|
||
Etnograf, pisarz, podróżnik Jan Witold Suliga (ur. 1951), obecny dyrektor Muzeum Etnograficznego w Warszawie, jest nie tylko autorem takich prac poświęconych tarotowi, jak Tarot: karty, które wróżą (1990) i Biblia Szatana (1991), lecz także powieści pt. Jednorożec albo traktat hermetyczny, której fragment tu drukujemy. |
Jednorożec albo traktat hermetyczny fragment Piątego Działania |
|
Jan Witold Suliga |
||
W
NIECAŁY ROK PÓŹNIEJ OTRZYMAŁEŚ LIST WYSŁANY PRZEZ REDAKCJĘ jednego
z wydawnictw Stolicy. Informowano cię w nim, iż swoja książka została
przyjęta do druku i zyskała bardzo przychylne recenzje wewnętrzne.
Przez kilka minut bezradnie miętosiłeś w dłoni nieduży arkusik
papieru, przeczytałeś raz i drugi, sprawdziłeś na wszelki wypadek, czy
list zaadresowany jest do ciebie — zachowywałeś się śmiesznie i
nieporadnie. Nawet gdy przepisywałeś Białoniezwierza (bo tak
ostatecznie zatytułowałeś swoją powieść), nie przypuszczałeś, że
ktokolwiek zdecyduje się ją opublikować. Czasami tylko wyobrażałeś
sobie księgarnię i siebie sięgającego po leżącą na ladzie książkę
w koniecznie, ale to koniecznie, białej okładce z narysowanym na niej
wizerunkiem jednorożca oraz alchemicznymi symbolami koniunkcji słońca i
księżyca. Była to swoja książka, coś, co wytworzyła twoja
imaginacja, bajka nie będąca bajką, zabawa w słowo, gdzie akcja — na
poły baśniowa, na poły mitologiczna, chaotyczna, przerywana raz po raz
monologami narratora, jego snami, fragmentami wyrwanych pozornie z
kontekstu opowieści i rozważań — kryła w sobie rzecz najważniejszą,
którą, o czym doskonale wiedziałeś, nie każdy mógł zrozumieć. Białoniezwierz,
przerobiony i napisany powtórnie w Bykowcu, był traktatem o wyobraźni,
o stwarzaniu świata, o rozdarciu, które później następuje i, co najważniejsze
— o powrocie do wyobrażanego przez wyobrażane. Zamierzałeś początkowo
napisać powieść pudełkową. Po kilku próbach — zrezygnowałeś;
doszedłeś do wniosku, że tak jak śnienie we śnie nie ujawnia nic poza
faktem, że śniąc można być śnionym, tak opowieść w opowieści nie
pozwoli ci wyjaśnić, czym są i w jaki sposób się rodzą kosmosy
twoich bohaterów. Ale wszystko to było jedynie cząstką tego, co pragnąłeś
zawrzeć w skrótowych, lapidarnych zdaniach, czasami w rozwlekłych i
pokrętnych monologach narratora, nazywanego przez postaci Białoniezwierza
Obserwatorem, Patrzącym lub najczęściej — Niewidzialnym, który niczym
biblijny Jahwe wykreował na swój obraz i podobieństwo Bliźniaków:
Kadmona i Adama (po dłuższym namyśle postanowiłeś zachować imiona
swoich synów), oddając im we władanie Lewy Brzeg Rzeki — królestwo
zagadkowych, fantastycznych stworów podobne nieco do terenów rozciągających
się wokół Bykowca. Znalazła się tam Skarpa, Studnia-Do-Środka-Ziemi,
Najwyższa Sosna, Ślimacza Droga, Dom Parek, gdzie mieszkały dwie
kobiety zajęte tkaniem nie kończącego się gobelinu i robieniem na
drutach skarpetek, szalików i swetrów. Niedaleko Domu Parek płynęła
Rzeka oddzielająca Lewą stronę od Prawej; na tej ostatniej
rozprzestrzeniały się tylko Pola i Bagna. Topografię Bykowca wykorzystałeś rozmyślnie, podobnie jak imiona braci, z których Kadmon posiadał zdolność przekształcania się w rybę i potrafił wszystko dojrzeć, Adam natomiast z łatwością oswajał zwierzęta i znał języki wszystkich smoków. Jego najbliższym towarzyszem był Setek: wielobarwny smok żyjący w zagłębieniu pod korzeniami Najwyższej Sosny. Ale
użyte w książce biblijne symbole przeznaczone były dla powierzchownego
czytelnika. Nie chodziło ci o komentowanie Genesis czy historii o Ablu i
Kainie. Kadmon i Adam nie rywalizowali o względy Niewidzialnego, więcej
— nie dostrzegali go, choć co chwila natykali się na jego ślady. Po to
żyli na Lewym Brzegu Rzeki, aby go poznać. Oni go stwarzali. Cokolwiek
powiedzieli, narysowali, wyimaginowali sobie — stawało się, nasycało
Brzeg, zaś nurt Rzeki — z początku szary i bezbarwny wchłaniał kolory
i słowa, aż przemienił się w ruchliwy, tęczowy bąbel. W tym zawierała
się najważniejsza tajemnica twojej powieści, której nigdy nie odkryli
Bliźniacy: świat Lewego Brzegu Rzeki był odmiennie postrzegany przez
nich, a inaczej przez Białoniezwierza, Jednoroga, Niewidzialnego — narratora i obserwatora w jednej osobie: ciebie, autora książki. Bracia,
zajęci przemierzaniem coraz to nowych płaszczyzn baśniowej rzeczywistości,
widzieli wypełniające je elementy raz takimi, to znów innymi, nadszedł
wreszcie czas, gdy dotarli do Najwyższej Sosny, która rosła na skraju
Skarpy, wskrabali się na jej wierzchołek i zobaczyli z dala Prawy Brzeg
Rzeki — Pola i Bagna. Na
tym kończyła się pierwsza część powieści. Część druga traktowała
o rozdarciu i o pragnieniu powrotu. Jej narratorem i bohaterem był
Kadmon. Bracia rozdzielili się. Adam pozostał na Lewym Brzegu — Kadmon
przedostał się na Pola i Bagna. Jak ty wędrował po Sindhu, włóczył
się po Truanie, wałęsał po całej Azji, zamieszkał w mieście K., i
tam — jak zresztą wszędzie — stykał się z ułomnymi i niepełnymi
fragmentami rzeczywistości znanej z Lewego Brzegu Rzeki. Lecz to, co było
dlań prawdziwe i realne, na Prawym Brzegu Rzeki egzystowało w postaci
legend, opowieści, było baśnią albo skrawkiem wyrwanego z kontekstu, a
znanego z dzieciństwa zdarzenia. Świata Prawej Strony nie zasiedlały
jednorożce i smoki. Tu przemieniały się one w kiczowate kamienne
maszkary pilnujące odrzwi sindhijskich i tybetańskich świątyń. Nikt
nie polował na wodniki. Sosny stawały się Kosmicznymi Drzewami przez
obrzęd, ażeby po jego zakończeniu natychmiast stracić cechy niezwykłości.
