiele pułapek. Na przykład ocean, w którym toną wszystkie okręty. Albo kulistą ziemię. Piaskowe miasto kuszące barwnymi neonami i wystawami sklepów. Lunapark. Lecz pojąłem, że nic to nie zmieni, oni i tak dojdą tam, dokąd musieli dojść, gdyż nic już nie zależało ode mnie. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy to nastąpiło, w jakim momencie utraciłem kontrolę nad nimi: czy wtedy, gdy Adam znalazł Setka i wydobył go z mojego oka? A może wówczas, gdy Kadmon pierwszy raz spostrzegł Czarną Parkę i obrysował jej stopy białą kredą, a potem spytał:

— Raz, dwa, trzy; ile to razem?

— Miliony — odparła.

Znaleźli się przy Najwyższej Sośnie wczesnym popołudniem. Świeciło słońce, spadł deszcz, znów zaświeciło słońce; stali pod drzewem i gapili się na jego wierzchołek. Tui za Sosną płynęła Rzeka. Dla mnie wąska i płytka dla nich nieprzebyta granica, za którą widać było niewyraźne zarysy Pól i Bagien. Jeszcze nie zdążyłem wyobrazić sobie, co się tam znajduje.

— Wchodzimy? — zapytał Adam.

Kadmon niepewnie potwierdził jego słowa. Bał się i ja również poczułem strach. Przełknął głośno ślinę.

— Zobaczymy, kto będzie pierwszy — judził Adam. — Szybciej. Robimy wyścigi!

Weszli. Adam szybko i zwinnie, z gałęzi na gałąź, bez wysiłku.

Kadmon powoli i ociężale. W połowie drogi zawahał się.

— A jak zejdziemy? — spytał z niepokojem.

— Nieważne! Nieważne! — krzyczał Adam. — Jesteśmy blisko!

Zawsze kiedy przechodzę koło drzewa, przyglądam mu się bacznie. Wpierw z daleka. Potem zbliżam się ostrożnie — drzewo rośnie, przybywa mu gałęzi, liści, konary wyginają się, i myślę — to zastanawiające, co sprawiło, że przybrały akurat takie kształty. Nie wiem. Nigdy nie rozwiążę tej zagadki. Pozostaje więc zadziwienie.

Albo inaczej. Stoję na szosie. Czekam. Szosa jest pusta. Podnoszę kamyk i rzucam tak, żeby odbił się kilkakrotnie od asfaltu. Nigdy nie wiem, w którą stronę poleci. Co stałoby się, gdybym go nie rzucił?

W takich momentach bliski jestem zrozumienia tego, co mieści się poza słowem. Chwytam to, próbuję uwięzić — umyka. Zabawne! Bardzo śmieszne! Ale ja wiem, czym jest drzewo. Czym jest kamyk. Są miejscami, z których najlepiej widzi się Rzekę.

Tymczasem Bliźniacy wdrapali się na najwyższą, uginającą się pod ich ciężarem gałąź i usiadłszy na niej okrakiem obserwowali Pola i Bagna.

— Miasto, widzisz? — zawołał Kadmon.

— Aha. Miasto. A obok kolejowa stacja.

— I droga.

— Popatrz. Wzgórza.

— Nie, to kościół.

— Wzgórza!

— Kościół!

— Niech będzie zamek.

Odwróciłem głowę w tamtym kierunku. Zobaczyłem miasto, drogę, szosę, rzędy drzew, kościoły, zamki i pałace. Wichrowe wzgórza. Kamieniołomy. Wietrznię. Zalew. Karczowiska. Ujrzałem je wyraźnie, zupełnie jakby istniały naprawdę.

— Boję się — powiedział niespodziewanie Kadmon. Zakręcił się strachliwie. — Nie zejdę. Nie dam rady...

— Nie marudź — burknął Adam, zły, że przerwano mu wspaniałą zabawę. — To przecież proste. Stawiasz stopę tu, o tu, a następnie tam, nieco niżej, i tak dalej... Patrz. Pokażę ci...

Mówiąc to, z łatwością zesunął się na rosnący poniżej konar.

— Chodź! — ponaglał. — Rusz się, łamago!

Kadmon kurczowo wczepił się palcami w porowatą korę drzewa. Zamknął oczy.

— Boję się... Boję się... — powtarzał.

