Stefan Łubieński (1894-1975), wybitny polski antropozof (także uczeń Valentina Tomberga). Autor wielu dzieł antropozoficznych i literackich: dramatów: Przedproże (1937), Zmartwychwstanie (1939), autobiografii: Vor der Schwelle (1973), dzieła Prolegomena do wiedzy zdobytej pracą ducha (1988), z której czerpiemy poniższy fragment. |
Prolegomena cz.II
|
|
Stefan Łubieński |
||
Uwagi
do rozdziału pierwszego i drugiego a.
O różnych organach, czy też narzędziach poznania światów wyższych
mowa będzie w tej książce, aczkolwiek jedynie ogólnikowo. O kształceniach
jednak tych organów, omal że nie wspominamy. Jest to teren niebezpieczny
i wymagający przyjęcia na siebie wielkiej odpowiedzialności. Nie
czujemy się na siłach brać na siebie tej odpowiedzialności. Dziełko
niniejsze to prolegomena, czyli wstępne ogólne pojęcie o nauce
zdobytej pracą ducha i o jej rozlicznych przedmiotach badania. Jej treść
może człowiek kontrolować, gdyż posiada on zadatki na bardziej wykształcone
i wypracowane organy wyższego poznania, a mianowicie: Sumienie, Myśl
logiczną i nieuprzedzoną oraz wyższą, mniej lub więcej przyrodzoną
intuicję. Tym niemniej każdy, kto naprawdę chce, może znaleźć drogę
do wykształcenia w sobie całego szeregu narzędzi wyższego poznania. Może,
po wykształceniu ich zacząć samodzielnie badać, nabyć zdolności do
ścisłego kontrolowania tego, co autor niniejszej książki głosi, czy
twierdzi. Zanim to nastąpi, czytelnik nie powinien mu ślepo wierzyć,
ale rozważać, bez żadnych uprzedzeń przedstawione prawdy czy prawa.
Zresztą autor tej książki nie rości sobie pretensji do uznania go za
odkrywcę tych prawd. Chociaż metoda do ich przedstawienia jest
indywidualna i owocem samodzielnego twórczego wysiłku, to jednak treść
zasadniczą tej książki zawdzięcza autor innym, którzy mają za sobą
o wiele większy i poważniejszy szmat drogi przebytej i do których autor
ma zaufanie, gdyż ma do tego powody. Drogę
do pewnych minimalnych ćwiczeń należy jednak wskazać. Otóż książka,
przeznaczona dla europejskiego czytelnika, która najlepiej przedmiot ten
przedstawia i która, jak wszelkie dzieło poważne w tej dziedzinie,
opiera się o to, co Chrystus Swą nauką, Swym czynem i ofiarą przyniósł
ludzkości — książka ta, naprawdę zdrowa i przedziwnie jasna, to: Wie
erlangt man Erkenntnisse der höheren Welten? Dr. Rudolfa Steinera, w
tłumaczeniu polskim: Jak uzyskać poznanie wyższych światów? b.
Jeżeli chodzi o stosunek do samego siebie, dwie przede wszystkim
kategorie ludzi są w harmonii z samym sobą: 1.
Ci, którzy tak dalece skierowaną mają uwagę i cały swój wysiłek na
doskonalenie jakiejś gałęzi konkretnej nauki, że nie interesują się
sobą i swym losem po śmierci, oddając ofiarnie wszystkie swe siły
badaniom nauki, a w nauce tej nie znajdują potwierdzenia pośmiertnego życia.
Są to cisi bohaterowie, którzy żyją moralnie i pełni poświęcenia,
chociaż nie wierzą w nic, co jest nadzmysłowe, a będąc uczciwymi
wobec samych siebie wolą nie pocieszać się żadnym wmawianiem w siebie
wiary w Boga. 2.
Ci, którzy mają przyrodzoną wiarę i łaskę tak wielką, że nie
starają się jej zgłębić, gdyż wystarcza im proste, dziecinne, naiwne
podejście do religii, która stała się ich jakby krwią, chociaż jej
myślą nie obejmują i nie starają się nawet rozumieć, uważając to
niemal za świętokradztwo. Pomiędzy
tymi dwoma przeciwnymi sobie kategoriami ludzi jest większość, która
mniej lub więcej wierzy, czy nie wierzy, która, jeżeli wierzy, czyni to
z utylitarnych względów czy też z posłuszeństwa dla tradycji, albo ze
strachu przed autorytetem kościoła, przed piekłem, a nawet przed własną
duszą (strach pustki wewnętrznej). Ale
jest i trzecia, najmniej liczna kategoria ludzi, którym nie tyle chodzi o
to, aby być samemu w harmonii ze sobą, ale którzy rozumieją, że
prawdy wyższe są chlebem duszy. Aby chleb ten rozdawać, trzeba go umieć
w każdej chwili „upiec”, podejść do tych zagadnień nieuprzedzonym,
twórczym rozumem. Zdobyć trzeba w sobie przez mozolną pracę coś trwałego,
co może służyć i sobie i dla wszystkich głodnych prawdy ludzi, nie
tylko za dyrektywę moralną, nie tylko za uzasadnienie bytu na tym świecie,
ale i za wiecznie żywe źródło poznania prawd wyższych, niezbędne dla
odmłodzenia ludzkości by uchronić ją od starczego uwiądu, sceptycyzmu
i materializmu. 3.
Problem Zła i Dobra Cztery
są główne prawdy, przed którymi staje człowiek, gdy wydzielił z
siebie wyżej opisaną pracą wewnętrzną, swe wyższe niezniszczalne Ja.