Kadmon-bohater twojej powieści podejmował te same, co ty niegdyś, wysiłki
zmierzające do scalenia §wiata, ponosił klęski, narażał się na śmieszność,
przegrywał, w końcu napisał książkę, którą zatytułował Białoniezwierz,
i w ten oto sposób wdał się w ostatnią, wręcz rozpaczliwą walkę, będącą
próbą powrotu... Białoniezwierz.
Twoja hermetyczna biblia. Wyznanie wiary, bo też czułeś się niczym
prorok, który odkrył największą tajemnicę i teraz wyjawia ją tym, którzy
posiedli uszy do słuchania. Zaistniały kosmos zawładnął tobą, pochłonął
ciebie — jego demiurga — do tego stopnia, że oddałeś mu się bez reszty
tym mocniej, im bliższy był rzeczywistym wydarzeniom, jakie rozegrały
się w trakcie wakacji. W twojej powieści nic nie było całkowicie
wyimaginowane, niczego nie wymyśliłeś. Całymi dniami śledziłeś
zabawy twoich synów, podsłuchiwałeś ich rozmowy, podążałeś za chłopcami
pod skarpę, do lasu, na brzeg rzeki, nawet do głazu upamiętniającego
kaźń Żydów. Co wieczór zamykałeś się na strychu i ustawiwszy
naftową lampę na kulawym stole pisałeś, strona po stronie zapełniając
zeszyt. Z niecierpliwością oczekiwałeś następnego dnia. Kosmosy
twojej powieści i zabaw Kadmom i Adama zmieszały się ze sobą. Pisałeś
o Rzece i miałeś wrażenie, iż naprawdę znalazłeś się na jej Lewym
Brzegu, a siedząc po pępek w wodzie zatapiasz w niej kubek i wyławiasz
gotowe już fragmenty książki, twoim zadaniem jest powiązać je w całość
— to wszystko. Pisałeś.
Nurzałeś się w opisywanym Świecie. Z wolna ogarniał cię niepokój,
wszak jeszcze dwa-trzy dni i będziecie musieli wrócić nad morze, nastąpi
apokalipsa; nie ta uniwersalna, ale dotycząca swojego świata, kosmosu
bliźniaków, a ty nie zdążysz doprowadzić go do końca. Zapisałeś
dwa brudnopisy, opuściliście Bykowiec, dokąd znów wracałeś co
niedziela, tym razem zabierając ze sobą Kadmona, wieczorami zaś
przepisywałeś Białoniezwierza na pożyczonej maszynie. To
drugie pisanie było całkiem odmienne, bardziej wyrachowane, bardziej
mozolne. Myliłeś się, gniotłeś ze złością kartki, ciskałeś je
pod biurko. Myszona udawała, że nie dostrzega tego, co robisz, i byłeś
jej za to wdzięczny. Nie chciałeś nikomu pokazywać Białoniezwierza,
myśl, że miałbyś o nim rozmawiać — napawała przerażeniem. Praca
pochłonęła cię w końcu tak bardzo, że zrezygnowałeś z niedzielnych
wyjazdów do Bykowca, ze spacerów z Kadmonem, niemal ze wszystkiego. Czułeś
upływ czasu. Coś cię goniło. Coś nakazywało ci jak najszybciej skończyć.
Ludzie dyskutowali o Roku Komety, po mieście krążyły plotki o zbliżającym
się końcu świata przepowiedzianym przez Matkę Boską, która objawiła
się na szczycie lipy rosnącej w pobliżu stacji kolejowej, kioskarz — Świadek
Jehowy — czekał na apokalipsę z pełnym wyższości uśmiechem i
powtarzał:
— Tak, panie Sufin. W Biblii znajdzie pan odpowiedź na wszystkie pytania.
Biblia przewiduje wszystko. I patrz pan. Zatrzęsły się góry w
Tenoczititlanie, wybuchła Gwiazda Piołun — straszne czernobyle przepełnione
goryczą, a powiadam panu — to dopiero początek! Sąd nad Złym trwa
nieprzerwanie od czasu Wielkiej Wojny. Ujrzymy takie rzeczy, że śmierć
stanie się dla nas wybawieniem, ale Bóg uwięzi Kostuchę, a Czerwony
Potwór naznaczy grzesznych swoim znakiem Sodomy i Gomory. Czas.
Rwący strumień — już nie powolna Rzeka. Musiałeś zdążyć. Przed
czym? Przed końcem Roku Komety? Przed Sądem Bożym? Przed
Zmartwychwstaniem? Może przed następnym rozdwojeniem gałęzi. Wiedziałeś
tylko, że musisz. Rzuciłeś pracę w warsztacie. Wypijałeś po
trzy-cztery kawy dziennie. Na zdezelowanym adapterze kręciła się w kółko
płyta z nagraniami Szalonej Jennis, ty zaś wmawiałeś zniecierpliwionej
Myszonie, że muzyka ta wyraża wszystkie twoje uczucia. Wreszcie — tuż
przed Bożym Narodzeniem, a dokładnie dwudziestego pierwszego grudnia — napisałeś ostatnie zdanie. Najważniejsze. Klucz do zrozumienia Białoniezwierza.
Odsunąłeś na bok stertę białych kartek i przymknąłeś oczy. Niespodziewanie
dla siebie usnąłeś. We śnie ujrzałeś podwórko, szare, okopcone ściany
baraków, wątłe drzewko, zdeptany trawnik, parę przewróconych pojemników
na śmieci i zniszczony, czynszowy budynek. Potem zobaczyłeś ciemny,
podobny do nie oświetlonego korytarza pokój. W jego lewym kącie stał mężczyzna.
Tym mężczyzną był twój ojciec. Nie widziałeś twarzy tego człowieka,
ale wiedziałeś, byłeś pewien, że jest nim twój ojciec, który
odnalazł ciebie po wielu latach wygnania z Kraju.
