O
Friedrichu Weinrebie trudno jest pisać, bo nie można zakwalifikować go
do jakiejś grupy czy klasy: czy był naukowcem? przecież przez lata
zajmował się statystyką ekonomiczną, był profesorem, dziekanem, a
nawet rektorem uniwersytetów w różnych krajach. Czy był kabbalistą,
czy „tylko” wielkim jej znawcą — jak np. Scholem? Czy był chasydem, a może
nawet cadykiem? Niewątpliwie był „wszystkim tym” w „jakimś stopniu”, w
pewnych okresach swego życia. Czy był członkiem „ruchu oporu” w czasie
okupacji hitlerowskiej w Holandii i Belgii? I tak, i nie: rozwinął pełną
fantazji, wielce odważną akcję „podziemną”, która uratowała życie setkom
Żydów w Holandii. Czy był może literatem? Niewątpliwie tak: posiadamy
wiele (ok. czterech tysięcy stron druku) jego wspomnień, opisujących jego
przeżycie w „tym i tamtym świecie” — książki także o wielkiej wartości
artystycznej. A może był znawcą tradycji żydowskiej? Zapewne tak, jak mało
kto: świadczą o tym wielkie 4 tomy jego Jüdischen Kallender, gdzie każdemu dniu roku poświęcona
jest mała monografia, kończąca się weinrebowską „opowieścią
chasydzką” — w dużym stopniu „zmyśloną” czy też wykoncypowaną
historią, owocem nieraz wielkiej inspiracji.
Nawiasem mówiąc — z każdym następnym tomem opowiadania te stawały się
coraz dłuższe, rozrastały się w fascynujące nowele. A może Weinreb
był „po prostu” nauczycielem? Niewątpliwie był nim i jest dla wielu
ludzi: przecież miał tysiące odczytów w Szwajcarii, Niemczech,
Austrii, Holandii, Belgii, a nawet w Rzymie, w słynnym „Germanikum” — jezuickim kolegium. Miał cykl odczytów o Zoharze,
słynne kursy języka hebrajskiego, cykle poświęcone astrologii, wykłady o
tarocie, są 4 tomy Traumleben — podtytuł Überlieferte Traumdentung
— a więc
jakaś interpretacja snów — nie przypominająca ani Freuda, ani Junga. Mógłbym
wyliczać tak długo jeszcze i zastanawiać się, „kim był Weinreb
naprawdę?”.
Może byłoby to nawet interesujące dla historyka, dla dziejopisa kultury
naszych czasów. Niewątpliwie budziłoby uśmiech niedowierzania czy też
nabożnego lęku. Niedowiarkowi wyrwałyby się słowa potępienia „to
po prostu szarlatan-czarodziej!”.
Dlatego po latach studiów tych wielu, wielu tysięcy zadrukowanych stron,
przesłuchaniu dziesiątków kaset nagranych wykładów i odczytów
Weinreba, po rozmowach z wieloma uczniami, przyjaciółmi, krewnymi
Friedricha W. zdecydowałem się właśnie na próbę opisu, wspomnienia o
Friedrichu, nazywanego przez przyjaciół „Filiu”.
W życiu mym dane mi było spotkać wielu wybitnych, nawet genialnych
ludzi — nie skrywam: szukałem ich. Są wśród nich także wielcy
matematycy, fizycy, filozofowie, teologowie (różnych wyznań), malarze,
lekarze... Ludzie bardzo sławni, a także ludzie cisi, o których świat
nie wie. Bo spotkanie, prawdziwe, egzystencjalne spotkanie, które zmienia
nas, jest podarkiem, tajemnicą-misterium. Nie można go organizować i
planować, bo jest to wydarzenie zbyt delikatne i żywe, by istota jego dała
się usidlić i zamknąć w klatce choćby ze złota, jak ów ptak z baśni.
Ale trzeba być otwartym, tzn. uważnym — bo przecież w zagonieniu i
chaosie naszego życia nie dostrzegamy tego, co najważniejsze: drugiego
człowieka i jakie często przegapiamy „sens życia”, stajemy się
coraz bardziej osamotnieni, często rozgoryczeni, zawiedzeni, „życie
ucieka, zbiega do końca, przecież to wszystko jest upiorne, bez sensu,
nudne, okrutne”. Spotkanie jest darem, podarkiem, jest szansą — często
niepowtarzalną szansą; może być, jest „kapitałem” na całe życie,
jest czymś, co napawa bezgraniczną wdzięcznością do losu, anioła stróża,
Syna Człowieczego. Jednocześnie takie spotkanie, jak każda istota, chce
żyć, rozwijać się, działać — wcielać. Chce być przekazywana dalej,
a nie tylko zazdrośnie chowana „dla siebie”.
