- Jest Pan
specjalistą od kart tarota: wydał Pan już dwie książki na ten temat,
a także nową talię kart, prowadzi Pan szeroką działalność
popularyzatorską. Proszę mi powiedzieć, co dostrzega Pan w kartach, co
powoduje, że wciąż budzą tak żywe emocje? Czym dla Pana jest tarot?
- Pierwsze sprostowanie - nie jestem „specjalistą” od tarota. Kiedy
zaczynałem się tym tematem zajmować - mówiłem o sobie - specjalista.
W tej chwili, po tylu latach studiów, przestaję.
- Dobrze, powiedzmy, że tkwi Pan w tym.
- O, to lepiej! Tak, oczywiście to prawda, tkwię. Proszę Pana, na
tarota można patrzeć różnorako. Jestem przekonany, że niezależnie
jak patrzymy na jego genezę - zresztą jest niejasna - pozostaje on
zawsze Księgą ksiąg nauk hermetycznych. Do takiego twierdzenia upoważniają
mnie zarówno badania naukowe, które prowadzę, jak i doświadczenia
duchowe, na przykład medytacje. Tarot jest kompendium wykraczającym właściwie
poza wszystkie teksty święte, ponieważ operuje symbolem. Jest to książka
obrazkowa - 78 kart, różnie układane obrazy, dają i różne
odczytania. Tych istnieje nieskończona ilość. Nie mówię w tej chwili
o dywinacyjnej stronie tarota, to jest jakby osobna sprawa, aczkolwiek
powiązana. Dlaczego powiedziałem: Księga ksiąg hermetycznej filozofii?
Dlatego, że jeżeli ktoś podchodzi do tarota z punktu widzenia
jakiejkolwiek wersji Filozofii Wieczystej bądź jakiejkolwiek odmiany
ortodoksyjnej czy nieortodoksyjnej religii, to praktycznie rzecz biorąc
wszystko, co znajduje się w jego religii znajduje i w tarocie! A co więcej
wykroczy poza to, ponieważ odkryje jeszcze więcej sfer. Po drugie, tarot
ofiarowuje człowiekowi drogę, która z jednej strony wyzwala go z
ortodoksyjnego myślenia o świecie, Bogu, o sobie; a z drugiej jest ścieżką
bardzo konkretną, sprecyzowaną. Wypełnia więc podstawową funkcję każdego
tekstu religijnego, mianowicie - daje ogląd całości i różnych prądów
w jej ramach, nie popadając jednocześnie w eklektyzm. Bardzo wielu ludzi
kojarzy tarota właśnie z tanim eklektyzmem mówiąc: „wymieszane
symbole różnych kultur”. Proszę jednak zwrócić uwagę, dlaczego one
są wymieszane? Dlaczego mówiąc o egzegezie tarota odwołujemy się do
wielu tekstów religijnych, do wielu prądów myślowych, mistycznych,
magicznych czy gnostycznych? Dlatego, że tarot dopiero się posiłkuje słowem.
Operuje symbolem, który dotyka dwóch warstw: jasnej i ciemnej. Jasnej,
którą możemy zinterpretować i zrozumieć, oraz ciemnej, którą możemy
jedynie odczuwać. W tym sensie jest księgą znacznie głębszą niż
inne. Tarot jest bardzo często kojarzony z Torą; występuje jakby
przekształcenie nazwy: Tarot - Tora (przy niewymawianym t). Można
powiedzieć: „no dobrze, ale ta warstwa kart tarota została odkryta
stosunkowo późno, bo dopiero w XVIII/XIX wieku”. To nie do końca tak.
Pisząc książkę o dziejach tarota podchodziłem do tego z
dziennikarskim (mimo, że dziennikarzem nie jestem) zacięciem. To znaczy
próbowałem złapać to, co umyka i wydaje mi się, że to się udało.
Moim zdaniem sfera gnostyczno-mistyczna musi leżeć u podłoża powstania
tej talii kart. Inne interpretacje nie trafiają w sedno. I rzecz chyba
najważniejsza, choć być może zabrzmi to trochę niezrozumiale - tarot
jest Objawieniem. Tak samo jak Biblia i wiele innych ksiąg, tarot wszakże
ukazuje nam Objawienie, które się ciągle objawia, wiecznie i nieskończenie.