Ja również zacząłem się bać. Tak jeszcze nigdy się nie bałem. »Spokojnie — mówiłem do siebie. — Wystarczy rozłożyć ręce, poddać się pędowi powietrza, wolno sfrunąć. Wyobrazić sobie, że jest się liściem. To nie boli. Przeciwnie. Jest przyjemne i trwa bardzo, bardzo długo.«

— Słuchaj — mówiłem do Kadmona. — Posłuchaj mnie. Otwórz oczy i zobacz, że drzewo wcale nie jest wysokie. Zwyczajne drzewo. Zasadziłem je trzy miesiące temu. Nie ma się czego obawiać. Chodź.

Wytężyłem wzrok. Adam stał już pod Sosną s krzyczał coś do skurczonego na jej wierzchołku brata. Zabolało mnie gardło. Przeszył je ostry, pulsujący ból.

— Poczekaj — usłyszałem głos Adama — przyniosę siekierę i zetnę to drzewo. Nie musisz schodzić!

Zawrócił, zbiegł pędem ze wzgórza. Oddalał się. A przecież to, co na górze, jest takie samo jak to, co na dole. Myśląc o tym, przytknąłem dłoń do pnia. Trąciłem go lekko. Sosna zadrżała, ogłuszył mnie trzask pękającego drewna i rozpaczliwy krzyk Kadmona. Adam uderzył siekierą po raz ostatni — mocno, zdecydowanie, z rozmachem. Drzewo runęło. Spróbowałem je chwycić, lecz wymknęło mi się z palców, w chwilę później przegrodziło Rzekę, osunęło się do wody i popłynęło niesione prądem, pozostawiając Kadmona po drugiej stronie nurtu, a ja przezwyciężyłem narastający ból gardła i jęknąłem, gdyż jakiś biały kształt, coś, co tak bardzo było mną, rozdwoiło się i gdy rozchyliłem powieki, zobaczyłem jedynie błotnisty prawy brzeg oraz pole porośnięte niebieskimi, Lwimi paszczami."

— Dlaczego wybrałeś Kadmona?

Drgnąłeś zaskoczony. Odstawiłeś szklankę i utkwiłeś oczy w Myszonie. Był wieczór, twój syn spał, a wy, w obawie, by go nie zbudzić, siedzieliście w najdalszym kącie pokoju oświetlonym stojącą w rogu lampą. Myszona popatrzyła na ciebie uważnie. Chciałeś zapewnić, że się myli, wytłumaczyć w skrócie koncepcję książki, ale wyprzedziła twoje zamiary.

— Nie chodzi o Białoniezwierza. Znam go. Czytałam wszystko, co napisałeś. No, nie złość się — dorzuciła widząc zmieszanie malujące się na twojej swarzy. Musiałam przeczytać. Byłeś taki tajemniczy... W każdym razie przeczytałam Białoniezwierza i znam go w całości. Podoba mi się. Ale nie w tym rzecz. Pytałam, dlaczego wybrałeś Kadmona.

— Nikogo nie wybierałem — zaoponowałeś. — O co ci chodzi?

— Być może nie mam racji... — zastrzegła się.

— Wiem — warknąłeś. — Chodzi ci o to, że wczoraj nie pojechałem do Bykowca, czy tak? Że zostałem z wami? Ja...

— Nie musisz się usprawiedliwiać — powiedziała pospiesznie. — Nie denerwuj się. Przyszło mi to do głowy, gdyż ostatnia scena, którą nam czytałeś, wydarzyła się naprawdę. Mam rację?

Skinąłeś głową.

— Adam przybiegł do domu, krzycząc, że Kadmon wlazł na drzewo i nie może zejść — mówiła dalej. Przestraszyłam się, ciebie nie było, Adam złapał siekierę, wiesz, tę, którą zreperował niedawno Krabrak, i pobiegł w stronę skarpy. Nibyryba zgłupiała. Nie wiedziałam, co robić. Pognałam za Adasiem i zobaczyłam, że chce ściąć to drzewo, naprawdę zamierza to uczynić... Wyrwałam mu siekierę i ściągnęłam Kadmom na dół. Nigdy nie widziałam go w takim stanie... Gdzie byłeś wtedy?

— Po drugiej stronie rzeki — odpowiedziałeś z wahaniem.

— Po drugiej stronie rzeki — powtórzyła wolno.

— Tak. Po drugiej stronie rzeki...

Uniosła brwi.

— I widziałeś wszystko?

— Zrozum...

