eGNOSIS |
|
|
Jarosław
Markiewicz Wydał książki: Stadion słoneczny, Przyszedłem zapytać o własne imię czasu, który wnoszę, Podtrzymując radosne pozory trwania pochodu. W l969 zakłada i prowadzi Teatr Robotniczy na Terespolskiej. Zast. red. nacz. i prowadzenie działu poezji w pierwszym zespole Nowego Wyrazu, felietony w piśmie literackim podziemia st. wojennego Wezwanie. Studiuje i praktykuje buddyzm zen. Zajmuje się też malarstwem olejnym - wystawy w Warszawie, Kłodzku, Olsztynie. Dalsze książki: W ciałach kobiet wschodzi słońce, wiersze; Chaos wita w tobie łotra i świętego, proza; i, wiersze; Wszędzie jest ziemia, wiersze; Papierowy bęben, wiersze. Przez niemal cały stan wojenny (aż do 1989) roku współkieruje Wydawnictwem Przedświt – jednym z najprężniejszych w podziemiu (ok. 150 tytułów), które działa do tej pory. Od 1971 do rozwiązania członek ZLP, następnie - od założenia - członek SPP. Stachurę, o którym pisze, znał osobiście.
|
Wprowadzenie do ekstatycznego życia i cierpienia Edwarda Stachury, a także próba teorii tak zwanego obłędu i tak zwanej śmierci. |
|
Jarosław Markiewicz |
||
Rzecz dzieje się na jednym z wielu wrocławskich mostów, około roku 1960, na pierwszej stronie debiutanckiego tomu Stachury Jeden dzień:
Ja mam takie dwa patrzenia... pochylałem się nad poręczą utkwiwszy spojrzenie w wodę, którą z początku widziałem a później już nie, bo jedno z tych moich patrzeń to jest takie nicniewidzenie, zapominanie się oczami, zapadanie się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu.
Te leje po drugiej stronie oczu, to spojrzenie w głąb przeciwstawione jest drugiemu patrzeniu, które jest:
rozbiegane na wszystko, bo nigdy nie wiem co począć z oczami. Podobnie jak z palcami, więc albo palę papierosa patrząc w coś uporczywie, to znaczy nic nie widząc, zapadając się w leje, które muszą być po drugiej stronie oczu, albo trzymam ręce w kieszeniach i wtuliwszy głowę w gniazdo ramion idę kołysząc się na prawo i lewo z rozbieganymi oczami.
Proces widzenia u początkującego widza, jakim jest małe dziecko lub ktoś, kto odkrywa widzenie po drugiej stronie oczu przebiega w taki oto sposób, że dziecko widzi barwne plamy, kolorystyczne zróżnicowania i następnie środowisko kulturowe (Matka Kultura) pomaga mu w uporządkowaniu tych plam, w wykreowaniu z nich przedmiotów. Czymś innym jest jednak widzenie po drugiej stronie oczu, kiedy to oczy widzące muszą się jeszcze raz otworzyć do patrzenia i tego otwierania się do patrzenia są przynajmniej trzy stopnie. Tak jakby na potencjale oczu były trzy włączniki. Uszy otwierają się do słyszenia, myśli otwierają się do myślenia.
Może nie jest bez znaczenia, że Stachura patrzy na połyskującą w świetle wodę. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wrocławskich mostów i kilka wieków przedtem, w pewnym szewcu „miły, jowialny blask” cynowego naczynia budzi wiedzę o tym, co „było ukryte przed dziećmi człowieczymi”, a później ogarnia go płomień „życia po środku śmierci”. Jakob Böme w roku 1600 jest w znacznie lepszej sytuacji niż Stachura w roku 1960. Szewc, człowiek nieuczony, poznaje, wynosi, wyjawia naturę Boga, przestrzeń człowieka wewnętrznego – Matka Kultura (w tym także obelżywe kazania, w których ówczesny pastor Zgorzelca naganiał szewca do kopyta) tworzyła jeszcze w miarę nośną siatkę (strukturę) dla ujawnienia się takiego doświadczenia.