Są one pierwszymi przedmiotami poznania tego Ja. Pierwsza
prawdaj to, że ja niższe jest tworem, jakby dzieckiem Ja wyższego i
powinno być jego coraz to doskonalszym narzędziem, służącym mu do
przekształcenia Ziemi w „rolę Bożą”. Człowiek „narodziwszy się
raz drugi”, jak mówi Ewangelia, doznaje rozdwojenia, ale nie
patologicznego, lecz takiego, w którym jedna, ta nowo narodzona część
czuje się jakby ojcem, czy też bratem starszym owej części, która
dawniej już istniała, która się narodziła z chwilą, gdy dany człowiek
jako dziecko zaczął mówić o sobie w pierwszej osobie. Ja, to
pospolite, niższe, czy pochodne (wszystko jedno jak je nazwiemy), staje
się dla obudzonego Ja wyższego czymś niezmiernie cennym, za pomocą
czego, stykać się ono może ze światem zmysłowym, czynić w tym świecie
doświadczenia, wpływać na ukształtowanie tego świata, w końcu dać
się poznać ruchem, czynem i mową innym Ja ludzkim. Ja wyższe, jako
ojciec, czuję się odpowiedzialnym za ja niższe, za dziecko, które
wychowywać zaczyna, ale nie rózgą, lecz, o ile możliwe, dobrocią. Druga
prawda, drugie doznanie, to pewność, że się jest jako Ja nie
osamotnionym, lecz otoczonym zarówno tymi Ja, które jako pokrewne i stojące
mniej więcej na tym samym stopniu rozwoju, ujawniają się również pod
postacią ja niższych, zależnych od swych ciał, względnie jakie te, które
ciała te na czas jakiś opuściły (ludzie umarli), jak też i tymi Ja,
które posiadają wyższy stopień rozwoju i jako takie w wielu wypadkach
nie potrzebują już jako narzędzi ja niższych i ich ciał; w końcu
tymi istotami, które jako niższe do swych Ja dopiero tęsknią. Po nocy
samotności duchowej, która poprzedzała owe „drugie narodzenie”, owo
„zmartwychwstanie prawdziwej miłości”, jest doznanie i poznanie tej
drugiej prawdy niewymowną pociechą i zaciągnięciem innych, wyższych i
trwalszych więzów miłości. Trzecia
prawda, którą porównać można do słońca w świecie, w którym Ja wyższe
ma swój byt samodzielny, jest poznanie, że Ja wszystkich Ja jest
Chrystus. Tak jest człowiek, który był ślepy od urodzenia, musi poznać
niebawem po dokonaniu udanej operacji, darzącej go normalnym ludzkim
wzrokiem, że słońce jest centrum i centralną, promieniującą potęgą
naszego systemu słonecznego, od której zależy wszelkie życie, tak człowiek
zdobywszy wzrok ducha spotyka się z promiennym, dotychczas dla niego
niewidzialnym, słońcem ducha, Logosem. Widzi z pewnością, nie ulegającą
żadnemu zawahaniu, że źródłem bytu i istnienia wszystkich Ja jest
Chrystus, który jako Jezus stał się człowiekiem i od tej pory jest
centralną siłą, z której czerpią swe życie wszystkie Iskry Boże, On
bowiem, w imieniu wszystkich, mówi święte, ważne i znaczące zdanie:
„Ja jestem”. Do sprawy tej nie tylko że jeszcze wielokrotnie wrócimy,
ale obieramy ją jako kościec, jako „krzyż pacierzowy” pracy
niniejszej. Czwarta
prawda, której poświęcimy niniejszy rozdział, jest narodzenie się w
nas niezawodnego i wszelkie ciemności oświecającego sumienia, tj.
poznanie z całą siłą i stanowczością tego, co jest złe wraz z równie
stanowczym odróżnieniem od tego co dobre, wraz z ukochaniem tego Dobra i
chęcią dążenia do niego wszystkimi siłami ducha, duszy i ciała. Posuwając
się po stopniach, wyznaczonych wciąż wzrastającym napięciem mocy,
zwanej miłością, doszliśmy linią wewnętrzną, prowadzącą w głąb
człowieczej duszy i zbliżyliśmy się do pojęcia iskry Bożej w nas
samych, innymi słowy, do nieokreślenia jednej z dróg zdobycia poznania
samego siebie, dojścia do samowiedzy Ja wyższego. Widzieliśmy
też, że wstępując na tę drogę, „rodząc się ponownie”,
zdobywamy narzędzia poznania światów wyższych, nadzmysłowych,
duchowych i że jednym z pierwszych i najbardziej zasadniczych narządów
poznania takiego jest sumienie. Ściśle
mówiąc, sumienie jest w nas, jeszcze przed obudzeniem Ja wyższego,
pewnego rodzaju „zadatkiem” tych wyższych narządów, tych wyższych,
subtelniejszych i bardziej precyzyjnych zmysłów. Dla człowieka, który
nie wypracował sobie jeszcze tych zmysłów, sumienie już jest pierwszym
zmysłem orientacji w świecie ducha, a że cechą najbardziej zasadniczą
tych światów ducha jest ich charakter moralny, nic więc dziwnego, że
pierwszy ów zmysł nadprzyrodzony, pierwszy ów ster nadfizyczny człowieka,
dotyczy odróżnienia Dobra od Zła. Dlatego to, zanim dalej pójdziemy po
drodze wewnętrznej, musimy poświęcić przynajmniej jeden cały rozdział
pierwszemu problemowi zewnętrznemu. Bo chociaż problem Zła i Dobra
dotyczy również Życia wewnętrznego duszy ludzkiej, to jednak istniał
on i przed człowiekiem i ujawnia się w pierwszym rzędzie w tym, co jest