— Tatusiu... — jęknąłeś. Zza
mgły wynurzyła się martwa twarz-maska.
— Co to jest Wielkie Zwierzę? — zapytała nie otwierając ust.
— Nie wiem — wybełkotałeś zaskoczony. Z trudem przezwyciężyłeś nagły
ból gardła.
— A czemu czarne kruki odlatują za szczyty gór i tam, stając się białe,
rozmnażają się?
— Nie wiem — powtórzyłeś. — A kiedy trzy było jednym?
— Nie wiem!
— Czytaj! Powiał
wiatr. Niczym w Apokalipsie Ulubionego Ucznia pojawiła się przed tobą ręka
i położyła ci na kolanach książkę w białej okładce. Otworzyłeś ją
odruchowo. Wzrok twój padł na tytułową stronę. Białoniezwierz.
Pochyliłeś się, żeby czytać dalej, ale reszta kartek zadrukowana była
niezrozumiałymi dla ciebie hieroglifami. Przyjrzałeś się im dokładniej.
Były to zwykłe litery, tyle że biegnące w przeciwnym kierunku. Lustro
— pomyślałeś. — Potrzebuję lustra. — Zwierciadło wisiało naprzeciwko
ciebie. Przyłożyłeś doń powieść i przeczytałeś głośno:
— Kiedy razem będzie dwoje — otworzą się twe podwoje. Jedno słowo, jeden
ruch — zginie po nim wszelki słuch. Ktoś
potrząsnął tobą, zamachałeś rękami, książka z trzaskiem upadła
na podłogę i odgłos ten wyrwał cię ze snu. Rozchyliłeś powieki. Nad
tobą pochylała się Myszona.
— Skończyłem, wiesz? — wyszeptałeś niewyraźnie.
— Wiem — odrzekła tonem, który mógł oznaczać zarówno radość, jak i
ulgę. Zapragnąłeś
jej. Inaczej niż kiedyś. Łapczywie. Gwałtownie. Nie dostrzegałeś
zdziwienia malującego się na jej twarzy i bezbronnego zaskoczenia, które
wkrótce minęło; pieściłeś ją, odkrywałeś ponownie, wędrowałeś
palcami po ciele kobiety zdumiony, jak niewiele się zmieniło. Uwolniwszy
się z ubrań, nie gasząc nawet palącej się na biurku lampki, wkroczyliście
w mrok zamkniętych oczu, w brązową ciemność, gdyż oboje zrezygnowaliście
z patrzenia, poprzestając na dotyku, prześlizgiwaniu się po skórze i włosach.
Nic, nic, nic — powtarzałeś w myślach, „nic" rosło, rozsadzało
cię — bure, coraz szybsze „nic". Myszona krzyknęła, a może tak
ci się tylko zdawało, i wtedy „nic" przekształciło się w „coś".
Spojrzałeś na nie i zobaczyłeś twarz Myszony. Przez moment chciałeś
ponownie wrócić w mrok, ale Myszom chwyciła mocno twoją głowę i
przytrzymała ją.
— Boże — wyjąkała. — Zupełnie jak za pierwszym razem. Przełknąłeś
głośno ślinę. Myszona zachichotała.
— Ale wytrzeszczasz gały, rudzielcu — zakpiła. Odwróciła
się powoli. Przycisnąłeś twarz do jej pleców i muskałeś je wargami.
— Myszona — wyszeptałeś.
— Hm?
— Nie, nic, nic... Chcesz
mi coś powiedzieć, czy tak? — zapytała po chwili. Sięgnąłeś
po papierosa.
— Daj i mnie — rzekła. Zapaliłeś
zapałkę. Ogień oślepił cię, sparzył palce, ze złością odrzuciłeś
nie dopalone drewienko.
— Strasznie tego dużo — powiedziałeś bez związku.
— Tym lepiej — zauważyła. — Mamy przed sobą całą noc, jak kiedyś. Pamiętasz? Jutro
jest niedziela — wykrztusiłeś. Spochmurniała i zmarszczyła brwi.
— Ale ja... — dodałeś szybko. Położyła
dłoń na twoim udzie. Umilkłeś. Ona też milczała. Przykryłeś jej dłoń
swoją, po raz któryś z rzędu zauważając, że są tej samej wielkości.
Chrząknąłeś głośno. Znów powrócił ból gardła, jakby gdzieś w
krtani coś rosło i za wszelką cenę próbowało wydostać się na zewnątrz.
— Teraz — powiedziałeś ochryple — poszedłbym do tej kwiaciarni na rynku i
kupiłbym ci kwiaty. Popatrzyła
pytająco.
— Lwie paszcze — dorzuciłeś. — Tak. Właśnie lwie paszcze. Koniecznie
niebieskie. Zerknąłeś
niepewnie na Myszonę. Paliła papierosa, wypuszczając dym nosem. Spoglądała
na sufit podobny w półmroku do starej mapy przedstawiającej wnętrze
jakiegoś kontynentu. Pęknięcia układały się w pokrętne linie rzek,
strumieni, granice puszcz, kopczaste grzbiety wzgórz i tylko
gdzieniegdzie dostrzec można było niewyraźną plamkę — miasto. Powędrowałeś
tam. Przemierzałeś łańcuchy górskie, potem zszedłeś na równiny,
minąłeś rzekę, dotarłeś do szosy, a gdy znajdowałeś się niedaleko
celu, usłyszałeś głos Myszony.
— Adam — powiedziała.
— Co?!
— Adam... Myszona
usiadła.
— Kiedy byłam mała, jedna z sióstr podarowała mi na Gwiazdkę czerwone
koraliki — oznajmiła — a ja wyobraziłam sobie, że jeśli co wieczór połknę
jeden, ktoś zabierze mnie z sierocińca i nigdy tam nie wrócę. Najchętniej
połknęłabym wszystkie na raz, lecz wtedy magia by nie poskutkowała, więc
ukryłam paciorki pod siennikiem. Nie swoim, oczywiście. Ukryłam je w łóżku
sąsiadki.
— I co?
— Nic — warknęła. — Ta pinda zeżarła je.
— Kto?
— Nibyryba, ośle! — parsknęła nieprzyjemnym śmiechem.
— Nie rozumiem, do czego...
— Tu nie ma nic do zrozumienia — przerwała gniewnie. — Nic. Pomyślałam po
prostu o Adamie, i to wszystko. Rano
oświadczyłeś, że nie masz zamiaru jechać do Bykowca, motywując swoją
decyzję złym samopoczuciem. Myszom udawała, że ci wierzy, wyciągnęła
nawet z szafki jakieś lekarstwa, które musiałeś połknąć i popić
gorącym mlekiem z miodem i masłem.