A więc Weinreba spotkałem „przypadkiem”; jednocześnie szukałem go i byłem
do niego przyprowadzony. Gdy patrzymy wstecz na jakieś ważne, decydujące w
naszym życiu spotkanie, to widzimy, że sięga ono, że ma korzenie nieraz w
bardzo odległej przeszłości, może nawet sięga do raju, do Adama i Ewy, gdy
wszyscy byliśmy (a przecież i jesteśmy!) połączeni w tym wielkim
organizmie, o którym pisałem wcześniej. Ale przecież trzeba się gdzieś
zatrzymać w tej podróży do „kresu czasu”, w tej wędrówce do naszych
źródeł. W moim przypadku były to: Erzählungen
der Chassidim i inne książki Bubera, były to lektury G. Langeram
lektura monumentalnego dzieła Scholema Jüdische Mystik in ihren
Hauptstrtömungen, a także lektura dzieł Junga; roczników „Eranosa”,
lektur Karla-Friedricha Dürckheima (wielkiego nauczyciela Zenu i
wybitnego psychoterapeuty), a także przepiękne dzieła wielkiego
poliontologa, filozofa, gnostyka E.Dacqué’a (Leben als Symbol, Urwelt, Sage und Menschheit,
Natur und Seele).
Dzięki tym autorom zaprzyjaźniłem się z Susi Trüb-Wolf — wdową po Hansie Trüb, wybitnym psychoterapeucie, uczniu, a później krytyku
Junga, przyjacielu Bubera, a siostrą słynnej Toni Wolf — wieloletniej
asystentki i przyjaciółki Junga. Kiedyś będąc w Zurychu u Susi Trüb
zobaczyłem kilka książek niejakiego F.Weinreba (Die Rolle Esther,
Buch Jona i.in.). Zapytałem, kto to taki. Susi odparła: „To
bardzo ciekawy człowiek, miewa wykłady i kursy w Zurychu, ale chyba
mieszka w Holandii. Chcesz, to weź sobie te książki”. Nie dałem się
długo prosić, chłonąłem te niezwykłe dzieła i postanowiłem zdobyć
wszystko, co ten człowiek napisał; chodziłem po księgarniach Zurychu i
zdobyłem m.in. pewne autobiograficzne dzieło Weinreba Spotkania z
aniołami i ludźmi (Begegnungen mit Engeln und Menschen) oraz
książeczkę Vom Sinn des Erkrankens, której moje tłumaczenie
proponujemy tu czytelnikowi, jak i wstęp do ww. biografii. Niedługo po
tym byłem w Heidelbergu (jako „Gastprofessor” Instytutu
Matematycznego Uniwersytetu) I odwiedziłem wybitnego internistę i
psychosomatyka (ucznia Victora v. Weizsackera) Jacoba i jego żonę, córkę
wielkiego Edgara Dacqué’a (bohatera mych wieloletnich lektur). I na
biurku prof. Jacoba zobaczyłem nową wtedy książkę Weinreba Leben
in Disseits und Jenseits (Życie tutaj i po tamtej stronie, piękny
wykład kabały — chyba jedyna (dość) systematyczna prezentacja przez Weinreba głównych myśli przewodnich Kabbały Zoharu i Kabbały Luriańskiej.
Zainteresowałem się tą książką, zapytałem o Weinreba i Wolfgang
Jacob rzekł: „Może pan wziąć tę książkę”. Zapytałem, czy zna
osobiście Weinreba. „Tak, bardzo dobrze, mieszka on teraz na stałe w
Zurychu, mogę dać panu jego adres i spowodować, że otrzyma pan
zaproszenie na doroczne konferencje »Zilricher Gespreche« z Weinrebem”.