zewnątrz naszej jaźni, w tym co tą jaźnią poznajemy, tj. w kosmosie. Na
wstępie powinniśmy podkreślić, że innym problemem jest problem
wszelkiego tarcia, czy oporu biernego, a innym problem zła, czy oporu świadomego,
czynnego wobec normalnej ewolucji świata, Nauka Buddy o cierpieniu i jego
przyczynach nie odróżniała tych problemów. Stawiała na tej samej
linii Zło. Chorobę, Cierpienie i Śmierć. Podczas gdy pierwsze dwa —
jak to postaramy się przedstawić — są związane z wszelkim oporem
czynnym, sprzeciwiającym się świadomie rozwojowi harmonijnemu świata,
dwa zaś następne pochodzą, jak to za chwilę zobaczymy, od oporu
biernego, chociaż śmierć może posiadać i aspekt bardziej czynny i
bardziej bezpośrednio związany ze Złem. Co do Ciemności i Zimna, jeżeli
są siłami aktywnymi kosmosu, to są one manifestacją Zła. Inaczej
rzecz się przedstawia, jeżeli występują one nie jako siły, ale jako
brak światła, czy brak ciepła. Postawiwszy
te prawdy na razie jako tezy, które ułatwią nam planowe i kolejne podejście
do tego tak bardzo złożonego zagadnienia, musimy, by zbliżyć się do
niego, uciec się do kosmogonii. A właściwie do tych tajemnic, związanych
z powstaniem światów i rodzaju ludzkiego, które silnie przekraczają
ramy tak zwanej „oficjalnej nauki”, a które dla czytelnika, który
jeszcze samodzielnie nie potrafi ściśle badać światów nadzmysłowych,
czy kontrolować badań przekazanych przez tradycję, są podobniejsze do
legendy, jaką dla wielu jest jeszcze początek Biblii, czy inne księgi
święte. Otóż zarówno Biblia, jak i opowiadania kosmogoniczne, zawarte
w innych starożytnych księgach religijnych, jak np. Wedy Hinduskie,
Pancza Tantra perskie, Kodziki japońskie itd., wspominają pod różnymi
alegoriami o powstaniu Zła we wszechświecie — upadek aniołów, bunt
Szatana przeciwko Bogu — oraz początku Grzechu i Chorób na ziemi —
grzech pierworodny, utracenie raju —, zaś legenda egipska o pocięciu
na kawałki Ozyrysa przez złego boga Seta, jest jedną z najbardziej
znanych, która tyczy innego problemu, do którego jeszcze wrócimy. Aby
choć trochę zbliżyć się do zrozumienia przyczyny wszelkiej
dysharmonii — oporu, czy też cierpienia — należy wziąć pod pilną
rozwagę jedną z tych powszechnie mało znanych opowieści, a którą na
razie czytelnik może wziąć jako legendę, ale taką, która istotnie
lepiej od wielu innych tłumaczy początek Bólu, zanim kiedyś będzie w
stanie sprawdzić jej prawdziwość, o ile w ogóle słowa ludzkie mogą
przedstawić sprawy tak wielkie i tak oderwane od obecnego bytu na tej
ziemi. Przyjęta
i nieprzyjęta ofiara Tronów Na
prapoczątku tego systemu gwiazd, do którego należy nasz system słoneczny,
zanim się jeszcze utworzyła mgławica przedsłoneczna w pewnej
kosmicznej przestrzeni, zajmowały ją swoją boską substancją Trony,
trzeci od góry, po Serafinach i Cherubinach chór anielski. Cała ich
istota była jedną ekstazą miłowania i najwyższej czci i podziwu wobec
hierarchii o jeden stopień od nich wyżej, wobec Cherubinów, będących
dla nich obliczem Boga Ojca. a miłowanie to ich było tak wzniosłe i
wielkie, tak ofiarne i bez zastrzeżeń, że oddawały one w najwyższym
poświęceniu cała swą istotę Cherubinom w ofierze. Niby dym kadzielny
unosiła się w kosmiczną przestrzeń owa najżywotniejsza substancja
Tronów. Ale
Cherubiny, wolę Ojca wykonując, postanowiły tylko znikomą cząstkę
tej nadmaterialnej, a tak bardzo cennej substancji, w którą przyodziane
były Trony, jak my odziani jesteśmy w ciało, przyjąć i przekazać a
sfery wyższe, jako ofiarną modlitwę tych Tronów. Odtrąciły resztę
tej ofiary, tak jak odbija z powrotem światło tarcza o powierzchni gładkiej
jak zwierciadło. I oto z wszystkich stron kosmosu, gdzie na straży
gwiezdnej przestrzeni (innych, wcześniej stworzonych, gwiazdozbiorów)
stały promieniste Cherubiny, z wszystkich tych stron wracały do
przestrzeni zajętej przez ową grupę Tronów owe siły, owe substancje.
Tak to najczystsze, najświętsze, co oddały one w ofierze Bogu na „ręce
Cherubinów”, wracało ku nim, jako nieprzyjęta ofiara. A
substancja Tronów, chociaż niematerialna, jednak była czymś, co porównać
możemy do ciepła, zamiast odlatywać w przestrzeń, niby ofiarny dym
kadzielny, zaczęła wracać do przestrzeni, z której wyszła. Tak wracając,
podwajając się w natężeniu swym rodziła ciepło, które z czasem
kondensując się i rosnąc, przygotowywało pierwszy materialny twór tej
przestrzeni kosmicznej — pramgławicę naszego systemu słonecznego. Mgławica
ta była kosmicznym żarem, zanim zaczęła świecić. A żar ten z czego
powstał? Z pierwszego cierpienia. Czymże bowiem jest wielka nieprzyjęta
ofiara? Najwyższym jeszcze niematerialnym, ale materię rodzącym bólem.