— Boli mnie gardło — narzekałeś. — Strasznie boli mnie gardło. I chyba
mam gorączkę. Kadmon
obserwował cię z podejrzliwością. Myszona wyrozumiale pokiwała głową.
— Tak, tak — zwróciła się do syna. — Tatuś zachorował. Posłuchaj, jak
chrypi.
— Wcale nie chrypi — zauważył Kadmon. — Udaje, że chrypi.
— Ale my mu wierzymy, prawda? Kadmon
zmrużył powieki. Zastanowił się, liczył głośno, co sprawiało mu
wyraźną przyjemność, po czym energicznie przytaknął.
— Masz dyspensę — obwieściła Myszona. — Możesz chorować.
— Jutro wyzdrowieję. Zobaczycie. I wtedy... — wymamrotałeś ze wstydem.
— Oczywiście — wpadła ci w słowo Myszona. — Jasne. Jutro. Tyle że jutro
jest poniedziałek. Nie przejmuj się. Bo widzisz — uśmiechnęła się do
Kadmona — tatuś napisał książkę, wiesz? Wczoraj ją skończył i jest
bardzo zmęczony. Pewnie dlatego choruje. Ale nam obiecał, że przeczyta
jakiś fragment. Ta książka opowiada o tobie, o Adasiu i o cioci
Nibyrybie. Ja również tam jestem, czy tak? Zarumieniłeś
się.
— Tatuś nie może czytać — powiedział Kadmon autorytatywnie. — Boli go
gardło.
— Na ten czas zapomnimy o tym. Kadmon
potarł palcami czoło.
— Ja już zapomniałem — stwierdził. Myszona
powtórzyła jego gest.
— Ja także. Czytaj.
— Nie mam zamiaru... — wychrypiałeś.
— Masz, masz — mruknęła pobłażliwie. — O niczym innym nie marzysz od
wczoraj. Zraz przyniosę ci maszynopis. I
nie czekając na twoją, niepotrzebną w tej sytuacji, zgodę wręczyła
ci dwie pękate teczki. Usiadła obok Kadmona.
— No dalej — przynagliła. — Czekamy. Oboje.
— Czy to jest bajka? — pytał niecierpliwie Kadmon.
— Bajka-nie-bajka — wyszeptała mu w ucho tak, żebyś i ty słyszał. — Trochę bajka, trochę prawda, jak to u tatusia...
— Więc dobrze — wydukałeś. — Przeczytam wam o...
— Nie, nie — przerwała. — Sami zgadniemy.
— Niech będzie — machnąłeś ręką. Chciało ci się śmiać. Rozsznurowałeś
pierwszą teczkę i udając, że się zastanawiasz, zacząłeś przeglądać
plik kartek. Znalazłeś ostatni fragment. „Wtedy
zobaczyłem ich po raz ostatni — czytałeś wolno. — Szli piaszczystym
brzegiem rzeki, jej skrajem. »Rzeka« — pomyślałem. Ale nie zwrócili
na nią uwagi, tak bardzo zajęci byli liczeniem i odmierzaniem kroków
oraz odnajdywaniem starych śladów na piasku, w którym schowałem wymyślone
wprzódy muszle, zwierzęta i szałasy. Więc
szli. Ja także szedłem. Tuż za ich plecami, chociaż oddzielał nas
nurt rzeki. Nie tylko. Również Skarpa, Ślimacza Droga, Dom Parek,
Studnia-Do-Środka-Ziemi; każda kępa traw i jałowców. Za każdym
krokiem oddalaliśmy się od siebie. Oni — ja. Najchętniej zatrzymałbym
ich. Dlatego czym prędzej wymyśliłem rów z wodą biegnący w poprzek
drogi. Rów wypełniłem zgniłą, pokrytą zieloną rzęsą wodą.
Wyobraziłem sobie szuwary, wąskie liście tataraku, grząskie brzegi. Cóż
z tego, skoro Adam wyjął z kieszeni wstążkę podarowaną mu przez
Czarną Parkę i rzuciwszy niebieski pasek przed siebie wypowiedział zaklęcie,
którego się od niej nauczył."
— Jakie to zaklęcie? — zapytał Kadmon.
— Nie przeszkadzaj — syknęła Myszona — Zaraz się dowiesz. Zerknąłeś
na nią nieufnie. Mrugnęła do ciebie porozumiewawczo. Wzruszyłeś
ramionami i czytałeś dalej: „Miałem
nadzieję, że się pomyli, przekręci słowa, zapomni o ostatnim, najważniejszym
zdaniu. Zaklęcie było długie, dłuższe od rowu, dłuższe od najdłuższej
rzeki. Nawet ja nie pamiętałem go w całości, aczkolwiek powinienem,
ponieważ jest to zaklęcie zaklęć, za którego pomocą buduje się
mosty, kładki i wiadukty. Te zwykłe i te czarodziejskie. Dlatego czekałem
z niepokojem. Są
różne zaklęcia. Jedne przypominają dziecinne wierszyki. Inne znów to
proste wyliczanki: ene, due, like, fake, torba, borba... Są zaklęcia
poważne i żartobliwe. Ułomne. Czarnoksięskie. Szamańskie. Magiczne.
Zaklęcia mamrotane, śpiewane, i wypowiadane jedynie w myślach. Dla kogoś
nie zaznajomionego z zaklęciami wszystkie zaklęcia są jednakowe i
podobne, równie skuteczne lub nieskuteczne, co kto woli. Lecz mało kto
wie, że prawdziwe zaklęcie, zaklęcie rzeczywiście pełne mocy, nigdy
nie bywa zapisane. Ktokolwiek posiadł zaklęcie i je zapisał (mógł użyć
do tego celu zwykłych liter, hieroglifów, pisma klinowego, względnie
szyfru) — stracił je. Pozbawił je siły. Magia nienawidzi ksiąg. Ja również
ich nienawidzę. Kocham pamięć i często powtarzam sobie i innym pamiętasz?
Pamiętam. Wystarczy. W słowie: »pamiętasz?« mieści się wszystko — las, jakieś wzgórza, brudne podwórko, ścięte drzewo... To, co najgłębsze.
A przede wszystkim słowa, które teraz, po wielu latach, brzmią niczym
zaklęcia i wystarczy je odtworzyć, wypowiedzieć w myślach, a ich
energia skonstruuje kładkę prowadzącą na drugą stronę rowu."