Tarot bardzo często - zwłaszcza niektóre talie - operuje dość prostą
symboliką i schematycznym rysunkiem, czasem bardzo trywialnym. Na przykład
- tarot marsylski, który jest taki naiwny, ludowy, drzeworytniczy. Ale
jak się przyjrzeć dokładnie i przeanalizować, odkrywa się niesamowite
głębie. Nie spotkałem księgi, która do tego stopnia potrafiłaby wypełnić
sobą wszystko i ciągle być czymś nowym. W każdej chwili coś odkrywać,
jeszcze i jeszcze raz. Dlatego też tarot jest dla mnie, narzędziem
Objawienia, ciągle się objawiającego.
- Nie można więc poznać tarota raz i do końca?
- Nie! To wieczne odkrywanie. Dlatego, że on jakby aktualizuje swoje
objawienie właśnie przez swoją symboliczność, operowanie obrazem,
alegorią, znakiem. Również mocą znaku i mocą symbolu. Można by
powiedzieć, że zakrawa to na myślenie magiczne. Tak, oczywiście, że
tak!
- Ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu?
- W pozytywnym, zgadza się. I jesze jedna sprawa - scjentystyczne podejście
do tarota, prowadzi donikąd. W pewnym momencie człowiek staje przed
tyloma niewiadomymi, które usiłuje wyjaśnić przy pomocy metod uznanych
przez oficjalną naukę i... nie potrafi odpowiedzieć! Próbowałem to
zasygnalizować w książce Biblia Szatana,
stawiając wiele znaków zapytania. Resztę musi sobie dopowiedzieć
Czytelnik, który zechce się tarotem zająć. Dopiero wtedy otwierają się
przed człowiekiem wrota. Wynika to chociażby z tego, że same karty mają
nieskończoną ilość możliwości i kombinacji przy tasowaniu, rozkładaniu.
Zaznaczam - niekoniecznie w celach wróżebnych. Bo przecież tarot służy
przede wszystkim i służył jako przedmiot medytacji. Takie jest moje
zdanie.
- Do samodoskonalenia duchowego?
- Tak, do samodoskonalenia, a więc do objawiania prawdy o tak sobie, jak
i o świecie. Bo tarot jest zarazem światem. Kabaliści powiadają:
„Tora, czyli Pięcioksiąg, plus inne księgi, czyli Biblia, jest w
gruncie rzeczy objawieniem imienia Boga - Szem”.
Mówią oni: „Tora i Biblia to jest to samo”. Otóż tarot jest również
takim szem czyli
imieniem. Powiada się, że kiedy przyjdzie pora: „Bóg wezwie nas po
imieniu”. Przecież każda rzecz, każda istota ma swoje imię.
- Imię ukryte, tajemne, nieznane?
- Tak jest! Otóż tarot potrafi to imię ujawnić zanim zostaniemy bezpośrednio
powołani. Poprzez tarota jesteśmy powoływani do nowego życia. Tak to
rozumiem. Zresztą to nie jest tylko kwestia rozumienia, ale przede
wszystkim uczestniczenia w czymś co się nazywa magią tarota (podkreślam
- w dobrym znaczeniu tego słowa, nie myślę o czarnoksięstwie czy też
czymś w tym rodzaju). Gdyby tak nie było, to zastanówmy się, czy karty
tarota mogłyby do tego stopnia fascynować? Nie mówię o sobie - jest
masa ludzi, którzy się nimi fascynują, i to nie tylko ludzi „zwykłych”,
ale niezwykle wybitnych - o malarzach, poetach. Oni odkrywali w tym głównie
siebie, realizowali się w tym. Przykładem niech będzie tarot Salvadora
Dali. W sensie malarskim jest wspaniały, chociaż jako karty nie
prezentuje najwyższego poziomu.
Być może się mylę; być może jest to tylko moja fascynacja tarotem.