Z bólu więc powstał ten system słoneczny, jak każdy inny zresztą z
pierwszego oporu, z pierwszego tarcia. Oporem dla szczytnych, ofiarnych
pragnień Tronów była wola Cherubinów zwracania ofiary, odsyłania
Tronom z powrotem promieni, owej substancji poczętej w miłości. A
tarciem było kondensowanie się w centralnej przestrzeni, najpierw jakby
w jednym punkcie tylko, owej boskiej substancji Tronów, która wracając
i kondensując się coraz bardziej rozpalała się do białości, aż się
stała światłem, najpierw gorącą mgławicą, potem po eonach wielu,
rozżarzonym Słońcem. Im
bardziej jednak świat ten koncentrował się w jednym ograniczonym
miejscu przestrzeni kosmicznej i nabierał wewnętrznej energii (najpierw
ciepło, potem światło), tym bardziej odrywał się od Boskiej
pramacierzy, tym bardziej rosła jego do Boga tęsknota. Ale zarazem...
tym bardziej nabierały istoty, które za świat ten tworzący się były
bezpośrednio odpowiedzialne, tym bardziej nabierały one samoświadomości. To,
cośmy rozpatrywali poprzednio w odniesieniu do drogi miłości, a więc
prawo dojścia do poznania siebie przez utratę przedmiotu ukochania, to,
co widzieliśmy w odniesieniu do jednej duszy jakby w miniaturze, tutaj się
objawia jako kosmiczny dramat twórczy: droga do poznania samego siebie,
do wzmocnienia swej istoty potężnej, boskiej hierarchii anielskiej Tronów,
później innych hierarchii, coraz to niższych szczeblem tak jak Księstwa,
Moce, Panowania, Prapotęgi, aż do Archaniołów2. To
co fizyczne, biorąc pod uwagę jedynie zewnętrzne pozory, a nie wewnętrzne
powody, nazwać by można zamianą energii prężnej, jaką mają gazy, na
energię cieplną i świetlną, to duchowo rozpatrując sprawę, było i
jest niczym innym, jak cierpieniem, spowodowanym postawieniem tamy prężności
duchowej, owego promieniowania uczuć najwyższego uwielbienia, jakie niższe
szczeble drabiny niebieskiej, czy chórów anielskich, mają dla wyższych,
bliższych samego Boga. Tęsknota do połączenia się z Bogiem bez właściwego,
upragnionego ujścia — nieprzyjęta modlitwa czy ofiara, a więc znów,
tak jak w wypadku drogi miłości indywidualnej Ja ludzkiego, stan
duchowego opuszczenia, samotności dający się najdoskonalej przedstawić
słowami Chrystusa na Krzyżu: „Panie, Panie, czemuś mnie opuścił?”
(Św. Marek 15, 34). Odtrącona ofiara czy „modlitwa”, Tronów,
powtarzająca się na coraz to niższych szczeblach stworzenia, w coraz to
mniejszym „formacie”, jest to prawzór wszelkiej niezaspokojonej tęsknoty,
wszelkiego bólu, a zarazem jest podstawą wszelkiej twórczości,
wszelkiej owocnej pracy3. Cóż
bowiem stałoby się, gdyby ofiara Tronów była całkowicie przyjęta?
Energia ich „cieplnej” substancji rozproszyłaby się po całej
przestrzeni gwiezdnej, tak jak promienie miłości w wyżej opisanym piątym
jej stopniu pełnego połączenia z przedmiotem ukochania. Trony utonęłyby
w ekstazie przez pośrednictwo Cherubinów i Serafinów w samym łonie
Boga. Nie skoncentrowałaby się w określonej przestrzeni owa energia
Tronów (jak promienie przepuszczone przez soczewkę), nie powstałaby
pierwsza mgławica, nasz system słoneczny by się nie narodził. A co
stosuje się do naszego, to stosuje się również i do każdego innego
systemu słonecznego, to tyczy też całego gwiezdnego, a więc
materialnego świata. Tak
więc materia jest najwyższym koncentratem siły duchowej, ale jest
zarazem narzędziem ducha, zwierciadłem, czy też punktem oporu, który
duch spotykając zyskuje na samoświadomości, indywidualizuje się
stopniowo, tj. pokonywa opór w miarę wykonywania twórczej pracy. Tak,
jak jednak początkiem tej pracy, tego kosmicznego trudu, jest ból odejścia
od Boga, tak celem jej jest świadomy, z własnej woli i z własnego
impulsu powstały... powrót do Boga. Nie jednak utonięcie w Bogu, jako
Jego niezindywidualizowana cząsteczka, ale jako moc współtwórcza, Boga
świadomie miłująca. Tak
to rozpatrując prawdy, które ujawniają się u podstawy powstania tego
czy innego gwiazdozbioru, zbliżyliśmy się może do lepszego zrozumienia
roli czynnika oporu w kosmosie, jako siły twórczej, jako impulsu do
pracy. Samouświadomienie swego bytu, czy swej indywidualnej, niezależnej
Iskry Bożej, jest nieodłączne od oporu, czy też tarcia, a pokonywanie
oporu, ćwiczenie swej indywidualnej siły, jest trudne, jest bolesne.
