Marcin Brykczyński (1946) z wykształcenia ekonomista, przez kilkanaście lat związany ze sztuką ludową — asystent Ludwiga Zimmerera — co, jak sam podkreśla, było ważnym doświadczeniem życiowym. Tłumacz i autor poezji dla dzieci (Czarno na białym).

 

Thea

Marcin Brykczyński

   

Łąka opadała łagodnie w stronę stawu. Biegnąc po trawie chłopiec miał chwilami wrażenie, że unosi się lekko tuż nad ziemią. Czuł, jak trawa łaskocze go w podeszwy bosych stóp. Było to bardzo przyjemne uczucie. Wydawało mu się, że skądś je pamięta, ale zupełnie nie mógł sobie przypomnieć skąd.

Nad brzegiem stawu klęczała mała jasnowłosa dziewczynka. Ubrana była w prostą, białą sukienkę z krótkimi rękawami. Dziewczynka pochylała się nad czymś ukrytym w trawie. Była tak zajęta, że zdawała się nie zauważać jego przybycia. Chłopiec stanął cicho za jej plami i spojrzał w dół. Na trawie, tuż nad wodą, ułożone było koło z jaskrawożółtych kwiatów. Dziewczynka umieściła w jego środku mały niebieski kwiatek. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem odwróciła głowę i odgarnąwszy włosy zasłaniające jej twarz spojrzała na chłopca. Była chyba dokładnie w jego wieku. Mogła mieć najwyżej cztery lata.

— Mam na imię Thea — powiedziała w taki sposób, jak gdyby jego nagłe pojawienie się zupełnie jej nie zaskoczyło — a ty jak masz na imię?

— Jestem Theo — rzekł chłopiec — ale skąd wiedziałaś, że przyjdę?

— Zobaczyłam twoje odbicie w wodzie — odpowiedziała Thea.

Theo spojrzał w lustro wody, ale w tej samej chwili powiał wiatr, woda zmarszczyła się, pociemniała i... usłyszał dochodzącą zza drzwi głośną rozmowę rodziców. Usiadł na łóżku i rozejrzał się zdziwiony. Był w swoim pokoju. Obok łóżka paliła się nocna lampka, a na podłodze leżały porozrzucane zabawki.

— Thea — powiedział cicho, a potem powtórzył głośniej: -Thea — ale zamiast odpowiedzi dobiegł go jedynie dochodzący zza drzwi podniesiony głos ojca.

— Thea! — zawołał jeszcze raz i rozpłakał się.

— Widzisz, znów obudziłeś dziecko — szepnęła matka.

Otworzyła drzwi i podeszła do dziecinnego łóżeczka.

— Co się stało, Theo? — spytała, pochylając się nad nim.

— Mamo, tam była woda i Thea zrobiła dla mnie kółko z kwiatów — powiedział przytulając się do niej.

— Coś ci się przyśniło, śpij.

Ułożyła mu głowę na poduszce, poprawiła kołdrę i wyszła, zostawiając uchylone drzwi.

— Thea — powiedział cicho chłopiec i zasnął.

Obudził go promień słońca, który prześliznąwszy się przez szparę między zasłonami świecił mu uparcie prosto w twarz. Theo wiercił się chwilę niespokojnie, wreszcie otworzył oczy i usiadł na łóżku. Miał wrażenie, że coś się wydarzyło, ale niczego nie mógł sobie przypomnieć. Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było na swoim miejscu. Zabawki leżały tam, gdzie je zostawił wieczorem. Chwilę walczył z oporną pamięcią, wreszcie dał za wygraną. Wspiął się na drewnianą barierkę łóżka, potem zeskoczył na miękki, puszysty dywan i pobiegł w stronę uchylonych drzwi, prowadzących do pokoju rodziców. Dywan przyjemnie łaskotał go w stopy. Theo lubił to uczucie. Stanowiło nieodłączny wstęp do porannej zabawy w dużym łóżku rodziców. Tym razem jednak wszystko było inaczej. Theo zatrzymał się zdziwiony tuż za progiem. W pokoju była tylko matka. Siedziała na brzegu łóżka, pochylona, z twarzą ukrytą w dłoniach.

— Mamo, co się stało, gdzie jest tata? — zawołał, podbiegając do niej.

Matka podniosła głowę. Miała zaczerwienione oczy.

— Nic się nie stało — odpowiedziała — tata musiał dziś wcześniej pojechać do pracy. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Idź teraz do łazienki, a ja zrobię szybko śniadanie.