— Widziałeś?

— Widziałem...

Ujrzałeś tę scenę raz jeszcze: kołyszące się drzewo i przycupniętego na wierzchołku Kadmona. Słyszałeś głuchy trzask uderzeń — to Adam nieporadnie walił siekierą w pień. Potem zobaczyłeś Myszonę, która zdecydowanym ruchem odsunęła Adama i wspięła się na sosnę. Pochwyciła trzymającego się kurczowo Kadmona. Mówiła coś, ale będąc daleko, nie mogłeś tego słyszeć. W głowie dudniła ci tylko jedna myśl: to samo w górze, co i na dole. Nic nie znaczące zdanie wyrwane z jakiegoś dawno przeczytanego tekstu. To samo w górze, co i na dole... Zdanie-szarada. To samo... W górze... Oczywiście, że w górze. Przerażona swarz. Zaciśnięte pięści. Biała, napięta skóra...

Roześmiałeś się cicho. Myszona miała rację. Kadmon i Adam. W tej właśnie kolejności. W górze. Potem na dole. Tam w górze było coś bardziej znajomego — nieporadnego, lękliwego... Tobie nigdy by nie zaświtała myśl, ażeby zrąbać drzewo... Chociaż... Zrobiłeś to już przed laty, lecz tamto drzewo — Kosiarz — było martwe, było twoim drzewem i nikt na nim nie siedział prócz wstrętnych, czarnych ptaków...

Ale czemu? Czemu taki, nie inny wybór? Sięgnąłeś po teczkę i przeczytałeś pierwsze zdania początkujące drugą część książki. Jasne. Wszystko jest jasne. Kadmon.

— Przeczytaj — poprosiła Myszona. Potrząsnąłeś głową.

— Narratorem jest Kadmon — wybąkałeś.

— Wiem, że Kadmon. Tak pierwszej, jak i drugiej części...

— Tak.

— To dobra książka.

— Tak.

Najchętniej powtarzałbyś w kółko: tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak.

— Naprawdę dobra.

— Przestań! Wiesz, że nie o to chodzi!

— Więc o co?

— Jestem zmęczony — powiedziałeś. — Po prostu jestem zmęczony...

Przerwałeś na moment. Potarłeś czoło dłonią. Było spocone, pachniało siarką i anyżkiem. I czymś jeszcze. Śmierdzę — pomyślałeś i poczułeś do siebie wstręt. Rzeczywiście śmierdziałeś. Rozkładałeś się. Gniłeś.

— Opowiem ci pewien sen — rzekła Myszona. Wpierw śniła mi się bladoróżowa mgła. Nie było nic, tylko mgła i cisza. Ogarnął mnie spokój, lecz w chwilę potem znalazłam się wewnątrz ogromnego pieca, w jego kominie. Czułam się zamknięta, otaczały mnie ceglane ściany. Stałam na szczycie żelaznych schodów, które prowadziły w dół. Schody nie były proste. Ciągnęły się spiralnie wzdłuż ścian. Raptem zobaczyłam, że nie jestem sama. Tłum ludzi zbiegał wraz ze mną, słyszałam krzyki, płacz, ludzie tratowali się, gnietli, po schodach spływała krew... Biegłam z nimi. Nie mogłam się zatrzymać... Z przerażeniem myślałam, że oni mogą mnie stratować, a potęgujący się z każdą sekundą zwierzęcy strach opanował mnie do tego stopnia, że na nic nie bacząc waliłam pięściami, kłębiących się przede mną takich samych jak ja więźniów... Byle się nie dać... Byle nie upaść... Byle dalej, za wszelką cenę... — dudniło mi w głowie. W tym tłumie ubranych w długie, szare płachty ludzi dojrzałam również Kadmona. Złapałam go na ręce. On jeden nie okazywał strachu... Jakby nie widział, co się dokoła dzieje... Jakby był pod działaniem jakiegoś narkotyku... Spoglądał w górę, gdzieś wysoko. W niebo... Ale nikt poza nim tego nieba nie widział... Dla nas, dla tego stada ogarniętych paniką ludzi, były jedynie schody i rozwierająca się z każdą upływającą sekundą czeluść... Biegliśmy zatem, ja z Kadmonem na rękach, schody urwały się nagle i wszyscy znaleźliśmy się na placu miasteczka. Pamiętam kościół, rynek, kępę rachitycznych drzew... Wylegliśmy na plac i tam natrafiliśmy na wysoki, ciągnący się w poprzek rynku mur. Taki zwykły, kryty dachówkami, jakim często otacza się cmentarze. Tłum naparł nań, niczym fala wezbranej wody, rozległy się pełne rozpaczy wrzaski, kwik spłoszonych koni, trzask łamanych wozów... Nie wiem, skąd wzięły się tam te konie i te wozy... Piętrzyły się pod murem, a z rozdartych brzuchów zwierząt tryskała posoka i wypełzały oślizgłe flaki. Ludzie także starali się przeskoczyć przez mur i wielu się to udało, więc uniosłam Kadmona i po głowach, po ramionach współuciekinierów wdrapałam się na przeszkodę. Tam, z drugiej strony, rozciągał się żydowski cmentarz. Wiesz, taki z pochylonymi, kamiennymi tablicami, wyszabrowanymi grobowcami, porośnięty zdziczałym młodniakiem... Wszędzie zalegał brudny, zmieszany z błotem śnieg. A w przodzie... W przodzie stała na podeście kamera filmowa, plątały się kable i połyskiwały oślepiająco reflektory. Ktoś robił film... Wiesz, kto stał za kamerą?