Zaistnienie czasu w skończonej przestrzeni jest ograniczeniem, jest
zdaniem sobie sprawy z pewnego osamotnienia, jest koniec końców
cierpieniem. W
tym jednak cierpieniu, które polega na pokonywaniu oporu i na znoszeniu
samotności (tęsknoty) nie ma jeszcze elementu prawdziwej dysharmonii,
czegoś co można by brać jako manifestację czegoś nie boskiego, czy
antyboskiego, czegoś nieharmonijnego. Przecież owa pierwsza wielka
ofiara, ów podniosły ból Tronów, jest czymś pięknym, harmonijnym,
nawet doskonałym. Gdzież więc problem tak nas w gruncie niepokojący?
Gdzież w tym kosmicznym obrazie problem zła? Otóż
na to, aby do tego problemu choć trochę się zbliżyć, musimy przenieść
się do innego okresu dziejów świata, do innego krytycznego momentu. Tak
jak w pierwszym akcie dramatu świata, którego głównymi aktorami były
Trony, a celem stworzenia kosmicznego żaru w określonym miejscu
kosmicznej przestrzeni tak jak w tym pierwszym wielkim akcie siłą
motoryczną było cierpienie, jeszcze pozbawione elementu buntu, czy zła,
tak w drugiej wielkiej odsłonie kosmicznego twórczego dramatu, duchy współtworzące
ów świat, a obdarzone wolą i nieprzymuszoną wolą, skorzystały z
niej, by mniej lub więcej sprzeciwić się woli centralnej, woli Stwórcy.
Czy możemy bliżej pojąć, co właściwie i dlaczego stało się, co
nazwać by można narodzeniem zła, także uciekając się do obrazu, do
czegoś, co wielu nazwie poetyczną legendą, a co my nie wahamy się
nazwać symbolicznym, ale jednak dość ścisłym przedstawieniem Prawdy? Aż
te duchy my globu niektóre spróbowaliśmy
(o miaro złej doli) miłość
postawić w duchu przeciw Woli i
wziąć dwoistą w światłości naturę ... Tak
pisze Słowacki w swym poemacie Prace i dnie i tym jednym
wierszowanym, krótkim zdaniem dotyka, dziwną poetycką intuicją
wiedziony, samego sedna rzeczy. Dwie prawdy są tutaj rzucone:
przeciwstawienie Miłości i Woli oraz dwoistość przejawienia się w świecie.
Aby lepiej pojąć pierwszą część tej prawdy, zastanówmy się
nasamprzód nad drugą. Podczas
gdy Żar Kosmiczny przejawem jest „powrotnej fali” Miłości,
oderwanej od przedmiotu uwielbienia, Światło jest odpowiedzią na Miłość
Stwórcy już bardziej Świadomych siebie stworzeń. Podstawą jego jest
więc samodzielna, czy też w ogóle Wiedza. Jeżeli w jednym miejscu
kosmosu zabłyśnie światło, to źródłem jego jest właśnie to
miejsce (indywidualizacja jego), a zasięg wysyłanych z tego punktu
promieni jest przestrzennie prawie niezmierzony. Tak jedna gwiazda Świadczy
światłem o własnym istnieniu wobec innej, oddalonej od niej o miliardy
tzw. lat światła. Światło więc jest też jakby kroniką, świadectwem
istnienia na planie materialnym innych, dalekich bytów, już
zindywidualizowanych, a udzielających się innym4. Mniej
materialne i bardziej wewnętrzne Ciepło było treścią aktu pierwszego,
bardziej fizyczne i na zewnątrz promieniujące Światło było zdobyczą
aktu drugiego stworzenia, dnia drugiego jak mówi Biblia. Otóż
wiedza ducha, opierając się na wielowiekowych doświadczeniach i
tradycji, twierdzi, że w każdym następnym akcie tworzenia inna, o jeden
szczebel niższa, hierarchia anielska brała w nim udział, jako główny
twórca. W drugim dniu Stworzenia, w epoce powstania z niewidzialnej, a
gorącej „mgławicy” naszego systemu słonecznego, masy świecącej,
promieniującej, głównymi aktorami była pewna grupa Książąt, czyli
Kyriotetes. Trzeba przyjąć, że dla innych systemów słonecznych — młodszych
lub starszych od naszego — były inne grupy tego samego szczebla
hierarchii aniołów. Ponieważ Trony były nadal w pewien bezpośredni
sposób związane z tworzącą się masą kosmiczną, z zewnątrz, jako
niezwiązane i stojące nadal „przed obliczem Boga”, były wciąż
jeszcze Serafiny, jako najwyższy szczebel „drabiny” anielskiej, jako
te, przed którymi Trony oraz Kyriotetes, stały w największym
uwielbieniu i zachwycie. Cherubiny, teraz już bardziej określone, tworzyły
jakby tęczę twórczej miłości wokół całego tworzącego się systemu
słonecznego, tęczę, okalając go ze wszystkich stron i odpowiadającą
mniej więcej temu układowi gwiazd, który dziś nazywamy, nie bez głębszej
przyczyny, zwierzyńcem niebieskim. Dwanaście
Cherubinów na dwunastu kosmicznych posterunkach, odpowiadających znakom
„zwierząt niebieskich”, które w nazwach i kształcie wyrażają
symbolicznie indywidualnie dla każdej grupy Cherubinów treść duchową.
Opisywanie misji i charakteru każdego z tych znaków zwierzyńca, zabrałoby
wiele rozdziałów. Istnieją zresztą w kierunku takich opisów pewne próby.