Ale - na Boga! -mówię o własnej drodze życia i rozwoju duchowego. To
trudna droga. Wymaga (tak, jak każda na początku) rezygnacji ze swoich
mniemań o tarocie, o sobie i o świecie. To ścieżka wymagająca
samozaparcia i cierpliwości. A ofiarowuje to, czego wiele dróg nie jest
w stanie ofiarować, mianowicie - sposób myślenia o innych ścieżkach
rozwoju.
- Akceptuje je?
- Nie, coś więcej. Gdyby to była tylko akceptacja, wyglądałoby to
tak: „mogę być buddystą zen i akceptuję inne ścieżki, ale swoje
preferuję”. W przypadku tarota też tak jest, że swoje preferuję, ale
chodzi o coś więcej! Tu się czerpie z tych innych ścieżek pełną garścią
i interpretuje zgodnie z egzegezą tarota. Czerpie się! To zasadnicza różnica,
ponieważ to „inne” nie jest jakimś bogactwem obok mnie, o którym ja
powiadam, że jest prawdziwe, chociaż moje lepsze. Natomiast ja biorę pełnymi
garściami z różnych prądów. Ponieważ to się wszystko w tarocie mieści.
Tarot jest systemem otwartym. Jest hierofanią, w którą trzeba wejść.
- Czy nie dostrzega Pan niebezpieczeństwa w
korzystaniu z tarota przez ludzi do tego nie przygotowanych? Mówi się
przecież, iż „jeżeli ja nie władam tarotem, to tarot włada mną”.
- Tak, jest on drogą niebezpieczną i trudną. Jednak fazę „władania
tarota mną” trzeba przebyć. Nie ma innego sposobu. Najpełniej
symbolizuje to karta Diabła lub też Demona, która taką sytuację
pokazuje. Wielu ludzi się załamuje albo zatrzymuje na tym poziomie,
wpada w pułapkę. Cóż - każda droga duchowa kryje w sobie pułapki.
Tarot wymaga odwagi i ciągłej uwagi. Myślę, że nie wyobraża Pan
sobie mistyka, który by nie przeżył, lub chćby nie otarł się o to,
co nazywamy „śmiercią mistyczną”. Trzeba przez to przejść, musi
być element cierpienia. Każdy, kto wchodzi na ścieżkę tarota winien
się z tym liczyć. Tu nie ma wyboru. Jeśli się chce wejść na górę,
trzeba zgodzić się na pęcherze na nogach, najwygodniejsze buty niczego
nie ułatwią; trzeba w to włożyć wysiłek. Muszę także zaznaczyć,
że choć w mojej opinii tarot nie jest „drogą dla wybranych”, to
jednak moje doświadczenia wskazują, że to tarot w jakiś sposób
dobiera sobie ludzi. Zupełnie prywatnie myślę sobie, iż to on ich
wybiera; i jestem tego prawie pewien.
- Chciałbym zapytać, o czym traktuje ostatnia
Pana książka Jednorożec albo... która już
jest gotowa, choć próżno by jej szukać na razie w księgarniach?
- Jednorożec albo traktat hermetyczny
jest powieścią alchemiczną. Najkrócej można powiedzieć, iż jest to
traktat o sensie creatio
zarówno świata, jak i człowieka. O dążeniu do odkrycia pewnego sensu,
przy czym droga ku odkrywaniu wiedzie przez alchemię, ale alchemię
duchową, a nie tę rozumianą płytko. Aczkolwiek ma ona - jak każda
alchemia - związek z materią, bo musi mieć na całe szczęście.
Alchemia duchowa sama w sobie nie jest po prostu żadną alchemią.
- Jest jednak Panu bliższe zdanie, które zawsze
wypowiadali prawdziwi alchemicy: „Nasze złoto nie jest złotem tłumu”?