Tego dnia nic nie układało się normalnie. Najpierw zapodział się gdzieś but Thea. Potem matka nie mogła znaleźć torebki, a na koniec autobus uciekł im sprzed nosa, chociaż matka rozpaczliwie machała na kierowcę, żeby zaczekał. Kiedy wreszcie dotarli do przedszkola, byli spóźnieni ponad pół godziny.

— Świetnie, że już jesteś, Theo — powiedziała przedszkolanka — idziemy dzisiaj na wycieczkę do parku.

Było późne lato. Na niektórych drzewach pożółkły liście. W żwirowanych alejkach i w zmęczonej upałem trawie leżało pełno błyszczących w słońcu kasztanów i ich kolczastych łupin. Wśród okrzyków radości dzieci zaczęły zbierać. Od czasu do czasu wybuchały drobne kłótnie, ale na szczęście kasztanów wystarczyło dla wszystkich.

Pochłonięty zbieraniem Theo oddalił się od grupy. Przykucnięty, oglądał starannie każdy kasztan, zanim wsadził go do kieszeni kurtki. Najwięcej uwagi poświęcał tym, które chowały się uparcie wewnątrz pękniętej łupiny, jakby niezdecydowane, czy warto już wydostać się na świat. Theo zaglądał wtedy przez szparę do środka, a potem ostrożnie rozsuwał połówki łupiny, uwalniając swoją kolejną zdobycz. Nagle tuż za sobą usłyszał jakiś hałas. Odwrócił się i zobaczył wyjątkowo duży, piękny kasztan, który uderzywszy z impetem o ziemię podskoczył i znieruchomiał na trawie. Tuż obok przechodziła właśnie starsza pani prowadząca za rękę małą dziewczynkę z miłą buzią i długimi jasnymi włosami.

— Thea — powiedział nagle zupełnie bezwiednie, ku własnemu zaskoczeniu Theo.

Starsza pani spojrzała na niego ze zdziwieniem, a dziewczynka pokazały mu język. Theo rozpłakał się.

— Jak ci nie wstyd — rzekła starsza pani do dziewczynki i pociągając ją za sobą odeszła pośpiesznie alejką w stronę wyjścia.

— Co się stało, Theo, dlaczego płaczesz — spytała podchodząc do niego przedszkolanka, ale zamiast odpowiedzi chłopiec zaczął jeszcze bardziej płakać. Wtedy pochyliła się nad nim i dotknęła dłonią jego czoła.

— Oj, coś mi się wydaje, że masz gorączkę — zauważyła zaniepokojona — chodźcie, dzieci, wracamy. Wprawdzie termometr pokazał tylko lekki stan podgorączkowy, ale przedszkolanka na wszelki wypadek zawiadomiła matkę i Theo wrócił tego dnia do domu znacznie wcześniej niż zwykle. W domu okazało się, że po gorączce nie ma nawet śladu. Obiad został zjedzony wzorowo, a potem Theo urządził w swoim pokoju wystawę kasztanów. Były naprawdę wspaniałe.

Popołudnie minęło szybko. Theo zbudował ogromny zamek z klocków. W każdej komnacie chciał umieścić po jednym kasztanie, ale ciągle było za dużo kasztanów, a potem nagle jedna komnata została pusta. Zastanawiając się, co do niej włożyć, poczuł się bardzo śpiący i matka położyła go do łóżka.

— Śpij dobrze — powiedziała całując go na dobranoc.

Theo skulił się pod kołdrą, podciągając kolana pod brodę i obejmując mocno ulubioną poduszkę.

— Thea — wyszeptał sennie... i w tej samej chwili poczuł pod stopami miękką, soczystą trawę.

— Znów mi się przyglądasz, jakbyś mnie jeszcze nigdy nie widział — powiedziała Thea. — Popatrz lepiej, jak pięknie ułożyłam dla ciebie kwiaty.

Mieli teraz po piętnaście lat i Theo z coraz większym trudem koncentrował uwagę na kwiatach. Chociaż Thea twierdziła, że są bardzo ważne, stanowczo wolał patrzeć na nią.

— A co oznacza ten niebieski kwiat w środku? — spytał pewnego razu.

— To jesteś ty — odpowiedziała Thea.

Theo chodził wtedy do trzeciej klasy i mieszkał tylko z matką. Ojciec dostał pracę w innym mieście i raz w miesiącu przysyłał im trochę pieniędzy. Chłopiec bardzo tęsknił za ojcem i często pytał matkę, dlaczego nie mogą pojechać do niego. Odpowiadała zawsze, że teraz to niemożliwe, a potem przeważnie płakała. W końcu przestał pytać.

