*
* *
z liści
z kurzu
z piachu lipca
ciepłe opium liczb
nagła obfitość ilości
godzina cieszy się że jest ósma
stronica książki że sto trzydziesta czwarta
przeliczalność drzew
koi smutek lasu
to coś jest wielkie
ta w nieruchomym świetle pojedyńczość rzeczy
ich nazywalność
wstrzymany oddech świata
czeka na rozstrzygającą grę
objawienie
lecz
to tylko letnia burza
nagle
jak rzucona kostka
deszcz
spada na ścieżkę
sobie tylko wiadomą ilością oczek
to płaczą prawdopodobieństwa
że nie stało się najważniejsze
jeszcze się nie stało…
alchemia
dziewczyna płacze
gorący wszechświat żarzy się w jej łzach
gwiazdy
nasłuchujące gwiazdy matowieją w napięciu
źdźbło ciała w otchłani
tak wielki ogień
w tak małej słonej kropli
jakiż to kruszec drogocenny wypala w tym kosmicznym piecu samotny Bóg?
*
* *
ciągle jesteś
tym czułym wędrowcem
nie chcącym skrzywdzić owada i ślimaka na ścieżce
tamte nie skrzywdzone istoty pomarły już ze starości
a ty ciągle czekasz
na nieśmiertelność
czy
wszystkie zdania umrą razem z nami?
conocny sen
będzie teraz wiekuisty
ptaki staną w powietrzu
pójdą z dymem wiersze i powieści
lecz
anioł śmierci
obliże
palec umazany w tekście
bo słodkie są mu składnie i języki
i jest jak dziecko
łakomy
*
* *
do odrzucenia świata dojrzewamy wolno
stacje zachwytów
są
jak stacje męki
drewniana furtka
otwiera się na łąkę
niebo dotyka najwyższych kwiatów
a soczewka tak niewinnie powiększa kroplę wody
i upadamy po raz pierwszy
słodka niewola zachwytu unosi nas z sobą
złote stalówki
pędzle
mądrość
zamknięcia świata w prostokącie obrazu
tak prosta:
to co dalej — mniejsze
żeby zmieścić wszystko
w
szkatułce perspektywy
i upadamy po raz drugi
lekkością piór
kolorowością farb
odrzucenie świata śpi w
otchłani
nic nie blednie
trwają jesienie
złotem coraz bardziej spójnym
łzy szczęścia
kiedy to co złe
ominęło kochanych
radość
odciśnięta w nas
jak w chuście Weroniki
i upadamy po raz trzeci
odrzucenie
jak przebudzony wąż
wstaje
bo złe
tylko ominęło
bo gdzieś innych dotknie
odrzucenie czekało
w trzeciej warstwie wody
w wieczornym jeziorze
teraz przychodzi po nas
opieramy zmęczoną głowę o dom Ahaswera
i jemu
przekazujemy przekleństwo wiecznego zachwytu
stajemy wolni
jeszcze tylko To Najważniejsze
jeszcze trzy Marie u grobu
i jeszcze tylko ten wielki Kościół
co po nas zostanie
do punktu
butelka
sprzęt szklany
punktualny
w niej się wielorakość ślisko w jedność zmienia
wino się z winnicy szerokiej w wąską szyjkę wlewa
ją
gdy później napocząć
barok dla ust słodki tego zmniejszenia
soczewka wypukła pięciorgu zmysłom w depozyt nam dana
fotografia
tak bądź
jak jesteś
w bezruchu srebrzystym
wszystko jest ważne
ten właśnie uśmiech
poła szlafroka
sutek także
bo to zamczysko otoczone kręgiem
w wieży
wieczerza feudał
jego dłoń
jest moją dłonią
gdy wznosi kielich i upija trunku
czas staje dla nas
w bramie migawki szelest skrzydeł anioła
*
* *
jezioro stygnie teraz
dzienne ciepła zstępują
prądy powolnieją
i zawracają
woda
której tak dużo
zbliża się do nocy
której jeszcze więcej
i obie
dojrzałe
mądre
dotykają się tajemnie
nad dziennymi daremnościami
pluśnięciem wiosła płaskodennej łódki
ciepłym językiem sarny w południowym wodopoju
moją dłonią zanurzoną nagle aby uratować tonącego żuka
każdemu
ta droga nawet już się nie śni
jest po innej stronie
zarosła piórami aniołów
chwastem
na żadne
dokąd
na żadne
którędy
nie odpowiada
wokół
dawno porzucone ćwiczenia
kwadrat wpisany w łąkę
katastrofa nadfioletu
legendarna prędkość światła
bardziej stała niż miłość
kilka liter napisanych czule
przez kogoś kto zbłądził
krzyż
może to plus
a może mogiła
ta droga
nie ma jej
lecz lśni niebem
jak mokra szosa
ciągle
ta droga
wskazująca w nas bożym palcem:
to ten miał być wybrany
kiedykolwiek
„kiedykolwiek” jak motyl
przesuwa się w powietrzu
miejsce wybrane
i zaraz porzucone
kiedykolwiek
myśleć tobą
słodki okruchu
i to dziwne „zawsze”
które w tobie drzemie
rozsiewać
otwartą
pustą
dłonią
*
* *
lewa rękawiczka
w trawie
w zgubieniu
myśli czule o prawej
a może
pogrążona w innej symetrii
tęskni do dłoni
lewa do lewej
Logos i
Rozkosz
tylko ten wielki głos
poczynał
tylko on
wszystko było z jego mocy
władze umysłu
labirynt linii na serdecznym palcu
i kolor oczu
nieśmiertelność stała nad światem
słońce głosu
a rozkosz
ta panna
w niebieskiej sukni
siedziała na cembrowinie studni
i rozplątywała zagadki głosu
głębokość studni
płodne okręgi brzuchów
to było
gdzie indziej
lecz
czy to głos zadrżał
czy
ona pomyliła wątki
że
nagle
rzuciła w otchłań ziarno głosu
i rzuciła siebie
i spadali
w ciągłość
w przyczynowość
łańcuch rodzenia się i umierania
oni nim byli
kobieta
i mężczyzna
głos mylący się teraz w nazywaniu
i rozkosz zawsze spadająca
głos
odbity od dna
dotrze do nas prędzej czy później
lecz rozkosz
kto ją ocali
pozawraca rozwiane suknie
kto
wyłowi czystą nutę
z zatopionego macicznego dzwonu
*
* *
łatwo nieistnieć?