Dla celu niniejszego rozdziału potrzebny jest tylko jeden z tych pra-znaków. Tym
jednym Cherubinem z dwunastu był Orzeł, później Skorpionem, nie bez
racji, zwany. Podczas gdy jedenastu braci jego przepuszczało, jak przez
pryzmat przezroczysty, światło otrzymane z nizin tworzącej się mgławicy,
światło utkane z myśli pra-mądrych tych wysokich aniołów, zwanych
Kyriotetes, on, pyszny Orzeł, zwany w legendach Lucyferem (nosicielem Światła)
zatrzymywał światło otrzymywane z dołu dla wzmożenia siebie, dla
wzbogacenia klejnotów swej własnej świetlistej korony. I tak możnie i
władczo świecąc w niż z litością spoglądał na twory niższe, chcąc
je uchronić przed bolesną — jak tuszył — ewolucją. Przedstawiał
się tym aniołom i tworom cierpiącym w trudzie twórczym jako ich
wybawiciel, przedkładając im krótszą i lżejszą drogę w nadświaty,
omijającą „obróbkę” materii niegodnej, jak twierdził, ducha do
lotu Ikara go nakłaniając. Tak to ów dumny Orzeł, jeszcze nie
zbuntowany przeciw Bogu, Miłość (fałszywą litość) postawił w duchu
przeciw Woli Bożej i taką postawą spowodował „dwoistą światła
naturę”, odłączył od światła centralnego. Bożego, swoje światło
Lucyfera, wyłączonego — jak chciał — nosiciela światła. Postawa
ta miała nieoczekiwane dla Lucyfera konsekwencje: to miejsce kosmosu, które
odpowiadało znakowi zwierzyńca Orła, zamiast przepuszczać twórcze światło
miłości Bożej aż ku nizinom stworzenia, zaczęło rzucać duchowy cień
w te niże. W cień ten wpełznął pra-smok nocy, Książę Ciemności,
Szatan, Arymanem przez Persów zwany. Sam, starszy nawet od Serafinów,
czekał on od pra-pra-czasów na to, aby jad swój kosmiczny, przez
poprzedni świat niewessany, nieprzerobiony, teraz wysączyć w ten nowy
świat, by nim — jak tuszył —, oderwawszy go powoli od Boga, zawładnąć.
W planie zaś Boga leżało, jeżeli w ogóle tak wielkie sprawy marnymi słowami
ludzkimi da się wypowiedzieć, aby Starcowi Zła, Pra-ojcu wszystkich
Mefistofelesów, dać sposobność wolnej gry i wypróbowania stworzeń
anielskich i ludzkich. Vide wstęp do Fausta, który żartobliwie i
karykaturalnie, ale nadzwyczaj trafnie cały problem ujmuje. Plan
ten Boży można nawet pokusić się wyrazić następującymi dwoma
punktami, dwa wielkie Boże cele: 1.
By nic nieprzetrawionego, nieprzerobionego nie czaiło się w kosmosie, a
wszystko, nawet najgorsze, zostało powoli wchłonięte i przetworzone. 2.
By Chóry Anielskie, a później ludzie, walcząc z tą trucizną zła,
wzmocniły się w dobrym5. Istoty
stworzone miały do tej pory nie tylko wzmacniać „muskuły”,
pokonywając opór materii w ciągłym niestrudzonym wysiłku twórczym,
ale i opierać się także pokusom Lucyfera (Diabolos) i Arymana (Satanas),
przezwyciężać, a jego truciznę przetrawiać i unieszkodliwiać. Potężne
to ćwiczenie. Pociąga ono za sobą ryzyko upadku, wyłączenia „upadłych”
na przeciąg całego jednego świata, to co się symbolicznie nazywa
„wiecznym” piekłem. Ale z drugiej strony otwiera zawrotne możliwości
dla siły nieprzymuszonego niczym Dobra, dobra, które potrafiło dać się
połknąć przez smoka ciemności, jak Jonasz przez wieloryba, by ciemność
tę, swą własną, przez siebie zdobytą światłością prześwietlić i
przeobrazić: lux in tenebris lucet — dewiza prawdziwych alchemików,
tych, co zło w dobro przeobrażają. I
tak to Lucyfer, ów Cherubin zbuntowany, odziany w purpurę pychy, opuścił
znak zodiaku zwany Orłem, strącony został — jak głosi legenda — z
niebios, a korona jego z klejnotem świetlistym potoczyła się w ciemności.
Miejsce zaś opuszczone przez Orła zajął w zwierzyńcu niebieskim
Skorpion, symbol Smoka, Gada ciemnego, pełzającego podle i niewymownie
chytrego. A ukąszenie Skorpiona jest duchową śmiercią. Od
tej pory zdrada jednego z dwunastu przenosi się ze szczebla na szczebel.
Jedną ze znanych ogółowi prawd jest tragedia Judasza, jednego z
dwunastu wybranych. Od
wewnątrz atakuje duszę ludzką jeden z młodszych „synów” Lucyfera
— diabolos, kusiciel. Wtedy od zewnątrz wdziera się do człowieka
i działa Satanas, siewca kąkolu, zamieniający ludzi w niewolników.
Tak jest co godzinę, co dnia i nocy, co rok, co okres większy, czy
mniejszy trwania czasu. Tak
było u pra-początku zbliżenia się duszy ludzkiej do materii fizycznej
na tej ziemi, przy wyjściu duszy tej z niewinności raju. Tam, Lucyfer
dziedzic w postaci Żmija, skusił część żeńską duszy ludzkiej i
doprowadził do przedwczesnego zbliżenia się do materii, która kryje w
sobie tajemnicę Zła i Dobra — w symbolicznym języku Biblii znaczy to
„zjeść” z drzewa świadomości Złego i Dobrego — rezultatem czego
Ja ludzkie, czyli Adam, wraz z duszą swą Ewą, wcielił się w ciało
mineralne zbyt wcześnie i zbyt głęboko. Co znowu pociągnęło za sobą
automatycznie choroby, nędzę i konieczność przechodzenia ciągle przez
próbę i oczyszczenie śmierci, aż do chwili, kiedy przy pomocy Jezusa
Chrystusa Zmartwychwstałego, odzyska człowiek, ale już świadomie,
utracone przez grzech pierworodny ciało nieśmiertelne, czyste, godne
ducha, zwane w Credo ciałem zmartwychwstałym. Ale o tym w szczegółach
później. Tu
chciałbym uwyraźnić sprawę następującym porównaniem: Człowiek był
przeznaczony do pływania, wprawdzie w trudzie, ale z głową nad wodą.