Uczył się dobrze. Ponieważ jednak był milczący i zamknięty w sobie, nie miał w szkole zbyt wielu przyjaciół. Nauczyciele lubili go, bo był spokojny. Skarżyli się tylko, że często nie uważa na lekcjach. Działo się to zawsze wtedy, gdy Theo usiłował przypomnieć sobie coś, co wydawało mu się bardzo ważne, ale wciąż wymykając się jego pamięci pozostawało tajemnicze i nieuchwytne. Często zupełnie bezwiednie rysował w zeszycie koło, a potem przyglądał mu się zdziwiony, zastanawiając się, czy ma to jakiś związek z tym, co z ukrycia absorbuje jego myśli. Jednak kiedy był z Theą, liczyła się tylko ona i ogród, wszystkie kwiaty i drzewa, które pokazywała mu, nazywając każde po imieniu. Chodzili na długie spacery po ogrodzie i choć Theo za każdym razem miał wrażenie, że widział już wszystko, ciągle odkrywali jakieś nowe, nieznane zakątki. Wyruszali zawsze w tym samym kierunku, idąc z początku brzegiem stawu, by po zatoczeniu koła wrócić z drugiej strony. W chwili gdy w oddali ukazywała się znajoma łąka, zaczynali biec na wyścigi, a potem zziajani zrzucali pośpiesznie ubrania i wskakiwali do wody. Po kąpieli wygrzewali się w słońcu, leżąc obok siebie na rozgrzanym przybrzeżnym piasku.

— Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego my się tak różnimy — spytał pewnego razu Theo, który od jakiegoś czasu zaczął zwracać coraz większą uwagę na ich inność.

— Pewnie dlatego, żeby było ciekawiej poznawać siebie nawzajem, tak jak poznajemy ogród i wszystko, co w nim rośnie — odpowiedziała Thea, obdarzając go promiennym uśmiechem. Nie poświęcali jednak tej sprawie zbyt wiele uwagi, widząc w tym coś równie naturalnego, jak to, że liście różnią się kształtem, a kwiaty kolorem.

Theo wpatrywał się posłusznie w żółty krąg z niebieskim środkiem, ale myślami był wciąż przy Thei. W pewnej chwili poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie jej dłoni. Odwrócił się. Dziewczyna leżała na trawie tuż obok niego. Na jej ciele lśniły jeszcze kropelki wody po niedawnej kąpieli.

— No, chyba już napatrzyłeś się na kwiaty — powiedziała z udaną pretensją w głosie. — Teraz popatrz trochę na mnie. Jak ci się podobam?

Theo spojrzał na nią i nagle poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, czego nie doświadczył jeszcze nigdy. Wszystko pokryła złocista mgła. Widział tylko Theę i słyszał jej głos.

— Choć, obejmij mnie mocno — powiedziała nauczę cię latać.

Unieśli się lekko i popłynęli nad łąką, a potem wyżej i wyżej, ponad wierzchołki najwyższych drzew i wtedy nagle... Theo poczuł na twarzy ciepłe promienie słońca. Dłuższą chwilę leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bezskutecznie próbując przywołać na powrót umykające wrażenie snu, w którym był ptakiem.

Każde spotkanie z Theą pełne było radości i spokoju. Tylko czasem, w chwili gdy jego stopy dotykały trawy, Theo zadawał sobie przez chwilę pytanie, skąd przybywa. Jednak gdy tylko zbliżył się do Thei, przestawał myśleć o czymkolwiek, co nie było nią i tym ogrodem, pełnym kwiatów, zieleni i słońca. Tylko raz przemykające na obrzeżach nieświadomości pytanie nie opuściło go od razu. Zdarzyło się to wtedy, gdy umarła mu matka. Theo był już od dawna po studiach i uczył w szkole. Żył samotnie. Z żadną z poznanych kobiet nie połączyło go nigdy uczucie na tyle głębokie i trwałe, by skłonić go do związania się z nią na całe życie. Żaden ze związków nie trwał długo, a ich rozpad sprawiał, że z roku na rok coraz bardziej angażował wszystkie swe siły w pracę z młodzieżą. Nagła śmierć matki wstrząsnęła nim. Wyrzucał sobie, że nie poświęcał jej ostatnio dosyć czasu. Zajęty swoimi sprawami, odwlekał przyrzeczone spotkanie tak długo, aż jej śmierć przekreśliła je na zawsze.

— Wyglądasz, jakby cię coś trapiło — powiedziała witając go Thea.

Theo zamyślił się.

— Trudno mi to nazwać — odparł po chwili — ale mam wrażenie, że poza ogrodem istnieje jeszcze coś ważnego, czego nie mogę w żaden sposób uchwycić myślą.

— To, o czym mówisz, jest nazywane życiem — powiedziała Thea — i będąc w ogrodzie rzeczywiście nie możesz go zobaczyć.