Niepostrzeżenie dla siebie samego, a także dla swoich czytelników (nie mówiąc już o tzw. krytyce literackiej) Stachura przekroczył literaturę i znalazł się na obszarach niewyobrażalnego i niewyrażalnego. Zadziwiająco długo potrafił trwać w niewyrażalnym w pełni świadomie i z ołówkiem w ręku jak reporter na nowych obszarach świata. Brzmi to trochę patetycznie, ale dokładnie tak było.
Od początku swojego pisania Stachura był wyczulony na tajemnicę chwili. Czas dla niego był tajemnicą, przestrzeń była tajemnicą, tajemnicze były błahe zdarzenia, nad którymi inni przechodzili do porządku. Każda gałązka, która trzasnęła mu pod stopą na drodze wprawiała go w stan wzmożonej czujności, zachwytu dla dźwięku, zachwytu dla przestrzeni, w której ten dźwięk się rozlegał. Zachwytu dla podziemi, w których dźwięk tej złamanej gałązki dudnił. Zachwytu dla niebios, które odbierały to dudnienie podziemi. Każde najdrobniejsze zdarzenie porusza cały wszechświat, dzieje się w bycie. Krytycy literaccy jego czasów narzekali na dłużyzny, niektórzy wręcz na grafomanię. Nie dostrzegali wytężonego świadomego bycia, nie dostrzegali tego, że bohaterem utworów Stachury aż do Pogodzić się ze światem była świadomość.
Powiedziałem, że Stachura trwał w niewyrażalnym w pełni świadomie. I jest to prawdą w pewnym sensie. A raczej było to prawdą do chwili, kiedy Stachura skonstatował, że świadomość nawet najpełniejsza, może być jeszcze pełniejsza. Odkrycie zostało zanotowane w poemacie Po ogrodzie niech hula szarańcza, gdzie pojawia się taki oto zapis (odniesiony do Witka):
Ty nawet rozum swój rozdałeś, rozrzuciłeś bujnie jak miedziaki, jak drobne , ostatni grosz i teraz opiekować się tobą muszę w przenajświętszej chorobie.
Wszystkie stany świadomości wypływają z jednego źródła, źródłem tych stanów nie jest jakaś rzeczywistość zewnętrzna, jakiś Bóg umocowany na zewnątrz tylko świadomość doświadczającego. Co wcale nie znaczy, że energia, także energia świadomości, której doświadczający doświadcza z zewnątrz – nie są prawdziwe, ponieważ świadomość nie jest czymś wyjątkowym w świecie. Wszystko jest wypełnione Bogiem, mówiąc językiem panteisty i wszystko jest świadome. Goethe podejrzewał, że świadome są kryształy.
I zaczyna się najdziwniejszy proces jaki możemy w całości obserwować, ponieważ Stachura zostawił rzetelny jego zapis, narastający ze zdania na zdanie proces samoobserwacji umysłu zakończony tajemniczym wybuchem, kiedy to nieświadomość upomniała się o swoje prawa i chciała odzyskać utracone terytoria.
W Całej jaskrawości czytamy takie zdania:
Jedliśmy powoli i w natchnieniu. W natchnieniu też piliśmy po obiedzie ulung-herbatę... W natchnieniu szeroko oddychaliśmy i zmęczeni szybko posnęliśmy... Do tego dochodziliśmy z Witkiem, że każdy nasz ruch był w natchnieniu... Każdy nasz ruch i każda myśl ciężka, tysiąc ważąca i każda myśl zawrotna i każda lekka, zwiewna jak dotyk woalki, i każda zwykła... Tak to my czuliśmy i dźwigaliśmy wstrząsający ciężar najbłahszej chwili, że to jest wprost niewiarygodne, tak żyć w ciągłym nieustającym napięciu. Ale tak my żyliśmy. I nie pomyślałem o tym przedtem, ale widząc, co nas czeka, to znaczy to, że przestanie bić nam serce, tylko tak mogliśmy się uratować, żyjąc bez reszty.
Ten stan, ton natchnienia, który Stachurze wydawał się oczywisty, że nie próbował go definiować - tak oczywisty nie był, odnosił się poza tym nie do sztuki, tylko do życia. I wymierzony był - jeśli można tak powiedzieć - przeciw śmierci.