— Nie.

— Ty..

— Ja?!

— Tak, ty. Ty w czapeczce reżysera. Obok leżał megafon. Filmowałeś. Z całego tego tłumu wybrałeś tylko dwie twarze: moją i Kadmona. Jeszcze biegłam ku tobie, a już widziałam ten film na ekranie jakiegoś ogromnego kina. Widziałam własną, strwożoną twarz i nieruchomy wzrok Kadmona. Czemu? Czemu w tym śnie wybrałeś właśnie nas?

— Ja również zostałem wybrany...

— W tym śnie?

— Mówię o Opowiadaczu Bajek. On mnie skonstruował.

— Nie mówisz tego poważnie — rzuciła z uśmiechem.

— Twój sen... — zacząłeś i machnąłeś bezradnie ręką. — Mam czasami wrażenie, że ktoś mnie opowiada. Ja piszę, ale tak naprawdę to nie ja układam zdania. Chociaż... Nie. Nie całkiem. Piszę. Wszystko jest we mnie. Okazuje się, że muszę pisać. W żaden sposób nie mogę przestać. Wreszcie kończę. Czytam. Zdania brzmią obco, nijako. Nic nie pojmuję, nie umiem odtworzyć własnych myśli, które mnie w tę, a nie winną stronę pokierowały. Ktoś powtykał mi w głowę wątki, zdarzenia. Moim zadaniem było je wyłowić, poprzestawiać, ułożyć jeszcze jedną wersję tego, co dawniej słyszałem, o czym mi opowiadano, co we mnie mną śniono... Rozumiesz? Dlatego mówię, że jestem skonstruowany.

— Jak golem?

— Powiedzmy: homunkulus — odparłeś czując niespodziewaną ulgę.

— Opowiadający opowiadanemu opowiada opowieść opowiadanego — mruknęła cicho.

— Co?! Powtórz!

— Jest naprawdę późno — stwierdziła spojrzawszy na zegarek. — Jest późno, a ja czasami boję się luster, dziecinnych wyliczanek i czarodziejskich proszków. Boję się przypadkowo napotkanych mężczyzn i kobiet. Również wężosmoków i ścinanych drzew. Nie lubię ptaków. Są obłe. Śmierdzą. Myślę, że w takich momentach, kiedy zasłona drży i zdaje się, iż jeszcze sekunda, a pęknie i odsłoni przed nami niewypowiedziane, należy się położyć i zasnąć. Przemiany są niebezpieczne. Ocierają nas o śmierć. Dlatego obawiam się twarzy, ostatnich wagonów pociągu, luster, uchylonych okien, zachodów słońca i ciemności. Ty także się ich boisz. Gdy zauważam lęk na twojej twarzy, mój strach znika. Mogę wejść na najwyższe drzewo. Mogę z łatwością przeskoczyć przez najeżony odłamkami szkła mur. Lecz nie chcę tego widzieć...

— Ja nie chciałem...

— To bez znaczenia, co chciałeś — przerwała. Napisałeś książkę. Dobrą książkę. Wyślij ją gdzieś. Jestem przekonana, że ją wydrukują.

powrót do strony GNOSIS 2     powrót do strony głównej GNOSIS