Znów niedługo po tym miałem wykłady w Bernie i Zurychu. Napisałem
list do Weinreba, pisząc mu o lekturach chasydzkich i mym artykule w
„Znaku”: M. Buber i Chasydyzm, pierwszy po wojnie artykuł po
polsku o tych sprawach. Weinreb od razu odpisał na mój adres w Bernie
(byłem tam tylko kilka dni) i zaproponował spotkanie w Zurychu. (Jak się
później dowiedziałem, W. niechętnie pisywał listy.) Było to dla mnie
bardzo ważne spotkanie, mające olbrzymie konsekwencje nie tylko dla
mnie. Piszę o tym tak szczegółowo, bo pokazuje to, ile pozornych
przypadków, ile nieprzewidzianych zbiegów okoliczności tka wzorzec
losu, który przychodzi jednocześnie „z zewnątrz” i jednocześnie
pracuje „wewnątrz”, w sercu i umyśle człowieka, powodując coś,
bez czego nie możemy wyobrazić sobie naszego późniejszego życia.
Widzimy tu wyraźnie komplementarną parę losu (karmy) i wolności, będącą
przeciwieństwem zupełnie innej dwoistości fatum i samowoli.
Nikt nie jest samotną wyspą: każdy człowiek otoczony jest kręgiem
rodziny, przyjaciół czy nawet wrogów. Tak wybitny i aktywny człowiek,
jak Friedrich Weinreb jest otoczony aurą wielu ludzi i właściwie jest
okrutną abstrakcją pisać jedynie o nim, nie mówiąc o jego słuchaczach,
uczniach, żonie, o jego przyjaciołach i ludziach umożliwiających mu
tak pełne i bogate życie. Dlatego muszę tu wspomnieć o człowieku, któremu
W. i jego dzieło zawdzięczało w jego ostatnich dwudziestu latach nieskończenie
wiele: Jest nim Marian von Castelberg (moja rówieśniczka), kobieta
obdarzona niezwykłą urodą, wdziękiem, wielkim sercem, energią i — majątkiem.
Dzięki niej powstało (i zapewne jest dofinansowywane) wydawnictwo Tauros-Verlag, drukujące niemal wyłącznie dzieła Weinreba (a są ich
dziesiątki), prowadzone z wielkim znawstwem i miłością przez
Christiana Schneidera, bliskiego ucznia Weinreba. Christian nie tylko pięknie
wydaje te liczne książki, ale opracowuje masę wykładów i cykli
nagranych na taśmy magnetofonowe. Każdy, kto próbował takiej działalności,
wie, ile pracy, także redakcyjnej, wymaga przekształcenie swobodnie wygłaszanego
odczytu (W. nigdy nie miał notatek!) w czytelny tekst — książkę. Owe
kasety z wykładami W. to znów cała epopeja: z inkjatywy Margrit
Tellenbach, późniejszej żony Hansa Haessiga (uczniów Weinreba) — a z
pomocą finansową niezawodnej Marian v. Castelberg powstało jedno (dwu?)-osobowe
przedsiębiorstwo ISIOM, nie tylko nagrywające wykłady Weinreba (a więc
podróżujące z nim po Europie), lecz posiadające w wielu egzemplarzach
i wysyłające owe tak cenne nagrania do zainteresowanych. Są tych kaset
tysiące! Ale jest to jedynie drobna część działalności Marian umożliwiającej
i rozszerzającej twórczość Weinreba: W jej pięknej willi „Brunnenhof”,
otoczonej starym parkiem (jeden z ostatnich prywatnych parków w Zurychu),
odbywały się, za życia Weinreba dwa razy do roku, niezwykłe spotkania
„Brunnenhof-Seminare”, w których dane mi było uczestniczyć kilkanaście
razy. Jako matematyk uczestniczyłem i uczestniczę w konferencjach,
sympozjach, zjazdach, seminariach, szkołach letnich i zimowych najróżniejszego
rodzaju i kształtu: w świetnych, udanych i kiepskich, ale te
weinrebowskie „seminaria” były niezrównane i niepowtarzalne. Mogę
tu tylko opisać ich zewnętrzną powłokę: W dużym pokoju na I piętrze
owej wielkiej willi (pełnej książek i dzieł mistrzów tej miary co
Braque) zbierało się ok. 25 osób, różnej narodowości i specjalności:
filozofowie, literaci, artyści (np. Michael Ende), naukowcy... zawsze było
kilku jezuitów, jakiś benedyktyn (czy dwóch,) pastor kalwiński z
Holandii (wierny uczeń W.). Konferencja miała jakiś roboczy temat, np.