Słowo „natchnienie” należało do słów wytartych, młodopolskich. Stachura je odnowił, nasycił nowymi znaczeniami. Jednym z tych nowych, możliwych znaczeń „życia w natchnieniu” było „życie w nadświadomości”. Można by z powodzeniem zapisać wszystkie powyższe zdania wymieniając słowo natchnienie na słowo nadświadomość. I nie byłoby w tym fałszu, może tylko pojawiłby się niepotrzebny patos lub jakiś ton okultystyczny, którego Stachura unikał. A więc stan natchnienie czy stan nadświadomości w sensie egzystencjalnym a nie okultnym - był dla Stachury stanem pożądanym, pożądanym dla bogacatwa życia, tej chwili - i pożądanym, bo wyzwalającym od śmierci.
To wyzwolenie od śmierci przez nadświadomość w Całej jaskrawości jest jeszcze słabo zarysowane i mało wiarygodne. Wykrystalizuje się dopiero i wybuchnie w Fabula rasa i Oto. Ale przed Fabula rasa, które jest domeną jasności, Stachura pogrążył się w ciemność Się. Instynkt, głęboka wiedza, mądrość czy jak to jeszcze określić podpowiedziały Stachurze, że aby dojść do nadświadomości to trzeba podążyć tam poprzez podświadomość i nieświadomość.
Zdumiewało mnie owego czasu, kiedy ukazało się Się, że żaden krytyk nie przyjrzał się temu utworowi jako swoistej egzystencjalnej rozprawce filozoficznej w jawny sposób kpiącej sobie lub swobodnie igrającej z heideggerowskim się. Heidegger powiadał, że kiedy robi się tak jak się robi, mówi się jak się mówi - to objawia się w tym nieautentyczność naszego istnienia. U Stachury jakby odwrotnie, się jest równie autentyczne jak najwyższe loty człowieka, cóż z tego, że niskie, obronne, pokorne. Żeby zobaczyć jasność, trzeba wpatrywać się w ciemność - podobnymi słowy będzie mówił człowiek-nikt z Fabula rasa. A pewien jestem, że bez Się człowiek-nikt nie pojawiłby się nigdy.
Się zatem jest raportem z podświadomości i nieświadomości. Stachura wyraźnie mówi, że się jest stanem, się jest duchem.
Się patrzy w ogień zwyczajnie naturalnie, się nie tęskni, się nie dyszy w kosmos nieprzenikalnie, się nie lęka się poczytalnie i niepoczytalnie, się nie cierpi w proch ścieralnie, w ruinę, w obłęd obracalnie.
Się zatem jest nieświadome lub podświadome, lub półświadome, lub ćwierć-świadome. Się nie jest ani dobre, ani złe. Się jest. I to jest jego wartość pozytywna pierwsza. I wartość pozytywna druga - w się rozpuszcza się ja. Mówiąc żargonem psychoanalitycznym - się pomaga w łagodnej depersonalizacji. Skok z wyżyn natchnienia (nadświadomości) do studni się (nieświadomości) nie odbywa się tak sobie - jest wyprawą po rzeczywistą moc nadświadomości. A nadświadomość nie umiera. Podobnie jak nie umiera nieświadomość. Więc jest to między innymi wyprawa aż po nieśmiertelność. Przytaczam zakończenie utworu Się:
Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt.
I już może otworzyć się jasność Fabula rasa, umarł bowiem człowiek-ja, narodził się człowiek-nikt.
Pisanie Stachury było tyleż przesłaniem, co robioną na naszych oczach, w naszej przytomności praktyką duchową. Dlaczego ta praktyka doprowadziła Stachurę do obłędu? I czy był to obłęd? Dlaczego ta praktyka doprowadziła Stachurę do samobójstwa? I czy było to samobójstwo?
Fabula rasa jest górą niebotyczną, górą Meru, którą usypał Stachura samojedny-samotrzeć czyli sam z dwoma drugimi, a tymi drugimi było Się i Człowiek-Nikt, Się zatrudnione w charakterze Syzyfa, bo kamień się toczyło pod górę, kamień się z góry staczał, ale się nie dawało za wygraną - i się weszło na górę, której nie było, od dołu - a w tym samym czasie Człowiek-Nikt sypał tę górę od góry - żeby się miało po czym toczyć tamten kamień pod górę...
