|
||
Rainer Maria Rilke (1875-1926), jeden z najwybitniejszych liryków wszystkich czasów, urodził się w Pradze. Studiował w Pradze, Monachium i Berlinie. W 1901 r. zawarł krótkotrwałe małżeństwo z rzeźbiarką Klarą Westhoff. Jako młody poeta, będący pod wpływem francuskich symbolistów, odbył dwie podróże do Rosji (1899 i 1900), gdzie spotkał się z Tołstojem, co wywarło na nim wielkie wrażenie. Podziwiał też religijność ludu rosyjskiego. Od tego czasu rozwijają się wątki mistyczne w jego poezji. Równie ważny wpływ na Rilkego pobyt w Paryżu, gdzie był sekretarzem u Augusta Rodina. Rilke zmarł w Montreux. Liryka Rilkego rozwija muzyczne aspekty słowa. Jest sposobem filozoficznego poznania. To wielka poezja idealistyczna. Najwyższy poziom sztuki to dwa jego ostatnie dzieła życia: Elegie duinejskie i Sonety do Orfeusza (1922). Ważniejsze utwory Rilkego: Księga obrazów (1902), Księga godzin (1903), Nowe poezje (1907/8), Pamiętniki Malte-Lauridsa Brigge (1910). Prezentowany wiersz pochodzi z tomu: Księga obrazów. |
Sąd
Ostateczny
Z papierów pewnego mnicha |
|
Rainer Maria Rilke |
||
rzesza
ich z grobu zmurszałego wstanie; bo
wierzą wszyscy za grobem w spotkanie, a
próżna łaski straszna to jest wiara. Boże,
mów ciszej! Żeby się nie śniło, że
to z twych posad twoja grzmiała surma; jej
ton nie sięga głębia swą w otchłanie: a
wszystkie czasy spod kamienia wstaną, na
sąd się stawi zaginionych hurma w
płótnach zbutwiałych, z kością zgruchotaną, wykoślawionych
pod swą ziemi bryłą. Wyglądać
będzie wszystko to pokracznie: dziwaczny
powrót do dziwacznych włości; i
ten, co nigdy ciebie nie znał, zacznie żądać
twej chwały jak sprawiedliwości: chleba
i wina! Ty,
wszechwidzący, ty znasz obraz srogi, który
ja, drżący, roję w swoim mroku. Tyś
brama, wszystko w twoje schodzi progi, wszystko
przed twoim działo się obliczem, zanim
się w nas stało niczem. Zwykły
jest obraz sądu twemu oku: Świta,
lecz takiej to światłości sfera, której
dojrzała miłość twa nie stworzy, to
szum, ale nie głos boży, drżenie:
nie tych, kto Boga się zapiera, chwiejność:
która ci nie jest przeciwwagą. To,
co chroboce, to, co w całość zbiera szczątki
budowli, tę ruinę nagą; wynagradzanie
się i marnotrawstwo, podpatrywanie,
gżące się plugastwo i
dawnych uciech macanie niezdarne, do
wszystkich naraz zwiędłych żądz powroty. Nad
kościołami rana się otwiera, z
niej na świat ptastwo niestworzone, czarne, obłąkanymi
się wydziera loty. Po
długich wczasach sił próbują w walce, nagie
swe zęby szczerzą znów na siebie; że
już nie krwawią, martwią się strupialce, a
każdy knykciem w oczodole grzebie, łzę
trupio martwe wyciskają palce. Rychło
się znużą. W kilka chwil na niebie po
tym ich brzasku nagle zmierzch zapada. Poważni
teraz, ani o sąsiada dbają,
gotowi burzą, wirem piasku, gdy
z twej miłości pogodnego grona gniew
twój ciemne krople tłoczy, wzbić
się, przed sąd twój stawić się, przed oczy. I
tak z wielkiego, straszliwego wrzasku większa,
straszniejsza cisza się dokona. Jak
przed czarnymi wszyscy siedzą bramy w
rozbłyskach światła, niby wrzody ropne jaskrawe
na nich siejącymi plamy. Zmrok
coraz starszy, coraz bardziej późny. Noce
płatami, wielkie i okropne, na
ręce im spadają i na karki chwiejne,
gdy czarne je przygniata brzemię. Czekają
długo. Uginają barki jak