— Dlaczego? — zdziwił się Theo.

— Dlatego że ogród jest po drugiej stronie życia.

— To do czego służy życie? — dopytywał się dalej Theo.

— Do tego, żeby je przeżyć — odparła nie zrażona jego dociekliwością.

— A czy to jest naprawdę konieczne?

— Tak, jeśli się chce być w ogrodzie — odpowiedziała Thea.

— Ogród i wszystko to, co w nim widzisz, istnieje tylko dzięki życiu.

— A ty? — spytał Theo.

Zamiast odpowiedzi, objęła go, wskazując na róże.

— Popatrz, jak pięknie rozkwitły.

W tej samej chwili wszystko to, co nie było nią i ogrodem, rozpłynęło się w niepamięci.

Za oknem budził się dzień. Samotny promień słońca prześliznął się przez szczelinę między zasłonami. Theo poruszył się na łóżku. Zaskoczyło go, że nie czuje bólu. Spojrzał w stronę okna. W smudze światła dostrzegł siedzących na kanapie Pawła i Joannę. Oboje byli kiedyś jego uczniami, ale choć już dawno ukończyli szkołę, ich przyjaźń przetrwała. Teraz, w obliczu postępującej gwałtownie choroby, nie odstępowali go ani na chwilę.

— Jak się czujesz? — spytał Paweł, widząc że Theo nie śpi.

— Już nie boli — powiedział Theo.

— To wspaniale! — ucieszyła się Joanna, ale w jej głosie zabrzmiała nuta niepokoju.

— Czy moglibyście odsłonić okno — poprosił Theo — chciałbym mieć trochę więcej światła.

W pokoju zrobiło się jasno. Paweł z Joanną podeszli i usiedli na łóżku.

— Czy nie potrzeba ci czegoś? — spytała Joanna.

— Nie, dziękuję, jest mi naprawdę dobrze, tylko chce mi się trochę spać — powiedział Theo, czując narastającą senność. — Ale posiedźcie jeszcze przy mnie — dodał po chwili. Joanna pochyliła się nad nim. Theo zamknął oczy. Poczuł na twarzy delikatne dotknięcie jej dłoni... a pod stopami znów była miękka, soczysta trawa.

Zbiegając lekko po zboczu pagórka, Theo miał wrażenie, że zrzucił z siebie jakiś ogromny ciężar. Nigdy nie czuł się tak dobrze.

— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin — powiedziała Thea, całując go na powitanie.

Podniosła leżący w środku żółtego kręgu, pięknie rozkwitły niebieski kwiat i wpięła go sobie we włosy.

— Nie wiedziałem, że dziś są moje urodziny — zdziwił się Theo. Rozejrzał się po ogrodzie. Miał wrażenie, że coś się w nim zmieniło. Wydawało mu się, że wszystkie kolory są jeszcze bardziej intensywne niż zwykle. Kwiaty i rośliny zdawały się być rozświetlone od wewnątrz, tak jakby nagle, wzorem słońca, same stały się źródłem światła. Spojrzał na Theę. Ona też promieniowała jakimś wewnętrznym blaskiem.

— Wyglądasz jeszcze piękniej niż zwykle — powiedział do niej. — W ogóle wszystko jest dziś trochę inne... Kiedy biegłem do ciebie, słyszałem dochodzące z oddali dziwne słowa. Ktoś mówił, że mam przynajmniej lekką

śmierć. Wydaje mi się, że kiedyś wiedziałem, co to znaczy, ale teraz nie mogę sobie tego przypomnieć...

— W pewnym sensie to oznacza mnie — powiedziała Thea — ale sam musisz się przekonać, czy rzeczywiście jestem taka lekka — dodała ze śmiechem.

— Jesteś — powiedział Theo, biorąc ją na ręce i unosząc wysoko w górę.

Kiedy podniósł ją najwyżej, jak potrafił, poczuł, że ona pociąga go za sobą dalej i że wznoszą się coraz wyżej i wyżej, tak wysoko, jak jeszcze nigdy dotychczas. Wtedy objął Theę najmocniej, jak potrafił, czując, że nic nie może już ich rozłączyć, i nagle, patrząc z wysoka, odkrył ze zdziwieniem, że ich ogród jest idealnie okrągły, a rzędy drzew biegną po spirali do środka, gdzie lśni srebrzyście gładka tafla wody. Odbite w niej, napływające nieustanną falą z góry, ciepłe promienie unosiły ich wciąż wyżej w swej drodze powrotnej ku Słońcu. A potem wokół nich było już tylko światło.

(Warszawa 18.01.92 r.) 

powrót do strony GNOSIS 4    powrót do głównej strony GNOSIS