- Oczywiście. Nie jest to droga „alchemika-dmuchacza”, jak ich nazywał
Sędziwój. Tak wygląda wątek traktatowy. Natomiast jest to także książka
o człowieku, który został stworzony, który jest po prostu Golemem. Dąży
on do usamodzielnienia się, do reintegracji i odzyskania samoistności
poprzez drogę, o której przed chwilą mówiłem. To drugi wątek. Można
tę książkę odczytywać także zwyczajnie -jako opowieść o człowieku,
który urodził się i umarł w wieku lat 39; odszedł od żony, a potem
do niej powrócił; człowieku, który był chory na wyobraźnię i pisał
książkę. Między innymi poprzez pisanie Szymon, mój bohater, próbuje
osiągnąć coś, co ja nazywam „ucieknięciem Bogu”, czyli
odzyskaniem samointegralności, samodzielności. Specjalnie używam tego
wyrażenia „ucieknięcie”, które tutaj nie oznacza separacji, a więc
odcięcia od tego, co nazywamy religio.
Szymon do końca odczuwa religio,
czyli związek z tym, czego właściwie do końca nie potrafi określić i
myślę, że ścisłe określenie nie jest tu ważne. To powieść o
kondycji każdego z nas, ponieważ każdy z nas jest Golemem. Umówmy się,
że twórcami nas - takimi najbliższymi, biologicznymi - byli nasi
rodzice - dalej otoczenie, świat, ludzie, którzy mieli na nas największy
wpływ i od których Golem musi się uwolnić, jeżeli ma uzyskać
samoistność. Mój bohater jest oczywiście podobny do mnie, bo jest to
forma mojego alter ego.
Jest to człowiek „chory na wyobraźnię”, czyli dla którego to, co
nierealne, splata się z tym co realne, do tego stopnia, że obie sfery
stają się jedną „realnością”. Dzięki temu Szymon może dotknąć
najbardziej istotnych punktów swojej egzystencji. Szymon jest kimś w
rodzaju katalizatora przemian, które się dokonują w nim samym i wokoło
niego. Jest taki fragment, kiedy jego przyjaciele mówią do niego: „gdy
ty wyjechałeś, wszystko nam runęło”. A byli to ludzie, z których
jeden zajmował się teatrem, drugi próbował tworzyć misteria
alchemiczne, trzeci pisał Biblię biblii. To książka, którą można
odczytywać na różne sposoby, szukać nowych warstw i, co ważne,
znajdować je.
- Będzie to zatem powieść dla tych, dla których
nierzeczywiste miesza się z rzeczywistym?
- Tak, to co nazywamy nierzeczywistym łączy się z rzeczywistym. Kiedyś
zapytano mnie jak widzę człowieka i świat. Odpowiedziałem, że człowiek
jest latarką. Naokoło jest ciemność, którą przeszywa snop światła
i napotyka na różne przedmioty. Lecz wyłuskuje te obiekty wybiórczo i
w sposób nieświadomy. To co skleci razem jest „światem”. Przeciwko
takiemu ograniczeniu człowieka buntowałem się odkąd pamiętam. Próbowałem
wykroczyć poza siebie. Między innymi tarot i pisanie są takimi dążeniami
do transcendencji kondycji ludzkiej (transcendencji w znaczeniu
przekroczenia ograniczeń) i wychwycenia tego, co jest w świetle latarki
poza pierwszym polem widzenia. Próbą syntezy tego wszystkiego, co
potrafiła z ciemności wydobyć.
Myślę, że człowiek jest istotą dodającą światu barwności. W
kabalistycznym sensie zmierzamy w kierunku procesu tikkun,
czyli restytucji harmonii świata. I ja świadomie, tak jak rozumiem
proces tikkun, próbuję
się w to włączyć. Kiedyś pewien ksiądz powiedział; „Przecież ty
dążąc tak samoistnie, tak samodzielnie i tak odrębnie wystawiasz na
ryzyko swoje zbawienie”. Odrzekłem: „Możliwe, że tak. Na to nie
umiem odpowiedzieć, ale wiem jedno, że jeżeli będę w stanie po tamtej
stronie cokolwiek mówić, to powiem: Wiesz, Stary, próbowałem”.
- W jaki sposób łączy Pan tak szeroki wachlarz
zainteresowań z dziedziny, nazwijmy to umownie, wiedzy tajemnej z życiem
prywatnym i pełnieniem funkcji dyrektora Muzeum Etnograficznego?