— No więc gdzie to zaklęcie — niecierpliwił się Kadmon.
— Jeżeli będziesz mi co chwila przerywał, przestanę czytać — burknąłeś.
— Ale zaklęcie... — wyjęczał płaczliwie.
— Zaklęcie nie mogło być zapisane — wyjaśniała Kadmonowi Myszona. — Wtedy nie miałoby już znaczenia. Byłoby bezskuteczne.
— To niech mi powie — zażądał.
— Wieczorem, dobrze? Tuż przed snem — obiecywałeś szybko.
— Słowo? Podniosłeś
dwa palce do góry. Kadmon ziewnął.
— To ja już chcę spać — wyszeptał. Myszona parsknęła śmiechem.
— Powiedziałem, wieczorem — uciąłeś dyskusję. Odwróciłeś kartkę. „W
czasie gdy oni budowali tę kładkę — zmierzyłem ją. Była wąska. Tak
wąska, że z trudem mieściła się na niej jedna osoba. Była też długa.
Mierzyła dwadzieścia osiem egipskich łokci. Trzydzieści sześć
angielskich stóp. Poczułem strach, wyobraziwszy sobie Kadmona, który o
czym doskonale wiedziałem — bał się wysokości. I dlatego pospiesznie
zasypałem rów z wodą, ale oni tego nie dostrzegli. Położyli gotową kładkę
na ziemi i stawiając ostrożnie stopy przeszli na drugą stronę nie
istniejącej przeszkody."
— Wcale nie! — usłyszałeś głos Kadmona: — Adam mnie wtedy popchnął i
wpadłem do wody. A ty mi nie pomogłeś.
— To tatuś był wówczas z wami? — zdziwiła się Myszona.
— Tak — odrzekł oskarżycielsko. — Stał i patrzył na nas. A Adam
powiedział: Niech sobie patrzy — i kazał mi przejść po kładce. Później
mnie popchnął i wleciałem w wodę. I Adam powiedział, że jestem
niedorajda, i też wpadł do wody, tylko specjalnie. „Zacząłem
żałować swojej decyzji — czytałeś nienaturalnie głośno, powstrzymując
narastający gniew. — Mogłem ich zatrzymać. Powinienem to zrobić:
Jedynie ja znałem miejsce, do którego dążyli, i wiedziałem, co się
za nim znajduje. Strach i niepewność. Szare pola. Bagna. Obce miasta,
wiecznie spóźniające się pociągi, kolejowe stacje i obskurne, zakaraluszone bufety. Coś, co przerasta wszelką wyobraźnię. Lecz
oni beztrosko przebiegli przez kładkę i ruszyli dalej. Adam nucił coś
pod nosem, Kadmon liczył: raz, dwa, trzy, cztery, pięć... i tak do
dziesięciu, przystawał, oddychał głęboko i ponownie liczył... Wymyśliłem
las. Puszczę pełną wykrotów, kolczastych drzew, traw-sznurów. Dżunglę
bez ścieżek. Widziałem taką w Sindhu. Wyrosła przed nimi, podobna do
szarej, liściastej ściany. Przyszło
mi do głowy, że oni mogą po prostu ominąć las lub znaleźć
jakikolwiek sposób, który umożliwiłby im przejście. Wystarczyłoby,
żeby narysowali na piasku drogę. Zdjąłem więc lustro, które zawsze
noszę na szyi, i postawiwszy na ziemi, spojrzałem w nie. To, co zobaczyłem,
było odbiciem Ślimaczej Drogi, Domu Parek i wszystkich ścieżek do nich
prowadzących; odbiciem opacznym i podstępnym, albowiem żeby iść w
prawo, należało skręcić w lewo, by wędrować przed siebie — iść tyłem,
a kto nieruchomiał — z łatwością mijał drzewa, krzaki i milowe słupy.
Przemieniłem dżunglę w drugie zwierciadło i w tejże chwili każdy
jar, każde drzewo, każdy liść stał się zwierciadłem tego zwierciadła,
cały bór zamigotał, zalśnił i zabłysnął nieskończonością odbić,
odbić tych odbić i tańcem świetlistych refleksów. Patrząc na puszczę,
widziałem tysiące Domów Parek, miliony Setków, tryliony Najwyższych
Sosen... Wszystkie ścieżki przekształciły się w Ślimacze Drogi, każda
wiodła do punktu wyjścia. Przystanęli.
Adam niepewnie zerkał na rozciągający się przed nimi labirynt. Mówił
coś do Kadmona, ale nie mogłem tego usłyszeć. Ku memu przerażeniu
Kadmon usiadł. Zacisnął powieki. Grzebał w kieszeni, szukając czegoś.
Adam niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
— Mam — powiedział Kadmon.
— Co masz? — zapytał Adam. Kadmon
rozchylił powieki i pokazał Adamowi pustą dłoń.
— Tu jest oko — oznajmił.
— Oko — potwierdził Adam.
— Oko ryby.
— Jasne! Pewnie! Jest! Oko ryby!
— Dostałem je od Białej Parki. Pamiętasz?
— Yhym... Wczoraj...
— Nie. Trzy dni temu. Adam
wzruszył ramionami. Wszystko jedno. Najważniejsze jest oko białej ryby.
Zielone oko. Podłużna, ślepa źrenica. Albo zwykły kamyk. Nieważne! — Jest?
— Jest! No, właśnie! Kadmon
potarł dłonią czoło.
— Tędy — powiedział wskazując palcem. — Nie, nie! — zakrzyczał dostrzegłszy,
że Adam szykuje się do odejścia. — Poczekaj! Adam
pytająco popatrzył na brata.
— Pomyliłem się. Jeszcze raz. Próbował
trzykrotnie. Wpierw zobaczył ogród. Równe grządki porośnięte
krzakami truskawek. Potem ujrzał zapaloną świecę, czerwony zarys płomienia,
stół, na nim choinkę, połyskujące w półmroku bombki i Białą Parkę
tkającą długaśny, kolorowy szal.
— Nie przejmuj się — powiedziała ciepło. — Zaraz ci się uda. Czarna
Parka milczała i dlatego nie mógł jej dojrzeć.
— Pomóż mi — poprosił Białą Parkę. Uśmiechnęła
się.
— Na łące — rzekła — zaraz za naszym Domem, mieszka Biały Baran. On zna
każde przejście i każdą furtkę. Widzisz go?
— Widzę.