Autorem tej książki nie jest ktoś, nie jest ktoś jeden i nie jest ktoś drugi, lecz coś trzeciego. Można to nazwać stanem tworzącym. Oczywiście ta nazwa to jest tylko nazwa. W każdym razie nie da się postawić pytania: kto jest autorem tej książki? Da się postawić pytanie: kto ewentualnie podpisze się jako autor tej książki, nie będąc jej autorem? - Kto ewentualnie podpisze się jako autor tej książki, nie będąc jej autorem? - Ty. Ty, Edward Stachura , ewentualnie podpiszesz się jako autor tej książki, nie będąc jej autorem. Wszak ty dźwigasz nazwisko.
...Szaleńcza to była praca, w latach siedemdziesiątych stulecia, kiedy królował funkcjonalizm i awanagarda wciąż pchała się na czoło pochodu, który szedł do nikąd... i poniekąd awangarda wiedziała o tym, że idzie do nikąd - ale było jej przyjemnie machać awangardowym sztandarem i kosić wszystko, co nieawangardowe. „Niewdzięczność ludzka i awangarda ścigają nas” - powiadał Sted, nas czyli Michała Kątnego i Andrzeja Babińskiego, Szeruckiego i Witka Różańskiego, Praderę i Bruno Milczewskiego, bo otoczył się Stachura „ludźmi bożymi”, poetami, którzy z mniejszym szczęściem niż on sam, Sted, polowali na niewyrażalne na drogach tego świata i na manowcach tego świata, a często także poza tym światem, co wcale nie jest przejęzyczeniem ani atakiem spirytnym, bo stachurowi ludzie boży z pewnością przebywali także poza świadomością tego świata.
Czytelnicy Stachury, a czyta go już trzecie „kultowe pokolenie” (hipi, panki i młodzież postmodernistyczna razem wzięta), poznali ten świat i polubili go - jak myślę - dlatego właśnie, że jest to świat boleśnie radosny i drobiazgowo realny, że jest ekstatyczny i pozytywny. Bohaterowie Stachury uczestniczą w pełni w życiu PRL-u - ale na swoich zasadach, przede wszystkim zajęci są realizowaniem „wewnętrznych konieczności”, odkrywaniem ich i poszerzaniem aż do stanu, kiedy w pełni obejmą świat zewnętrzny i przekształcą go. Mówiąc bardziej obrazowo - bohaterowie Stachury pukają do własnych drzwi, do drzwi, które otwierają się tylko do środka, do wnętrza duszy.
Świat widziany z głębi własnej duszy jest światem wreszcie realnym i sensownym - bo tylko nasza dusza nadaje temu światu sens i realność.
Spojrzeć na fakt, znaczy przeżyć fakt, znaczy być faktem, znaczy być nieporównywalnie nagim, znaczy być nagością, znaczy nie być strojem. Albo jest nagość, albo jest strój. Albo jest fakt, albo jest Ja, czyli ty, bo tyś jest swoim Ja. Kiedy jest fakt, ciebie nie ma. Kiedy ty jesteś, nie ma faktu.
Być faktem to znaczy wrócić ze swoją cząstkową świadomością Ja do wszechświadomości, która dla Ja jawi się jako nieświadomość. To wyprawić się na antypody umysłu i z tych antypodów wystartować w odwieczne.
Nauka stosunkowo niedawno uświadomiła sobie to, że jest zaledwie projekcją, że wyświetla na wciąż jak się wydaje powiększanym ekranie świadomości hipotetyczne obrazy wszechświata, które przeżywają swoje pięć minut chwały jako "najnowsza jednolita teoria" i zastępowane są nową projekcją. W pewnym sensie o wiele gorzej jest z projekcjami Nieświadomości. Przede wszystkim dlatego, że Nieświadomość jest dla Świadomości paradoksem, ponadto ruguje Świadomość z „należnego” jej, wysokiego miejsca w hierarchii bytów, owszem pokazuje jej miejsce właściwe, że jest czubkiem góry lodowej dryfującej w wodach ledwo co oddzielonych od nieba w procesie stwarzania, który wciąż się dzieje i nigdy nie został zakończony.
