Bohdan Kos (ur. 1941) Poniższe wiersze stanowią wybór z przygotowywanego do druku tomiku Atrament.

Istota z piór i nicości

Bohdan Kos

 

 *  *  *

z liści
z kurzu
z piachu lipca
ciepłe opium liczb
nagła obfitość ilości

godzina cieszy się że jest ósma
stronica książki że sto trzydziesta czwarta

przeliczalność drzew
koi smutek lasu

to coś jest wielkie
ta w nieruchomym świetle pojedyńczość rzeczy
ich nazywalność
wstrzymany oddech świata
czeka na rozstrzygającą grę
objawienie

lecz
to tylko letnia burza

nagle
jak rzucona kostka
deszcz
spada na ścieżkę
sobie tylko wiadomą ilością oczek

to płaczą prawdopodobieństwa
że nie stało się najważniejsze

jeszcze się nie stało…

 

alchemia

dziewczyna płacze
gorący wszechświat żarzy się w jej łzach

gwiazdy
nasłuchujące gwiazdy matowieją w napięciu

źdźbło ciała w otchłani

tak wielki ogień
w tak małej słonej kropli

jakiż to kruszec drogocenny wypala w tym kosmicznym piecu samotny Bóg?

 

 *  *  *

ciągle jesteś
tym czułym wędrowcem
nie chcącym skrzywdzić owada i ślimaka na ścieżce

tamte nie skrzywdzone istoty pomarły już ze starości

a ty ciągle czekasz
na nieśmiertelność

 

czy wszystkie zdania umrą razem z nami?

conocny sen
będzie teraz wiekuisty
ptaki staną w powietrzu
pójdą z dymem wiersze i powieści
lecz
anioł śmierci
obliże
palec umazany w tekście
bo słodkie są mu składnie i języki
i jest jak dziecko
łakomy

 

 *  *  *

do odrzucenia świata dojrzewamy wolno

stacje zachwytów

jak stacje męki

drewniana furtka
otwiera się na łąkę
niebo dotyka najwyższych kwiatów
a soczewka tak niewinnie powiększa kroplę wody
i upadamy po raz pierwszy

słodka niewola zachwytu unosi nas z sobą

złote stalówki
pędzle

mądrość
zamknięcia świata w prostokącie obrazu
tak prosta:
to co dalej — mniejsze
żeby zmieścić wszystko
w
szkatułce perspektywy

i upadamy po raz drugi

lekkością piór
kolorowością farb

odrzucenie  świata śpi w otchłani

nic nie blednie
trwają  jesienie
złotem coraz bardziej spójnym

łzy szczęścia
kiedy to co złe
ominęło kochanych
radość
odciśnięta  w nas
jak w chuście Weroniki

i upadamy po raz trzeci

odrzucenie
jak  przebudzony wąż
wstaje

bo złe
tylko ominęło
bo gdzieś  innych dotknie

odrzucenie czekało
w trzeciej warstwie wody
w wieczornym jeziorze

teraz przychodzi po nas

opieramy zmęczoną głowę o dom Ahaswera
i jemu
przekazujemy przekleństwo wiecznego zachwytu

stajemy wolni

jeszcze tylko To Najważniejsze
jeszcze trzy Marie u grobu
i jeszcze tylko ten wielki Kościół
co po nas zostanie

 

do punktu

butelka
sprzęt szklany
punktualny

w niej się wielorakość ślisko w jedność zmienia
wino się z winnicy szerokiej w wąską szyjkę wlewa


gdy później napocząć
barok dla ust słodki tego zmniejszenia
soczewka wypukła pięciorgu zmysłom w depozyt nam dana

 

fotografia

tak bądź
jak jesteś

w bezruchu srebrzystym

wszystko jest ważne
ten właśnie uśmiech
poła szlafroka

sutek także
bo to zamczysko otoczone kręgiem
w  wieży
wieczerza feudał
jego dłoń
jest moją dłonią
gdy wznosi kielich i upija trunku
czas staje dla nas

w bramie migawki szelest skrzydeł anioła

 *  *  *

jezioro stygnie teraz
dzienne ciepła zstępują
prądy powolnieją
i zawracają
woda
której tak dużo
zbliża się do nocy
której jeszcze więcej
i obie
dojrzałe
mądre
dotykają się tajemnie
nad dziennymi daremnościami
pluśnięciem wiosła płaskodennej łódki
ciepłym językiem sarny w południowym wodopoju
moją dłonią zanurzoną nagle aby uratować tonącego żuka

 

każdemu

ta droga nawet już się nie śni
jest po innej stronie
zarosła piórami aniołów
chwastem

na żadne
dokąd
na żadne
którędy
nie odpowiada

wokół
dawno porzucone ćwiczenia
kwadrat wpisany w łąkę
katastrofa nadfioletu
legendarna prędkość światła
bardziej stała niż miłość
kilka liter napisanych czule
przez kogoś kto zbłądził
krzyż
może to plus
a może mogiła

ta droga

nie ma jej
lecz lśni niebem
jak mokra szosa

ciągle

ta droga
wskazująca w nas bożym palcem:
to ten miał być wybrany

kiedykolwiek

„kiedykolwiek” jak motyl
przesuwa się w powietrzu

miejsce wybrane
i zaraz porzucone

kiedykolwiek

myśleć tobą
słodki okruchu
i to dziwne „zawsze”
które w tobie drzemie
rozsiewać
otwartą
pustą
dłonią

 

 *  *  *

lewa rękawiczka
w trawie
w zgubieniu
myśli czule o prawej

a może

pogrążona w innej symetrii
tęskni do dłoni
lewa do lewej

 