— Ja! Ja! — wrzasnął Adam. Zerwał się i zostawiwszy zdumionego Kadmona,
pognał we wskazanym przez Białą Parkę kierunku. Pochwycił Barana za
rogi. Wskoczył na jego grzbiet.
— Dalej! — krzyczał. — No, rusz się! Dalej! Baran,
ponaglony mocnymi uderzeniami pięt, pogalopował przed siebie, a jego
kopyta o kształcie odwróconych strzał tratowały drzewa, trawę i
wszystkie pułapki, jakie wymyśliłem. Kadmon złapał powiewający w
powietrzu ogon Zwierza i zmrużywszy powieki mknął to w lewo, to w
prawo, aż dotarł na Piaszczysty Trakt prowadzący do największego
miasta, policzył do dwudziestu ośmiu, potem do trzydziestu sześciu i
kiedy otworzył oczy, znajdował się po drugiej stronie lasu. Adam dyszał
ciężko.
— Zejdź ze mnie — wystękał. — Nie mam już siły." Usłyszałeś
piskliwy chichot twojego syna.
— To nie Adam mnie nosił na barana, ale ty.
— Cicho — szepnęła Myszona.
— Ale Adam naprawdę jeździł na baranie. Ja nie, bo się bałem.
— I co?
— Nic. Dostał lanie od cioci Nibyryby, ponieważ rozdarł spodnie.
— Kto?
— Adam. Barany nie noszą spodni. Westchnąłeś
ciężko. Zamilkli. Zapaliłeś papierosa i czytałeś dalej: „I
tak, chociaż wcale tego nie pragnąłem, chociaż próbowałem ich
powstrzymać, dobrnęli wreszcie do Skarpy. Do najdalszego krańca trójkątnego
królestwa, gdzie rosła Najwyższa Sosna. Mógłbym wymyślić jeszcze
wiele pułapek. Na przykład ocean, w którym toną wszystkie okręty.
Albo kulistą ziemię. Piaskowe miasto kuszące barwnymi neonami i
wystawami sklepów. Lunapark. Lecz pojąłem, że nic to nie zmieni, oni i
tak dojdą tam, dokąd musieli dojść, gdyż nic już nie zależało ode
mnie. Próbowałem przypomnieć sobie, kiedy to nastąpiło, w jakim
momencie utraciłem kontrolę nad nimi: czy wtedy, gdy Adam znalazł Setka
i wydobył go z mojego oka? A może wówczas, gdy Kadmon pierwszy raz
spostrzegł Czarną Parkę i obrysował jej stopy białą kredą, a potem
spytał:
— Raz, dwa, trzy; ile to razem?
— Miliony — odparła. Znaleźli
się przy Najwyższej Sośnie wczesnym popołudniem. Świeciło słońce,
spadł deszcz, znów zaświeciło słońce; stali pod drzewem i gapili się
na jego wierzchołek. Tui za Sosną płynęła Rzeka. Dla mnie wąska i płytka
dla nich nieprzebyta granica, za którą widać było niewyraźne zarysy Pól
i Bagien. Jeszcze nie zdążyłem wyobrazić sobie, co się tam znajduje.
— Wchodzimy? — zapytał Adam. Kadmon
niepewnie potwierdził jego słowa. Bał się i ja również poczułem
strach. Przełknął głośno ślinę.
— Zobaczymy, kto będzie pierwszy — judził Adam. — Szybciej. Robimy wyścigi! Weszli.
Adam szybko i zwinnie, z gałęzi na gałąź, bez wysiłku. Kadmon
powoli i ociężale. W połowie drogi zawahał się.
— A jak zejdziemy? — spytał z niepokojem.
— Nieważne! Nieważne! — krzyczał Adam. — Jesteśmy blisko! Zawsze
kiedy przechodzę koło drzewa, przyglądam mu się bacznie. Wpierw z
daleka. Potem zbliżam się ostrożnie — drzewo rośnie, przybywa mu gałęzi,
liści, konary wyginają się, i myślę — to zastanawiające, co sprawiło,
że przybrały akurat takie kształty. Nie wiem. Nigdy nie rozwiążę tej
zagadki. Pozostaje więc zadziwienie. Albo
inaczej. Stoję na szosie. Czekam. Szosa jest pusta. Podnoszę kamyk i
rzucam tak, żeby odbił się kilkakrotnie od asfaltu. Nigdy nie wiem, w
którą stronę poleci. Co stałoby się, gdybym go nie rzucił? W
takich momentach bliski jestem zrozumienia tego, co mieści się poza słowem.
Chwytam to, próbuję uwięzić — umyka. Zabawne! Bardzo śmieszne! Ale ja
wiem, czym jest drzewo. Czym jest kamyk. Są miejscami, z których
najlepiej widzi się Rzekę. Tymczasem
Bliźniacy wdrapali się na najwyższą, uginającą się pod ich ciężarem
gałąź i usiadłszy na niej okrakiem obserwowali Pola i Bagna.
— Miasto, widzisz? — zawołał Kadmon.
— Aha. Miasto. A obok kolejowa stacja.
— I droga.
— Popatrz. Wzgórza.
— Nie, to kościół.
— Wzgórza!
— Kościół!
— Niech będzie zamek. Odwróciłem
głowę w tamtym kierunku. Zobaczyłem miasto, drogę, szosę, rzędy
drzew, kościoły, zamki i pałace. Wichrowe wzgórza. Kamieniołomy.
Wietrznię. Zalew. Karczowiska. Ujrzałem je wyraźnie, zupełnie jakby
istniały naprawdę.
— Boję się — powiedział niespodziewanie Kadmon. Zakręcił się
strachliwie. — Nie zejdę. Nie dam rady...
— Nie marudź — burknął Adam, zły, że przerwano mu wspaniałą zabawę.
— To przecież proste. Stawiasz stopę tu, o tu, a następnie tam, nieco
niżej, i tak dalej... Patrz. Pokażę ci... Mówiąc
to, z łatwością zesunął się na rosnący poniżej konar.
— Chodź! — ponaglał. — Rusz się, łamago! Kadmon
kurczowo wczepił się palcami w porowatą korę drzewa. Zamknął oczy.