Na początku 77 (roku) straciłem bezboleśnie Wszystko. Wkrótce potem otrzymałem nowe Wszystko. Byłem na wielkiej górze. Trwało to ponad dwa lata. Wtedy się napisało Fabula rasa (rzecz o egoizmie) oraz drugi tekst pod tytułem Oto. Mówię: się napisało, a nie: napisałem, bo to tak jakbym nie ja to napisał, ale ktoś inny. Ten ktoś inny nazwał siebie człowiekiem-nikt. Ja nim byłem i zarazem nim nie byłem. Nie mogę tego inaczej powiedzieć.
W Pogodzić się ze światem znajdujemy rozproszone fragmenty odnoszące się do tamtych zdarzeń, tamtych heroicznych chwil. Stachura - jakby podążając mimowolnie za wyobrażeniem felietonisty Hamiltona - zaczął żyć w tym mieście, w tym kraju jak święty Franciszek w dżinsach, rozdał pieniądze potrzebującym, potem zaczął rozdawać rzeczy, dał komuś nawet swoją ukochaną gitarę-towarzyszkę, potem zostawił otwarte mieszkanie na Rębkowskiej i ruszył przed siebie.
Na przejeździe kolejowym w Bednarach rozwibrowany umysł Stachury zobaczył nadjeżającego smoka-potwora i umysł nie miał najmniejszych wątpliwości, że trzeba tego smoka pokonać i że jest w stanie to zrobić - jedyny błąd umysłu polegał na tym, że automatycznie polecił to wykonać ciału - i miało tu miejsce jedno z nadziwnieszych zdarzeń, nie odnotowanych w księgach. Ciało napadło na pociąg, pociąg zareagował rycersko - jak tylko mógł, pokonując siłę bezwładności swoimi hamulcami - ale siła bezwładności była większa, Ciało dostało się pod pociąg, ale wtedy zadziałała najpotężniejsza ze wszystkich sił, nazywana przez nas enigmatycznie Nieświadomością - i Sted stracił w tym zderzeniu tylko cztery palce prawej ręki, co bezsprzecznie należałoby zapisać - biorąc pod uwagę straszliwe okoliczności - po stronie cudów. Maszynista elektrowozu zabrał halucynującego Stachurę do maszyny i zawiózł do szpitala w Łowiczu.
Na długo przed zderzeniem z pociągiem musiał Stachura wejść w Odmienny Stan Świadomości, stracić wszelką władzę nad wehikułem Świadomością zwanym i z prędkością zbliżoną do prędkości światła zanurzyć się w Nieświadomości, innymi słowy wyzbył się rozumu i wystawił się na doświadczenie nieznanych energii. Te energie w wielu kulturach przybierają postać bogów, w naszej właściwie także, ale żyjąc w dyktaturze wciąż walczącego moneteizmu, do świadomości docierają pod postacią demonów, energii kosmicznych, energii pól, itp. W Pogodzić się ze światem pod datą 5 czerwca 1979, po dwóch miesiącach od tamtych zdarzeń, możemy przeczytać o tym, że Stachura został ukrzyżowany, następnie umierał i zmartwychwstawał kilkakrotnie, mówił głosami różnych ludzi, utracił zdolność mówienia, został podzielony na lewą i prawą stronę. Trzeba podkreślić i wielokrotnie powtarza to Stachura, że wszystko to było realne, bolesne, nieprawdopodobnie realne i nieprawdopodobnie bolesne. To jeszcze nie koniec dziwnych zdarzeń na pograniczu świadomości i nieświadomości - ale zatrzymajmy się przy tym.
Na początku 77 straciłem bezboleśnie Wszystko. Wkrótce potem otrzymałem nowe Wszystko.
Stachura bezbłędnie zanotował początek Przemiany Świadomości. Nazwał ten stan - stanem tworzącym. Stan tworzący uformował się w Fabula rasa i Oto.