Mistrz Eckhart, „Tradycja”, „Zło”..., ale nie było żadnych
referatów. Ktoś zagajał rozmowę (nigdy W.!), po tym zwykle zabierał głos
wybitny filozof z Regensburga, prof. Ferdinand Ulrich, wielki znawca
Tomasza z Akwinu, komuś przychodziło jakieś skojarzenie, mówił kilka
zdań, przejmował piłkę ktoś inny, czasami, lecz rzadko zabierał głos
W. Tak trwało niecałe dwie godziny. Schodziliśmy na przerwę na parter,
gdzie czekała herbata, kawa, słodycze. Gdy była piękna pogoda,
przechadzaliśmy się po trawnikach i ścieżkach parku. Wracaliśmy na
jeszcze jedną godzinę dalszej „rozmowy”. Nadjeżdżały zamówione
taksówki i zabierały nas na obiad do hotelu na górze Sonnenberg (gdzie
uczestnicy sympozjum mieszkali i śniadali). Jedliśmy razem przy dwóch
dużych stołach. Po dwugodzinnej sjeście nadjeżdżały taksówki
(otrzymywaliśmy dowolną liczbę kart z przedsiębiorstwa taksówkowego),
zjeżdżaliśmy te 5 km do „Brunnenhof” i znów, podobnie jak przed południem,
„obradowaliśmy”. Dzień kończyła kolacja w tejże willi. Wspólne
posiłki, niewielki dobrze znający się (a później zaprzyjaźniony) krąg,
atmosfera zupełnego rozluźnienia, a jednocześnie intymnego skupienia,
życzliwości i humoru są dla mnie niezapomniane. Spotkania te trwały 3
dni: piątek, sobota, niedziela. Wieczorem w piątek W. znikał na dwie
godziny (Szabat!). Weinreb mówił niewiele, ale był obecny, zdawać by
się mogło, że nie był wcale „potrzebny”. Ale po jego śmierci
wiedzieliśmy, że tych „Bronnenhof-Seminaren” nie będzie, bo bez
niego nie będą miały sensu!
Było to w niedzielę, może w czasie III konferencji. Siedziałem w
czasie śniadania przy stole, razem z filozofami z Regensburga (Ulrichem i
Treciakiem) oraz dwoma jezuitami z Monachium. Po śniadaniu, była 8.40,
moi towarzysze wstali od stołu i powiedzieli, że jadą na mszę. Zapytałem
ich, czy mogę pojechać z nimi? „Oczywiście” — brzmiała odpowiedź.
Wsiedliśmy do taksówek i jakież było moje zdziwienie, gdy wysiedliśmy
przed miejscem naszych obrad. Otworzyła M. v. Castelberg. Najmłodszy z
nas Paul Imhof (docent i ulubieniec studentów jezuickiego wydziału
teologii uniwersytetu w Innsbrucku) powiedział, że chcieliby odprawić
mszę w dużym pokoju na parterze. Marian nie była zaskoczona. Paul
poprosił tylko o wino i chleb — w domu było koszerne wino i mace;
poprosił jeszcze o biały szal jako stułę — i krzyżyk oraz naczynia na
wodę i wino. Było obecnych ok. dziesięciu osób, takie Weinreb.
„Nasi” trzej duchowni byli na cywila, celebrował pięknie Paul Imhof,
ministrantami byli jego dwaj starsi koledzy — profesorowie teologii. Dawno
nie przeżywałem tak pięknej mszy. Stało się to później tradycją: w
sobotę ogłaszano o takiej możliwości i ok. 2/3 uczestników sympozjum
brało udział we mszy. W ostatnich mszach w czasie „Brunnenhof-Seminare”
przystępował do komunii (pod obiema postaciami) także i Weinreb — człowiek
przestrzegający skrupulatnie przepisów religii swych ojców!
Weinreb głęboko znał także i Nowy Testament: miał wielomiesięczne
cykle wykładów o każdej z czterech Ewangelii, a także o Apokalipsie
Janowej. Drukiem wyszły jego wykłady o Ewangelii św. Mateusza. Wykłady
o innych Ewangeliach i Apokalipsie są na kasetach i mają być
sukcesywnie opracowywane i drukowane.