morze mroczne pod ciężarem cieni, siedzą,
w myślach zatopieni, a
przecież każdy wydrążony, próżny: na
czymże opiera ciemię? Mózgi,
skurczone, pomarszczone skwarki, wnikły
gdzieś myślą w ziemi zakamarki: tchną
myśl gwałtowną w całą starą ziemię, że
aż tak szumi swoim wielkim drzewem. O,
wszechwidzący, czy to z myśli twojej cały
ten obraz, zetlały i cichy, że
mu twój zamysł żaden nie dostoi? Czy
cię nie płoszy ta bezgłosa rzesza, co
jak liść zwiędły się na tobie wiesza, a
wznieść się pragnie, zmierzyć z twoim gniewem? Wstrzymaj
dni koła wirujące szprychy, żeby
przed czasem końca nie dobiegło – może
przed wielkim to by cię ustrzegło milczeniem,
które ty i ja widziałem. Tego
z nas może wznieść, co się ośmiela w
życiu powtórnym, w życiu spotworniałem duszą,
tęsknotą, sensem wzgardzić całem, i,
choć zły z gruntu, w wesołości bawić, we
wszystkich się rzeczach pławić, nieopatrznego
siły trwoniciela, bo
z wszystkich strun jej każe głos wywodzić, tego,
co w nurka się bez szkody wciela, by
w głąb wszystkich śmierci schodzić. Jakoż
bo moc twa dniowi temu zdoła nad
wszystkie dni dłuższemu, co olbrzymi ich
straszne pieśni swą przewyższa ciszą; by
aniołowie głośni jak pytania niby
straszydła bijąc skrzydły swymi mieli
zataczać w okrąg ciebie koła? Patrzaj,
jak drżący na swych skrzydłach wiszą, setki
tysięcy oczu ciebie woła, lecz
żadnym nie śmie głosem śpiew ich miękki, co
z tylu się zgmatwanych gam wyłania, wznieść
się, wyrosnąć w czyste dźwięki. By
mieli starcy o szerokiej brodzie, z
którymiś radził w świetnych zwycięstw dobie, głową
swą białą trząść jedynie z cienia, a
te, co syna wykarmiły tobie, co
mu uległy, co mu towarzyszą, i
te, co siebie dały mu, panienki: te
jasne brzózki w mrocznym twym ogrodzie, któż
ci pomoże wobec ich milczenia? Oby
wśród tych, którzy z wszystkich stron obsiedli
twój tron, choć
syn twój się dźwignął. Czy w jego serce głos
twój zapaść by zdołał? Przemówiłbyś
zatem do
samotnego swego bólu: Synu! Widoku
pytałbyś, królu, tego,
co wołał o sąd, o
sąd przed twym majestatem: Synu! Naznaczyłżebyś,
ojcze, spadkobiercę, żeby
to on z
Magdaleną milczącą zstąpić miał potem do
tych, co tęsknią za śmierci powrotem? Ostatnia
to byłaby wola najwyższa, nienawiść
ostatnia i hołd. A
potem wszystko pogrzebie cisza: niebiosa
i sąd, i ciebie. Z
zagadki szat obnaży
się świat, gdy
ta klamra ich nie podtrzyma. ...A
ja się boję... O,
wszechwidzący, jak ja się boję, odejm
ode mnie przerażenie moje! Boję
się, że ciebie od dawna już nie ma. Gdyś
po raz pierwszy oczyma ten
objął sąd blady, szary
– nieuchronnym
bezradnie wstrząśnięty wyrokiem, czyś
uciekł przed tym widokiem? Gdzie
miałbyś uciec stąd? Nikt
w tobie tyle nie pokłada wiary, ile
ja, co za żołd, za
nagrodę, jak całe pobożnych gromady, zdrady w
swoje nie wpisuję zamiary. Ja
tylko chcę spojrzeniem kryjomym, znużony
jak ty, może bardziej znużony, w
trwodze przed sądu tego ogromem, dla
której miarę w swojej trwodze masz, chcę
z bliska, w
tobie szukając obrony, twarzą
w twarz w
jedno się z tobą spoić i
w moc tożsamą się zbroić przeciw
kołu wielkiemu, na którym potęga wód
z szumem pieni się, ciska i
spada - ta
rzesza bowiem zmartwychwstanie, biada. Taka
ich wiara: wielka, próżna łaski. Berlin-Schmargendorf
21
lipca 1899 Przełożył Adam Pomorski |
||