Od samego początku swojego pisania Stachura czuł się po trosze posłańcem, przekazywał ludziom nienatchnionym wiadomości zdobyte w natchnieniu. Przemiana świadomości zaczyna się gwałtownym rozszerzeniem świadomości, a owo rozszerzenie polega po prostu na tym, że to co do tej pory było nieświadome - zostaje nagle uświadomione i doznający tego stanu wpada w euforię lub popłoch, trwogę. Stachura jak dotąd miał szczęście - wpadł w euforię kontrolowaną pisaniem. Świeżo „nabyte” od nieświadomości obszary wlewały się chwila po chwili, dzień po dniu w zastygłe formy języka, przemieniły wypracowany dotąd literacki język Stachury, oczyściły ze stachurzenia, paradoksalnie unormalniły, uprościły i uprecyzyjniły ten język. Pod piórem Stachury w tym szczególnym stanie świadomości zostały rewolucyjnie i rewelacyjnie poszerzone możliwości języka polskiego w zakresie psychologii, filozofii, metafizyki. Czesław Miłosz powątpiewał czy język polski podoła osiemnastowiecznym objawionym traktatom Swedenborga - jeśli idzie o Swedenborga, to akurat się mylił - ale generalnie miał rację, treści metafizyczne w odniesieniu do Boga traktowanego wsobnie, nie często pojawiały się w języku polskim. Metaforycznie można więc powiedzieć, że Stachura zrobił dla języka polskiego to, co na przełomie XIII i XIV wieku zrobił mistrz Eckhart dla niemczyzny. I nie wątpię, że chociażby za to któreś pokolenie Polaków wystawi Stachurze pomniki.
Ale tymczasem nasz bohater jest w nie lada kłopotach. Jung pisze:
Każda istotna treść psychiczna, która traci wartość i ginie dla świadomości, z drugiej strony znajduje swą kompensację w nieświadomości. Proces ten przebiega zgodnie z podstawowym prawem zachowania energii, albowiem również nasze procesy psychiczne są procesami energetycznymi.
To spostrzeżenie Junga oraz treść Oto uprzytamniają nam, dlaczego Stachura był krzyżowany, dlaczego umierał i zmartwychwstawał - czyli doznawał tego samego, co Chrystus - ale nie poczuł się Chrystusem - więc proces krzyżowania, umierania i zmartwychwstawania się powtarzał. To, co nie zostanie przyswojone, skonsumowane, a w końcu jakoś zrozumiane przez świadomość - wraca do nieświadomości, a męczarnie z tym związane są mniej więcej takie, jakby ktoś próbował wody Niagary transportować z dołu z powrotem do góry.
Trzymajmy się dalej Junga, który opisuje podobne zdarzenie z Nietschem:
...ponieważ bóg Nietzschego umarł, on sam stał się bogiem; doszło do tego dlatego, że nie był on ateistą. Był on naturą zbyt pozytywną, by ulec neurozie wielkich miast, jaką jest ateizm.
Dokładnie to samo można powiedzieć o Stachurze. Stachura był człowiekiem głęboko religijnym. Jezus był jego Wielkim Bratem (z Oto) - ale nie był ani bogiem, ani też Bogiem w Trójcy Jedynym. Zdumiewające jest to, że czytając dwa podstawowe fragmenty odnoszące się do Boga w Fabula rasa, pierwszy zaczynający się od – „Dlaczego jedni ludzie wierzą w Boga, a drudzy nie?” i drugi – „Czy Bóg, prawdziwy Bóg istnieje?” - nie mamy poczucia, że Stachura dopuszcza się herezji z punktu widzenia bardzo czułego na herezję katolicyzmu. Oczywiście Bóg Fabula rasy jest Bogiem uwewnętrznionym, ale w pierwszym fragmencie potężniejszym niż wiara w Boga, a w drugim potężniejszym niż jakiekolwiek nazywanie Boga.
Rzecz jednak w tym, że Stachura chce doświadczać Boga poza jakimkolwiek kościołem, bezpośrednio, bez osłonek. I to pragnienie Stachury zostaje straszliwie spełnione. Brak kościelnego wyznawania wiary powoduje, że przeżywa chrystusowe męki, bo tymi archetypami jego nieświadomość jest wypełniona - ale nie może utożsamić się z Chrystusem ani jako zwykły, podręcznikowy niemalże szaleniec, ani jako najgłębszy z możliwych wyznawca - bo nie może schronić się w dogmat, przystąpić do sakramentów, modlić się odmawiając uświęcone modlitwy - bo wszystko to jaźń Stachury, jego człowiek-nikt postrzega jak strój, jako coś, co odziela go od Boga.