— Boję się... Boję się... — powtarzał. Ja
również zacząłem się bać. Tak jeszcze nigdy się nie bałem. »Spokojnie
— mówiłem do siebie. — Wystarczy rozłożyć ręce, poddać się pędowi
powietrza, wolno sfrunąć. Wyobrazić sobie, że jest się liściem. To
nie boli. Przeciwnie. Jest przyjemne i trwa bardzo, bardzo długo.«
— Słuchaj — mówiłem do Kadmona. — Posłuchaj mnie. Otwórz oczy i zobacz,
że drzewo wcale nie jest wysokie. Zwyczajne drzewo. Zasadziłem je trzy
miesiące temu. Nie ma się czego obawiać. Chodź. Wytężyłem
wzrok. Adam stał już pod Sosną s krzyczał coś do skurczonego na jej
wierzchołku brata. Zabolało mnie gardło. Przeszył je ostry, pulsujący
ból.
— Poczekaj — usłyszałem głos Adama — przyniosę siekierę i zetnę to
drzewo. Nie musisz schodzić! Zawrócił, zbiegł pędem ze wzgórza. Oddalał się. A przecież to, co na górze, jest takie samo jak to, co na dole. Myśląc o tym, przytknąłem dłoń do pnia. Trąciłem go lekko. Sosna zadrżała, ogłuszył mnie trzask pękającego drewna i rozpaczliwy krzyk Kadmona. Adam uderzył siekierą po raz ostatni — mocno, zdecydowanie, z rozmachem. Drzewo runęło. Spróbowałem je chwycić, lecz wymknęło mi się z palców, w chwilę później przegrodziło Rzekę, osunęło się do wody i popłynęło niesione prądem, pozostawiając Kadmona po drugiej stronie nurtu, a ja przezwyciężyłem narastający ból gardła i jęknąłem, gdyż jakiś biały kształt, coś, co tak bardzo było mną, rozdwoiło się i gdy rozchyliłem powieki, zobaczyłem jedynie błotnisty prawy brzeg oraz pole porośnięte niebieskimi, Lwimi paszczami."
— Dlaczego wybrałeś Kadmona? Drgnąłeś
zaskoczony. Odstawiłeś szklankę i utkwiłeś oczy w Myszonie. Był
wieczór, twój syn spał, a wy, w obawie, by go nie zbudzić, siedzieliście
w najdalszym kącie pokoju oświetlonym stojącą w rogu lampą. Myszona
popatrzyła na ciebie uważnie. Chciałeś zapewnić, że się myli, wytłumaczyć
w skrócie koncepcję książki, ale wyprzedziła twoje zamiary.
— Nie chodzi o Białoniezwierza. Znam go. Czytałam wszystko, co
napisałeś. No, nie złość się — dorzuciła widząc zmieszanie malujące
się na twojej swarzy. Musiałam przeczytać. Byłeś taki tajemniczy... W
każdym razie przeczytałam Białoniezwierza i znam go w całości.
Podoba mi się. Ale nie w tym rzecz. Pytałam, dlaczego wybrałeś
Kadmona.
— Nikogo nie wybierałem — zaoponowałeś. — O co ci chodzi?
— Być może nie mam racji... — zastrzegła się.
— Wiem — warknąłeś. — Chodzi ci o to, że wczoraj nie pojechałem do
Bykowca, czy tak? Że zostałem z wami? Ja...
— Nie musisz się usprawiedliwiać — powiedziała pospiesznie. — Nie
denerwuj się. Przyszło mi to do głowy, gdyż ostatnia scena, którą
nam czytałeś, wydarzyła się naprawdę. Mam rację? Skinąłeś
głową.
— Adam przybiegł do domu, krzycząc, że Kadmon wlazł na drzewo i nie może
zejść — mówiła dalej. Przestraszyłam się, ciebie nie było, Adam złapał
siekierę, wiesz, tę, którą zreperował niedawno Krabrak, i pobiegł w
stronę skarpy. Nibyryba zgłupiała. Nie wiedziałam, co robić. Pognałam
za Adasiem i zobaczyłam, że chce ściąć to drzewo, naprawdę zamierza
to uczynić... Wyrwałam mu siekierę i ściągnęłam Kadmom na dół.
Nigdy nie widziałam go w takim stanie... Gdzie byłeś wtedy?
— Po drugiej stronie rzeki — odpowiedziałeś z wahaniem.
— Po drugiej stronie rzeki — powtórzyła wolno.
— Tak. Po drugiej stronie rzeki... Uniosła
brwi.
— I widziałeś wszystko?
— Zrozum...
— Widziałeś?
— Widziałem... Ujrzałeś
tę scenę raz jeszcze: kołyszące się drzewo i przycupniętego na
wierzchołku Kadmona. Słyszałeś głuchy trzask uderzeń — to Adam
nieporadnie walił siekierą w pień. Potem zobaczyłeś Myszonę, która
zdecydowanym ruchem odsunęła Adama i wspięła się na sosnę. Pochwyciła
trzymającego się kurczowo Kadmona. Mówiła coś, ale będąc daleko,
nie mogłeś tego słyszeć. W głowie dudniła ci tylko jedna myśl: to
samo w górze, co i na dole. Nic nie znaczące zdanie wyrwane z jakiegoś
dawno przeczytanego tekstu. To samo w górze, co i na dole...
Zdanie-szarada. To samo... W górze... Oczywiście, że w górze. Przerażona
swarz. Zaciśnięte pięści. Biała, napięta skóra... Roześmiałeś
się cicho. Myszona miała rację. Kadmon i Adam. W tej właśnie kolejności.
W górze. Potem na dole. Tam w górze było coś bardziej znajomego — nieporadnego, lękliwego... Tobie nigdy by nie zaświtała myśl, ażeby
zrąbać drzewo... Chociaż... Zrobiłeś to już przed laty, lecz tamto
drzewo — Kosiarz — było martwe, było twoim drzewem i nikt na nim nie
siedział prócz wstrętnych, czarnych ptaków... Ale
czemu? Czemu taki, nie inny wybór? Sięgnąłeś po teczkę i przeczytałeś
pierwsze zdania początkujące drugą część książki. Jasne. Wszystko
jest jasne. Kadmon.
— Przeczytaj — poprosiła Myszona. Potrząsnąłeś głową.
— Narratorem jest Kadmon — wybąkałeś.
— Wiem, że Kadmon. Tak pierwszej, jak i drugiej części...
— Tak.
— To dobra książka.
— Tak. Najchętniej
powtarzałbyś w kółko: tak, tak, tak, tak, tak, tak, tak.
— Naprawdę dobra.
— Przestań! Wiesz, że nie o to chodzi!
— Więc o co?