Przez grzech pierworodny zmuszony jest pływać jako nurek z głową pod
wodą, co zmusza go do wypływania od czasu do czasu na powierzchnię wody
dla nabrania „powietrza”, czyli zmusza go do opuszczania co
kilkadziesiąt lat ciała — konieczność śmierci — ale na to, by znów
się zanurzyć, znów nurkować, znów się dusić pod wodą. A to
wszystko, by wyrobić w sobie wyjątkowe „płuca”, jakich żadne
jestestwo duchowe nadludzkie prócz Chrystusa nie posiada, gdyż się nie
wcieliło w śmiertelne ciało. Grzech
pierworodny ma więc swą negatywną stronę: ciągłe pokonywanie zła i
chorób i to na ślepo. Lecz ma dwie pozytywne strony, które tamte nie
tylko że równoważą, ale znacznie przeważają: część ludzi, tych,
którzy przejdą przez wszystkie próby i egzaminy, będzie to plemię
bohaterów, posiadających cnoty i siły dobra, jakich by inną, bardziej
łagodną i harmonijną, drogą nigdy nie uzyskali. Po drugie, zejście na
ziemię Chrystusa, owa bezpośrednia konsekwencja grzechu pierworodnego,
jest tak bezcennym cudem i tak olbrzymim doświadczeniem wszystkich
jestestw, że na wszystkich znajdujących się szczeblach ewolucji (nawet
tych najwyższych jak Serafiny) z niczym w ogóle nie da się porównać i
wszystko co złe przeciwważy. Od
najdawniejszych czasów prawie wszystkie religie chowały dla swych
wybranych prawdę o dwóch biegunach Zła. Najpierw jako prawdy
przekazywane z ust do ust dla wtajemniczonych, potem drogą szerzącej się
tradycji dostępnej z biegiem czasu dla ogółu. Już
Arystoteles w swej klasyfikacji cnót i wad ludzkich uszeregował te
ostatnie w dwie kolumny przewinień, czy też grzechów gorących i
zimnych. Do pierwszej: zapał ognia płomiennego, pycha i wszelkie gwałtowne
namiętności. Do drugiej kategorii należą np. lenistwo, zimne
wyrachowanie, zimne okrucieństwo, brak idealizmu i sceptycyzm. Chińczycy
rozróżniali i rozróżniają ciemnego i ognistego smoka. W tradycji
Izraela znano Szatana, księcia ciemności: Behemotha i świetlistego
kusiciela, czyli Lewiatana6. Ten
jednak, którego zwiemy Mefistofelesem (specjalnie jak go Goethe
przedstawia), jest pewnego rodzaju syntezą, czy też kompromisem
pierwiastków Zła. Jako nieubłagany jarzmiciel duszy ludzkiej, wiążący
ją z materią i żerujący na jej sceptycyzmie, występuje on jako sługa
Arymana. Wtedy zaś, kiedy wręczy Faustowi eliksir młodości i rzuci go
w objęcia Małgorzaty, służy on Lucyferowi. Masynissa z Nieboskiej
Komedii Krasińskiego, jako wróg Chrystusa reprezentuje raczej wojska
Ciemności, aniżeli żywego światła. Zaznaczyć
jednak trzeba, że wszystkie te postacie duchów buntu, czy negacji, jak
je legenda religijna, poezja, czy klechda opisuje, ujawniają jedynie mały
wycinek misji aniołów upadłych, czy też wielkiego Szatana. Największej
miary jest bezsprzecznie obraz dany nam przez Ewangelię trzech pokus
Jezusa Chrystusa na pustyni7. Za
pierwszą pokusą przeistoczenia kamieni w chleb stoi Aryman, Książę
Ciemności, którego celem jest z jednej strony natchnąć swym duchem
martwą materię, aby stała się fortecą jego przeciw Bogu i Jego zastępom,
z drugiej strony zaś chce on duszę ludzką z kamieniem skuć i do
kamiennego stanu doprowadzić. Jest to pokusa materializmu, którą Jezus
odrzuca: „Nie samym chlebem człowiek żyje”. Za drugą pokusą kryje
się duch kompromisu między Arymanem a Lucyferem. Zrezygnowanie z godnej
człowieka myśli (wyniosłość krużganka świątyni) i zaufanie
nieprzeniknionym i nieskontrolowanym instynktom (skok w dół), to lekkomyślny
i pełen iluzji „lucyferycznych” instynktywizm. Kuszenie Boga i żądanie
od Niego materialnych cudów, to „arymaniczny” anty-duch, Antychryst.
Za trzecią pokusą pychy i żądzy władzy chowa się Lucyfer. Charakteryzując
zwięźle sidła, w które chwyta dusze ludzkie złudnym światłem świecący
Lucyfer oraz pęta, którymi jarzmi ducha ludzkiego Pan Śmierci i Mroku,
możemy określić pokusy pierwszego, jako chcące oderwać nas od ziemi,
od szarych obowiązków, zaś wpływ hipnotyczny drugiego, jako dążący
do zbytniego związania nas z tą materialną planetą w zaparciu się
swego duchowego pochodzenia. Rozważaliśmy
dotychczas biegunowość Zła z następujących punktów widzenia: 1.