- Cała sprawa polega na tym, iż po różnych katastrofach życiowych, które
mnie dotknęły staram się już nie oddzielać tego, co nazywamy funkcją
dyrektora - czyli kontaktów z urzędnikami i pracownikami - od tego, co
nazywa się życiem duchowym. Życie jest jedno i w tym sensie nawet
czerpię radość z pewnych obowiązków, które tu wykonuję. To jest
fragment tego, co nazywamy mistyką życia. Nauczyłem się już dość
dawno akceptacji życia, a nie walczenia z nim o przekształcenie. Każdy
z nas, od czasu jak się urodził ma coś do zrobienia, więc uciekanie
przed tym jest bez sensu. Znam ludzi, którzy z uporem próbowali wchodzić
w mistykę, aczkolwiek ich droga winna była być zupełnie inna, choć równie
wspaniała i potrzebna.
Kiedy ktoś mnie pyta o wartości działania człowieka, odpowiadam, że
według kabały Mesjasz przyjdzie dopiero wtedy, kiedy ostatnie ziarnko
piasku we wszechświecie znajdzie swoje miejsce. W związku z tym rola każdego
z nas jest bardzo ważna, bez względu na to, kim jesteśmy i co robimy.
W tym, co mówię i co piszę w swoich książkach, staram się jak
najmniej mówić o Bogu, a jak najwięcej o człowieku. W związku z tym
miałem wiele scysji z przedstawicielami różnych religii, zarzucano mi
gloryfikację człowieka, to, że „stawiam go na piedestał” czy też
„nadymam się pychą”. A ja w tych naszych czasach zagubienia i poplątania
wewnętrznego usiłuję udowodnić każdemu jak bardzo jest ważny - jest
ważny, bo jest człowiekiem. Bo, moim zdaniem, to poprzez człowieka
dochodzimy do Boga, a nigdy odwrotnie. W moim rozumieniu taką drogą jest
także tarot; on zaczyna od człowieka. Jego wróżebna strona jest tak
bliska ludziom. Przez dłuższy czas próbowałem różnych sposobów, ale
żadna ścieżka nie dała mi tej wielości w jedności, którą jest
tarot. I żadna nie odpowiadała mojemu typowi wyobraźni, sposobowi
wyobrażania sobie świata i jego przeżywania.
Droga do tarota była trudna i powolna. Ale w pewnym momencie już czułem,
że to będzie to, na długo zanim zobaczyłem pierwsze karty.
- No właśnie, a jaki był początek?
- Tak jak wszystko w moim życiu był to długi proces. Podobnie musiałem
dojrzeć do tego, żeby stać się wegetarianinem. Przedtem próbowałem
parokrotnie rzucać jedzenie mięsa. Tak samo było z tarotem. Oczywiście,
wcześniej coś o nim słyszałem, czytałem, próbowałem do niego
dotrzeć, ale było to dla mnie bardzo enigmatyczne. Czułem, że istnieje
coś, co wiąże alchemię, astrologię i kabałę, którymi zajmowałem
się wcześniej. I okazało się, że jest tym prawdopodobnie tarot;
jednak ciągle pozostawał dla mnie zagadką. Wkrótce zacząłem wróżyć
zwykłymi kartami mojej babci, która mnie zresztą nauczyła wróżb. Wróżyłem
sobie, przyjaciołom, znajomym. Już wtedy zacząłem to przymierzać do
pewnego systemu, który by wykraczał poza stronę stricte
dywinacyjną. Szukałem określonych symboli; przyznaję, na oślep. Aż
wreszcie dojrzałem do tarota. Wyjechałem do Szwecji i wiedziałem, że
skoro jadę, to na pewno będzie tarot. Byłem przygotowany, że za
pierwsze zarobione pieniądze kupię talię. Rzeczywiście, znalazłem
sklepik i kupiłem tarota marsylskiego. Taki był początek. Trafiłem do
pewnego ośrodka pod Sztokholmem, gdzie pani Sarą Jensen wprowadziła
mnie w arkana bardzo głęboko. Była wspaniałą kobietą, okultystką,
od której tak wiele się nauczyłem. Potem książki, studia i przede
wszystkim medytacje. Praca nad tarotem raczej nie w sensie dywinacyjnym,
ale medytacyjno-rozwojowym.