— Jestem zmęczony — powiedziałeś. — Po prostu jestem zmęczony... Przerwałeś
na moment. Potarłeś czoło dłonią. Było spocone, pachniało siarką i
anyżkiem. I czymś jeszcze. Śmierdzę — pomyślałeś i poczułeś do
siebie wstręt. Rzeczywiście śmierdziałeś. Rozkładałeś się. Gniłeś.
— Opowiem ci pewien sen — rzekła Myszona. Wpierw śniła mi się bladoróżowa
mgła. Nie było nic, tylko mgła i cisza. Ogarnął mnie spokój, lecz w
chwilę potem znalazłam się wewnątrz ogromnego pieca, w jego kominie.
Czułam się zamknięta, otaczały mnie ceglane ściany. Stałam na
szczycie żelaznych schodów, które prowadziły w dół. Schody nie były
proste. Ciągnęły się spiralnie wzdłuż ścian. Raptem zobaczyłam, że
nie jestem sama. Tłum ludzi zbiegał wraz ze mną, słyszałam krzyki, płacz,
ludzie tratowali się, gnietli, po schodach spływała krew... Biegłam z
nimi. Nie mogłam się zatrzymać... Z przerażeniem myślałam, że oni
mogą mnie stratować, a potęgujący się z każdą sekundą zwierzęcy
strach opanował mnie do tego stopnia, że na nic nie bacząc waliłam pięściami,
kłębiących się przede mną takich samych jak ja więźniów... Byle się
nie dać... Byle nie upaść... Byle dalej, za wszelką cenę... — dudniło
mi w głowie. W tym tłumie ubranych w długie, szare płachty ludzi
dojrzałam również Kadmona. Złapałam go na ręce. On jeden nie okazywał
strachu... Jakby nie widział, co się dokoła dzieje... Jakby był pod
działaniem jakiegoś narkotyku... Spoglądał w górę, gdzieś wysoko. W
niebo... Ale nikt poza nim tego nieba nie widział... Dla nas, dla tego
stada ogarniętych paniką ludzi, były jedynie schody i rozwierająca się
z każdą upływającą sekundą czeluść... Biegliśmy zatem, ja z
Kadmonem na rękach, schody urwały się nagle i wszyscy znaleźliśmy się
na placu miasteczka. Pamiętam kościół, rynek, kępę rachitycznych
drzew... Wylegliśmy na plac i tam natrafiliśmy na wysoki, ciągnący się
w poprzek rynku mur. Taki zwykły, kryty dachówkami, jakim często otacza
się cmentarze. Tłum naparł nań, niczym fala wezbranej wody, rozległy
się pełne rozpaczy wrzaski, kwik spłoszonych koni, trzask łamanych wozów...
Nie wiem, skąd wzięły się tam te konie i te wozy... Piętrzyły się
pod murem, a z rozdartych brzuchów zwierząt tryskała posoka i wypełzały
oślizgłe flaki. Ludzie także starali się przeskoczyć przez mur i
wielu się to udało, więc uniosłam Kadmona i po głowach, po ramionach współuciekinierów wdrapałam się na przeszkodę. Tam, z drugiej
strony, rozciągał się żydowski cmentarz. Wiesz, taki z pochylonymi,
kamiennymi tablicami, wyszabrowanymi grobowcami, porośnięty zdziczałym
młodniakiem... Wszędzie zalegał brudny, zmieszany z błotem śnieg. A w
przodzie... W przodzie stała na podeście kamera filmowa, plątały się
kable i połyskiwały oślepiająco reflektory. Ktoś robił film...
Wiesz, kto stał za kamerą?
— Nie.
— Ty..
— Ja?!
— Tak, ty. Ty w czapeczce reżysera. Obok leżał megafon. Filmowałeś. Z
całego tego tłumu wybrałeś tylko dwie twarze: moją i Kadmona. Jeszcze
biegłam ku tobie, a już widziałam ten film na ekranie jakiegoś
ogromnego kina. Widziałam własną, strwożoną twarz i nieruchomy wzrok
Kadmona. Czemu? Czemu w tym śnie wybrałeś właśnie nas?
— Ja również zostałem wybrany...
— W tym śnie?
— Mówię o Opowiadaczu Bajek. On mnie skonstruował.
— Nie mówisz tego poważnie — rzuciła z uśmiechem. — Twój sen... — zacząłeś i machnąłeś bezradnie ręką. — Mam czasami wrażenie, że ktoś mnie opowiada. Ja piszę, ale tak naprawdę to nie ja układam zdania. Chociaż... Nie. Nie całkiem. Piszę. Wszystko jest we mnie. Okazuje się, że muszę pisać. W żaden sposób nie mogę przestać. Wreszcie kończę. Czytam. Zdania brzmią obco, nijako. Nic nie pojmuję, nie umiem odtworzyć własnych myśli, które mnie w tę, a nie winną stronę pokierowały. Ktoś powtykał mi w głowę wątki, zdarzenia. Moim zadaniem było je wyłowić, poprzestawiać, ułożyć jeszcze jedną wersję tego, co dawniej słyszałem, o czym mi opowiadano, co we mnie mną śniono... Rozumiesz? Dlatego mówię, że jestem skonstruowany.
— Jak golem?
— Powiedzmy: homunkulus — odparłeś czując niespodziewaną ulgę.
— Opowiadający opowiadanemu opowiada opowieść opowiadanego — mruknęła
cicho.
— Co?! Powtórz!
— Jest naprawdę późno — stwierdziła spojrzawszy na zegarek. — Jest późno,
a ja czasami boję się luster, dziecinnych wyliczanek i czarodziejskich
proszków. Boję się przypadkowo napotkanych mężczyzn i kobiet. Również wężosmoków i ścinanych drzew. Nie lubię ptaków. Są obłe. Śmierdzą.
Myślę, że w takich momentach, kiedy zasłona drży i zdaje się, iż
jeszcze sekunda, a pęknie i odsłoni przed nami niewypowiedziane, należy
się położyć i zasnąć. Przemiany są niebezpieczne. Ocierają nas o
śmierć. Dlatego obawiam się twarzy, ostatnich wagonów pociągu,
luster, uchylonych okien, zachodów słońca i ciemności. Ty także się
ich boisz. Gdy zauważam lęk na twojej twarzy, mój strach znika. Mogę
wejść na najwyższe drzewo. Mogę z łatwością przeskoczyć przez najeżony
odłamkami szkła mur. Lecz nie chcę tego widzieć...
— Ja nie chciałem...
— To bez znaczenia, co chciałeś — przerwała. Napisałeś książkę. Dobrą
książkę. Wyślij ją gdzieś. Jestem przekonana, że ją wydrukują. |
||