wzniecony pył opada zawsze
i droga
wraca wolno do ostrych swych
konturów
w kolejnych słońcach kolejnych dni
łatwo nieistnieć?
nie wzniecić kurzu nawet?
który opada zawsze
nim
wróci
nieobecność
Mesjasz
opisu
po drabinach słów
po przełęczach zdań
codzień i codzień w ucieczce do egiptu
coraz dalej od murów złotych jerozolim
oddając wersety za wersetami na zatracenie
spalone stronice
zgliszcza liter
ale odwróci się
przyjdzie
powie
i ciało stanie się słowem
Ozyrys i
Izyda
dogasające ognisko
przenajświętsza ciemność
nad śmiertelną ziemią
nieprawda
że to tylko godziny przemijają
gwiazdy
tak prędko
nieodwracalnie
odbiegają wzwyż
i za chwilę będzie już za późno
lecz nagle
słowo
łączy odleglejące części:
spada gwiazda
to
umarły Ozyrys
zapładnia żywą Boginię
Izyda
uważna
miłosna
nieruchomieje w tych rejonach nieba
gdzie nie było jeszcze kobiety i mężczyzny
to błękit warzy się z ziemiami
i na sklepieniu grobowca
zapala Słońce
to słyszalny głos umarłych
mieszka w świecie
węgielki w ognisku żarzą się
także i my
śmiertelni
zapładniamy gwiazdy
*
* *
pędzą w tobie
na spotkanie wzajem
i na spotkanie ze mną
czyń cuda
piersią
wargą
i oddechem
jeśli umieją mieszkać w tobie
te zawrotne znaki
niech już będą moje
teraz
niech w rozrzuconych włosach
na poduszce białej
jednocześnie zobaczę
objawienie
i naczynie objawienia
*
* *
powiedziano
wszystko co najważniejsze zawiśnie na pajęczych niciach
na słupach powietrza zamki pobudujecie
prorok na główce od szpilki stanie
a idee zamieszkają
w kamyku
w framudze drzwi starych
fundamenty najulotniejsze
jasność w chmurach
i jasność w tobie
i pierś
między jasnościami
spinka do włosów w moich palcach —
za istnienie świata modlitwa herezjarsza
rodzić śmiertelnych
co nam
a co im?
one
ufne
w rozkoszy
biorą w siebie śmierć tak naiwnie nazywaną życiem
ich rozkołysane biodra
zamki żałobne
dzwony
a my?
poczynania nasze poza nami
w nich
my?
inna groza poczyna
inna
rodzi śmiertelnych
kto zstąpi w tę otchłań
sam
kto zstąpi w nią
choćby na trzy dni
skarabeusz
kula po której się wspina
ekliptyka którą ustanawia
Nil
Wisła
Udręki
Marzenia
w poprzek
skaza na szkle która rani jego boskie nogi
smutek
to nie jest wiersz
to nie jest wiersza radosne na świecie bycie
tak się nie jest w wierszu
tak się nie jest w świecie
tak się jest nigdzie
tak się jest nikomu
stratosfera
śmierć jest najlżejsza
dymy jej
niedostępne
nawet motylom
a przecież
musisz pojąć
że jesteś jak ptak
cielesny
lecz zdolny unieść się nad ziemię
jesteś jak łabędź zrywający się do lotu
oddający ciężkie ciało
lekkomyślnemu powietrzu
w depozyt
niepewny
lecz wieczysty
śmierć
sama nazwa
sobą się przeraża
i ciężka
jak rtęć
w siebie
gęsto
kropliście
się przemienia
*
* *
trwałość
trwałość
nie na chwilę
nie na dzień
sklepienie wysklepiać
cudowności sypać z rękawa
ale cudowności wieczne
lizać
biały sopel
scukrzonego czasu
*
* *
tyle mnie
co nic
tyle mnie
co brudu za paznokciem
tak jest
kiedy świat mierzę
a zapominam
że miarka przyłożona
zapada się
zmiażdżona ciemnością
zwaną
ja
*
* *
wierszu słaba istoto
z piór
i nicości
aniele dziecinny
i wieczorny
miej mnie w swojej opiece kiedy jak aeronauta naiwny
powierzam twojej kruchości wszystko co jest mną
wierszu
machino lżejsza od wszystkiego
|