Logos i Rozkosz

tylko ten wielki głos
poczynał
tylko on

wszystko było z jego mocy
władze umysłu
labirynt linii na serdecznym palcu
i kolor oczu

nieśmiertelność stała nad światem
słońce głosu

a rozkosz
ta panna
w niebieskiej sukni
siedziała na cembrowinie studni
i rozplątywała zagadki głosu

głębokość studni
płodne okręgi brzuchów
to było
gdzie indziej

lecz
czy to głos zadrżał
czy
ona pomyliła wątki
że
nagle
rzuciła w otchłań ziarno głosu
i rzuciła siebie

i spadali
w ciągłość
w przyczynowość

łańcuch rodzenia się i umierania
oni nim byli
kobieta
i mężczyzna

głos mylący się teraz w nazywaniu
i rozkosz zawsze spadająca

głos
odbity od dna
dotrze do nas prędzej czy później

lecz rozkosz

kto ją ocali
pozawraca rozwiane suknie
kto
wyłowi czystą nutę
z zatopionego macicznego dzwonu

 

 *  *  *

łatwo nieistnieć?
wzniecony pył  opada zawsze
i droga
wraca  wolno do ostrych swych konturów
w kolejnych słońcach kolejnych dni

łatwo nieistnieć?
nie wzniecić kurzu nawet?
który opada zawsze
nim
wróci
nieobecność

 

Mesjasz opisu

po drabinach słów
po przełęczach zdań
codzień i codzień w ucieczce do egiptu
coraz dalej od murów złotych jerozolim
oddając wersety za wersetami na zatracenie
spalone stronice
zgliszcza liter

ale odwróci się
przyjdzie
powie
i ciało stanie się słowem

 

Ozyrys i Izyda

dogasające ognisko

przenajświętsza ciemność
nad śmiertelną ziemią

nieprawda
że to tylko godziny przemijają

gwiazdy
tak prędko
nieodwracalnie
odbiegają wzwyż
i za chwilę będzie już za późno

lecz nagle
słowo
łączy odleglejące części:
spada gwiazda

to
umarły Ozyrys
zapładnia żywą Boginię
Izyda
uważna
miłosna
nieruchomieje w tych rejonach nieba
gdzie nie było jeszcze kobiety i mężczyzny

to błękit warzy się z ziemiami
i na sklepieniu grobowca
zapala Słońce

to słyszalny głos umarłych
mieszka w świecie

węgielki w ognisku żarzą się
także i my
śmiertelni
zapładniamy gwiazdy

 *  *  *

pędzą w tobie
na spotkanie wzajem
i na spotkanie ze mną

czyń cuda
                 piersią
                             wargą
                                        i  oddechem

jeśli umieją mieszkać w tobie
te zawrotne znaki
niech już będą moje
teraz

niech w rozrzuconych włosach
na poduszce białej
jednocześnie zobaczę
objawienie
i naczynie objawienia

 

 *  *  *

powiedziano
wszystko co najważniejsze zawiśnie na pajęczych niciach
na słupach powietrza zamki pobudujecie
prorok na główce od szpilki stanie
a idee zamieszkają
w kamyku
w framudze drzwi starych

fundamenty najulotniejsze
jasność w chmurach
i jasność w tobie
i pierś
między jasnościami

spinka do włosów w moich palcach —
za istnienie świata modlitwa herezjarsza

 

rodzić śmiertelnych

co nam
a co im?

one
ufne
w rozkoszy
biorą w siebie śmierć tak naiwnie nazywaną życiem

ich rozkołysane biodra
zamki żałobne
dzwony

a my?

poczynania nasze poza nami
w nich

my?

inna groza poczyna
inna
rodzi śmiertelnych

kto zstąpi w tę otchłań
sam
kto zstąpi w nią
choćby na trzy dni

 

skarabeusz

kula po której się wspina
ekliptyka którą ustanawia
Nil
Wisła
Udręki
Marzenia
w poprzek
skaza na szkle która rani jego boskie nogi

 

smutek

to nie jest wiersz
to nie jest wiersza radosne na świecie bycie

tak się nie jest w wierszu
tak się nie jest w świecie

tak się jest nigdzie
tak się jest nikomu

 

stratosfera

śmierć jest najlżejsza
dymy jej
niedostępne
nawet motylom

a przecież
musisz pojąć
że jesteś jak ptak
cielesny
lecz zdolny unieść się nad ziemię

jesteś jak łabędź zrywający się do lotu
oddający ciężkie ciało
lekkomyślnemu powietrzu

w depozyt
niepewny
lecz wieczysty

 

śmierć

sama nazwa
sobą się przeraża

i ciężka
jak rtęć
w siebie
gęsto
kropliście
się przemienia

 *  *  *

trwałość
trwałość

nie na chwilę
nie na dzień
sklepienie wysklepiać

cudowności sypać z rękawa
ale cudowności wieczne

lizać
biały sopel
scukrzonego czasu

 

 *  *  *

tyle mnie
co nic

tyle mnie
co brudu za paznokciem

tak jest
kiedy świat mierzę
a zapominam
że miarka przyłożona
zapada się
zmiażdżona ciemnością
zwaną
ja

 *  *  *

wierszu słaba istoto
z piór
i nicości

aniele dziecinny
i  wieczorny

miej mnie w swojej opiece kiedy jak aeronauta naiwny
powierzam twojej kruchości wszystko co jest mną

wierszu
machino lżejsza od wszystkiego


powrót do strony GNOSIS 10    powrót do głownej strony GNOSIS