Duch buntowniczy, który pierwszy opuścił swój posterunek — Lucyfer. 2.
Duch od pierwszego wiele starszy i silniejszy, który później wchodzi na
„arenę” tego świata, gdyż jest pierwszego czynu konsekwencją —
Aryman. 1.
Duch, który oddziaływuje od wewnątrz na człowieczą dusze — Lucyfer. 2.
Duch, który od zewnątrz pęta ducha — nie tylko duszę — i gnębi
ciało — Aryman. 1.
Duch złudnego, zwodniczego Światła, czy zbyt dużego i płomiennego żaru,
duch namiętny i pyszny a piękny. 2.
Duch zimnego i okrutnego skostnienia, Książę Śmierci i Ciemności. 1.
Duch entuzjazmu, ale wyrafinowanego egoizmu, fanatycznego indywidualizmu i
pysznej niezależnej samotności. 2.
Duch ślepego posłuszeństwa, automatyzmu bezdusznego stada, grupowy
instynkt, zrezygnowania z indywidualnego Ja. Dalej,
kontynuując tę, niestety, zbyt schematyczną i ogólnikową
charakterystykę, zwrócić winniśmy uwagę na jeszcze jeden kontrast, a
mianowicie na przeciwstawienie przeszłości i przyszłości oraz Wschodu
i Zachodu. Z
reguły można powiedzieć, że wszystko to, co w przeszłości
„odgrzane”, wplata się wstecznie w teraźniejszość, wszystko, co
jest zbytnim przywiązaniem do tradycji, co zrodziło się z mrzonek i
„piękna” wspomnień, to wszystko jest tkaniną, na której
natchnienie Lucyfera haftuje swe pełne złud arabeski. Na odwrót, to co
surowe w przyszłości bez przygotowania fascynuje wolną decyzję nieskrępowanej,
indywidualnej woli, jako upiór, czy karykatura tej przyszłości (np.
bolszewizm); na to wszystko cień swój rzuca Książę Ciemności. Dla
nas, znających literaturę polską, pouczającym z tej racji jest przykład
Hr. Henryka, z Nieboskiej Komedii Krasińskiego, egoisty,
marzyciela przeszłości, a bezwzględnego pana poronionych quasi-ideałów
przyszłości, dyktatora bezdusznych tłumów, Pankracego. Ale
i bez tego, co się w teraźniejszość z przyszłości i przyszłości
wplata, sama przeszłość, sama starożytna cywilizacja wystawione były
bardziej na wpływy prometejskiego, w złym znaczeniu, Lucyfera, podczas
gdy technika i militaryzm czasów nowszych, gdzie inicjatywa indywidualna
idzie w kąt, podlegają bardziej lodowatemu, okrutnemu tchnieniu Arymana. Co
do Wschodu, to religie jego, wskazujące „wybranym” drogę do
wyzwolenia się indywidualnego z więzów ziemi, skłonne do mistycyzmu,
wpatrzone są w mniej lub więcej w ogniste, a dumne oblicze Lucyfera.
Odwrotnie Zachód wpatrzony w dobra tej Ziemi, udoskonalający dla celów
grupy technikę, cierpiący pod jarzmem maszyny, operujący cyframi i mózgiem,
jest mniej lub więcej w niewoli tego anty-ducha, którego dla ułatwienia
nazwaliśmy starym mianem Arymana. Ale
rzućmy te schematy dobre jedynie dla wstępnej ogólnej orientacji w tym,
co powoli zdobywać musimy własną pracą obserwacji, własną walką w służbie
dobra. Tak jak poetyczna opowieść o Scylli i Charybdzie orientacją była
dla żeglującego Odysa, którego próba polegała na wykierowaniu łodzi
pomiędzy tymi dwoma niebezpiecznymi potworami, tak i my uzbrojeni w świadomość
tego, co nas zbytnio od ziemi odrywa i tego co nas zbytnio z ziemią wiąże,
wypośrodkować winniśmy złotą drogę środka, A tym sterem
orientacyjnym jest nasze sumienie, ale sumienie wierne Chrystusowi, Verus
Luciferus nazywał Chrystusa ezoteryzm średnich wieków, czyli
prawdziwego, nie złudnego, światła nosiciel. Przypisy 2.
Według nomenklatury greckiej Dionizjusza Areopagity, ucznia Św. Pawła:
Kyriotetes, Dynameis, Exusiai, Archai, Archangeloi, nie mówiąc o trzech
najwyższych: Serafiny, Cherubiny i Trony. 3.
Vide też ofiary Kaina i Abla. 4.
Należałoby szkicowe nakreślenie światła niniejszej książki uzupełnić
studiami nad światłem, takimi, jakie zapoczątkował w swej kapitalnej Farbenlehre
Goethe. 5.
W miniaturze proces ten obserwujemy w takich metodach, jak szczepienie
ospy itp. 6.
Autor niniejszego dziełka starał się w czterech swych
dramatach-misteriach zobrazować problem Zła: w Przedprożu
popularność Księcia Mroku i Łży-Jara; w Świcie Smok Mrok w
zbroi z ołowiu i płomienna Krasawica; w Czarnym Rybaku Smantek
„lucyferyczny” demon morza; w Zmartwychwstaniu źli dyktatorzy,
działający pod wpływem Szatana Ciemności-Antychrysta. 7. Porównaj dzieła Estończyka V. Tomberga. |