Ostatnią napisaną przez W. książką, która wyszła jeszcze za jego życia,
jest Innenwelt des Wortes im N. T. (Wewnęhzny świat Słowa w
Nowym Testamencie). Interpretacja ze źródeł żydowskich... (Tauros
Verl. 1988). Jest to książka niezwykła, której lektura wzbogaca
nieoczekiwanie nasze rozumienie Nowego Testamentu. Weinreb nie lęka się
mówić o tak żenujących współczesnych teologów sprawach, jak cuda
Jezusa, chodzenie po wodzie, o „przemienienie na górze”.
Lektura wielkich dzieł autobiograficznych W. jest fascynująca, choć często
pokazuje, jak rzadko W. czuł się rozumiany, jak bardzo chciał ludziom
pomagać, jak często on i jego rozmówcy mówili różnymi językami.
Przebywając przez niemal dwa lata w Jerozolimie (1968-70) W. stale pyta:
„Gdzież jest Ziemia Obiecana, gdzie Izrael, gdzie są (prawdziwi) Żydzi?”
Musiały to być dla niego tragiczne przeżycia... Zadziwia mnie, że pisząc
o swym pobycie w Jerozolimie i wizycie na tamtejszym uniwersytecie, nie
wspomina ni słowem o Scholemie. Nawet gdy pisze o Kabbale, nie wymienia
nigdy tego imienia! Dlaczego???
WEINREB jako WYKŁADOWCA
Byłem wiele razy na kursach W. w Zurychu, w Weidmann-Schule w niedużej
klasie owej powszechnej szkoły w centrum Zurychu. Jakieś trzydzieści osób;
siedzieliśmy w szkolnych ławach, przed nami stał W. i mówił do
mikrofonu — duża aparatura nagrywała jego odczyt (o Zoharze). Było to
niezwykłe przeżycie: W. nie jest krasomówcą, mówi powoli, patrząc w
przestrzeń — nie ma żadnych notatek. Po godzinie jest przerwa, wychodzimy
na korytarz, ludzie podchodzą do W.; pytam „nie męczy Cię wykładanie?”,
pada odpowiedź „skądże znowu, to ja ładuję się w czasie mówienia!”.
Wracamy na salę, druga godzina wykładu. Mam wrażenie, że W. mógłby tak
mówić przez dalsze godziny, dni, miesiące... Kiedyś napisał: „,jestem
pierwszym mym słuchaczem”. Zastanawiałem się nieraz, co tak ludzi
przyciąga do jego wykładów. Przecież nie zawarta w nich informacja. Coś
podobnego można by przeczytać gdzieś indziej. Zapewne czuje się, że on
sam, W., słucha tego, co (kto) przemawia jego ustami. Ale W. nie jest w
żadnej ekstazie, potrafi zażartować, i audytorium śmieje się serdecznie.
Na jednym z takich odczytów nieodłączny pies wiernej uczennicy W. — Susan Abelini (wnuczki wielkiego matematyka I.
Schura) — zaczął wyć i nie można było go uspokoić. Po kilku
nieudanych próbach uspokojenia Filona (tak ma na imię ów pies) W.
poprosił zupełnie spokojnie, by Filona wyprowadzić: „słuchający z
taśmy magnetofonowej pomyślą, że to ja tak wyję”.
Wiele
lat później (listopad 1991) — W. nie żył już od trzech lat — byłem
na konferencji weinrebowskiej na wyspie Reichenau, na Jeziorze Bodeńskim.
Byli tam zupełnie inni ludzie niż stali uczestnicy „Brunnenhof-Seminare”,
żadni profesorowie uniwersytetu, tzn. „ludzie prości”, którzy
nieraz uczestniczyli na kursach W. na Reichenau w tymże katolickim ośrodku
wypoczynkowym. Była oczywiście Marian v. Castelberg i Christian
Schweider, był sympatyczny benedyktyn i jeszcze kilku znajomych. Ale był
też chłop spod Salzburga i znany mnich z klasztoru na górze Athos. Była
też Susan i Filon, ale staruszek (miał już 135 lat) przeważnie spał.
Był także Friedrich WEINREB i: czuliśmy jego obecność — łączącą
nas, tak różnych ludzi z tak różnych krajów...
|