- I książki pisane już przez Pana?
- Tak, to też. Jedna z nich jest poświęcona tarotowi magów. To tarot
ezoteryczny. Magów, czyli ludzi, którzy dążą do samodoskonalenia
poprzez samopoznanie. Nie chodzi mi uprawiających jedynie magię rytualną.
Elementy rytualizmu są zredukowane do minimum, choć obecne. Mag to dla
mnie człowiek, którego określam trzema pojęciami: homo-perfectus,
choć znaczy to oczywiście „doskonały” ja tłumaczę jako „samoudoskonalający
się”; homo Dei, jest
to synonim krzyżowca, tego który wyrusza na poszukiwanie Graala; homo
religiosus, czyli tego, kto odczuwa specyficzną
więź ze światem i jest to więź naturalna, nie dąży do samoprzełamania,
lecz samoewolucji.
- Czy mógłby Pan rozwinąć ten wątek „krzyżowca”?
- Tak, jak to rozumiem, homo Dei jest człowiekiem, który się poświęcił
Bogu (jakkolwiek byśmy Boga rozumieli) po to, żeby móc podążać śmiało
ku celowi, jakim jest św. Graal, czyli oświecenie, dar życia. Z drugiej
strony jest to ktoś, kto potrafi dokonać wyboru między dobrem i złem
oraz wie doskonale, że jego przeznaczeniem jest walka ze złem. Lecz
walka nie w dosłownym sensie. Będzie to raczej przeciwstawienie się złu,
która to postawa niekoniecznie, jak wiemy, musi się wiązać z walką.
Przeciwstawienie się w sobie i w innych. Jest to ktoś, kto nie jest obojętny
na zło.
- Czy można to rozumieć:„jeżeli wzrasta we
mnie dobro, to automatycznie zmniejsza się zło”?
- Tak również, ale problem polega na tym, że
mówiąc o tym, najczęściej skupiamy się na kwestii - albo dobro
wzrasta we mnie, albo wzrasta zło i co mam zrobić? Musimy przecież mieć
świadomość, że jesteśmy istotami rozdartymi wewnętrznie i co więcej,
powinniśmy naszą kondycję zaakceptować, bo walka z nią jest bez
sensu. Każdy z nas ma swojego potwora i możemy z nim postępować
dwojako: albo z nim walczyć, albo go oswoić. Wykorzystywać go w
kierunku dobra. Chodzi o to, by siłę potwora, nieokiełznaną i bijącą
na oślep, przekształcić w moc, którą będziemy mogli kierować.
Trzeba scalić „mnie” oraz „potwora”. Nauczyć się tworzyć z nim
jedność, w wyniku której to, co wyższe, nie dominuje nad niższym i na
odwrót. Bo jeżeli my naszego demona tylko „okiełznamy”, to prędzej
czy później znowu się on znarowi, zbuntuje i zwyczajnie nas rozwali.
Jezus Chrystus powiedział w Ewangelii św. Tomasza: „Biada ciału, które
zależy od duszy. Biada duszy, która zależy od ciała. Biada człowiekowi,
który zależy od jednego z tych dwóch”. Symbolem sytuacji, o której
cały czas mówimy, jest na przykład Rydwan
w tarocie. Dwa konie pędzące w różne strony i woźnica próbujący je
ujarzmić. Otóż nie chodzi o ujarzmienie, lecz o to, by biegły razem w
jednym kierunku. Czarne i białe muszą iść razem. To jest cała
tajemnica. Jeżeli biała moc i czarna moc współegzystują, ale w takim
sensie, jak powiedziałem, stanowią coś, czego nie można pokonać.
Karmią się nawzajem, ale jako część każda z nich zachowuje zarazem
swoją integralność. I choć brzmi to jak taki specyficzny kabalistyczny
dialektyzm, ja tak to rozumiem. Większość rzeczy, które mówię, biorę
raczej z własnych doświadczeń niż z tego, co przeczytałem. Mówię o
czymś, co nie jest dla mnie li tylko problemem teoretycznym, bo sam przez
to przeszedłem. Kiedy stanąłem twarzą w twarz z potworem, kiedy dopadł
mnie tak, jak... - Boże jedyny!.. żeby nigdy więcej coś takiego mi się
nie przytrafiło! - kiedy zrozumiałem, że poprzednie próby okiełznywania
go trafiają w próżnię, że nic to nie dało, pojąłem, że nic nie załatwiłem.
W tym momencie pojąłem, iż jedynym sposobem jest scalenie siebie, a nie
rozerwanie. Pamiętam świetną rozmowę, którą prowadziłem z moją
przyjaciółką, ultra-katoliczką, a było to właśnie w czasie tego
mojego wojowania z potworem. Powiedziała: „Słuchaj, przecież ty możesz
go uziemić siłą woli”. Odpowiedziałem: „Tak, siłą woli robiłem
to przez dwa lata - efekt widzisz”. A ona na to: „Jesteś słaby!”.
Odparłem: „Być może jestem słaby, to kwestia oceny, a ja nie wiem w
tej chwili, co odpowiedzieć. Ale jedną rzecz zrozumiałem, że jeżeli
jeszcze raz go załatwię siłą woli, to on za rok, dwa lata jak
pieprznie, to wtedy żadna wola, ani ty, ani nikt mi nie pomoże”.
- Wiem, iż muzeum posiada bogatą kolekcję diabłów
ludowych.
- Tak, jest przygotowywana wystawa pod roboczym tytułem „Diabeł
polski”, taka szalona wystawa, która być może pozwoli nam nawet diabła
pokochać. Bo diabła trzeba pokochać miłością bardzo otwartą.
Zaznaczam - otwartą. W przeciwieństwie do satanizmu, który jest „miłością”
bardzo zamkniętą, a rolę człowieka sprowadza do funkcji zwierzęcia.
Jeśli diabła kochać - to zupełnie inną miłością - dlatego, że
trzeba pokochać ... samego siebie.
Kabała powiada, iż pod koniec czasów nawet Szatan zostanie zbawiony,
ponieważ inaczej cały boski plan zbawienia byłby bez sensu, gdyby choćby
ta jedna istota (choć właściwie Szatan jest egregorem,
czymś różniącym się od istoty) nie miała dostąpić łaski
zbawienia. On też odgrywa pewną istotną rolę w ekonomii świata. Jego
mieszanie też ma swój wyższy sens. Dlatego trzeba go pokochać, ale miłością
akceptującą, a nie usługującą. Zresztą miłość usługująca nie
jest miłością, lecz niewolnictwem. Także wtedy, jeżeli kierujemy ją
do Boga; jest ona o tyle lepsza, że skierowana ku jasności, a nie ku
ciemności. Widzę to po wielu swoich znajomych, którzy popadli tylko i
wyłącznie w tę jasną stronę i zaczynają się w niej gubić.
Zapominają, że tam też bardzo łatwo się zagubić, zwłaszcza, jeżeli
komuś brak doświadczenia. Opisują to wszystkie drogi mistyczne. Jest
kilka pułapek, w które bardzo łatwo wdepnąć i trzeba się z tym cały
czas liczyć. Ja mam ciągle świadomość, że a nuż w tej właśnie
chwili wdeptuję? Utrzymuję pewien dystans, bez którego łatwo polecieć.
Pokazuje to w wielu taliach tarota karta Głupca, przedstawiająca człowieka
idącego nad przepaścią, skrajem rozpadliny, czasem z jedną nogą już
w powietrzu.
- A jednocześnie nie patrzącego prosto przed
siebie ani pod nogi, lecz ku przestworzom?
- Tak, on patrzy nie wiadomo gdzie, wszędzie go nosi. A nie widzi tego,
co ma tuż pod nogami. Trzeba jednocześnie patrzeć i w dół, i w górę.
- Bardzo dziękuję za rozmowę.
|