Zostawmy już jednak te chrystusowe męki Stachury i zajmijmy się następnymi. Został podzielony na stronę lewą i prawą, oraz zamienił się w pół-kobietę i pół-mężczyznę. Inaczej mówiąc - zrealizował w sobie, na gruncie europejskim, alchemiczny ideał obojnactwa, ale nie rozpoznał tego. Gdyby był Hindusem, wiedziałby, że hinduscy święci, po przemianie świadomości polegającej na bezpośrednim doświadczeniu Boga w sobie, także stają się obojnakami. Następnie Stachura spotyka w głębi swojej nieświadomości kogoś potężnego, niesłychanie potężnego i inteligentnego, i błaga go o niemotę, bo już nie może z nim mówić, a następnie błaga go, żeby go zabił, a tamten pomaga mu umrzeć „manipulując” oddechem, ustami, dziurkami od nosa, uszu i pozostałymi otworami. I Stachura dalej nie jest w stanie rozpoznać tych wizji.
Leszek Kolankiewicz w Sambie z bogami próbuje zinterpretować to, co zdarzyło się Stachurze, pisze o „zmaganiach człowieka z archetypem”. Kolankiewicz przywołuje doświadczenie Mai Deren, Nietzschego, Artauda i Niżyńskiego. Oni wszyscy „przegrali” w starciu z archetypem. Ale było tych kilku, którzy nie przegrali: Emanuel Swedenborg, Jakob Böme, Jan od Krzyża. Stachura w „owładnięciu archetypem” doświadczał potężnej istoty, którą błagał o śmierć - a ta potężna istota próbowała go nauczyć jakiegoś innego niż zwykle sposobu oddychania. Swedenborg dwieście lat przedtem (Dziennik snów) miał sen, gdzie podobna istota uczyła go tego samego. Swedenborg skrupulatnie korzystał z tej nauki. Stachura nie. (Dlaczego? Matka Kultura dawała mu już inną pierś do ssania?)
Kiedy w dwa, czy trzy miesiące później Stachura siedzi w kuchni swojej matki koło Aleksandrowa Kujawskiego i pisze lewą ręką, przez tranzystorowe radyjko, które stoi na stole, z upodobaniem słucha mitów greckich - i słuchając tych mitów, uprzytamnia sobie, że mówią one nie bezpośrednio i nie dosłownie, ale w tej samej tonacji wewnętrznej, co jego choroba. Ale jego choroba, czyli inaczej mówiąc energie jego nieświadomości, wypchnęły na wierzch jakiegoś mistrza pranajamy czy krija-jogi, a nie na przykład mitycznego Pitagorasa. W Tybetańskiej Księdze Umarłych możemy przeczytać, że w stanie pośrednim wieją karmiczne wiatry, nad którymi umieją zapanować tylko ci, którzy wiele żywotów spędzili na rozpoznawaniu swego umysłu. Stan nagłego wylewu nieświadomości, zwany też czasami stanem obłędu jest właśnie stanem pośrednim. W stanie pośrednim zjawiają się najpierw bóstwa łagodne i opiekuńcze, i uczą doświadczającego; jeśli doświadczający nie jest w stanie przyjąć nauk, zjawiają się bóstwa groźne - i doświadczający zmuszony jest uciekać, a ucieka tam, gdzie może uciec, czyli tam gdzie gna go jego karma, jego los.
Jakby miał naturalną łatwość przenikania ścian. Nieczęsto się zdarza, by poeta znad Wisły zupełnie bez kompleksów i jednocześnie bez poczucia wyższości uczestniczył w życiu kulturalnym różnych obszarów językowych. Stachura był poetą kulturowego pogranicza niezależnie od tego, czy przebywał w Ciechocinku, Grudziądzu, Detroit, Paryżu, Xa1apie, Oslo, kosił żyto pod Leżachowem czy zbierał kamyki w drodze z Bejrutu do Damaszku. Swoje zeszyty podróżne prowadził po polsku, hiszpańsku, francusku, a później także po angielsku.
- zdumiewa się Krzysztof Rutkowski.
Poprzednio stwierdzałem, że Stachura uprawiał praktykę duchową bardziej niż literaturę, teraz wypada mi to sprostować czy też uprecyzyjnić - bo wygląda na to, że uprawiał literaturę jako praktykę duchową, i praktykę duchową jako literaturę. Gdyby nie trzymał się w ryzach mało wydolnego języka (nie chodzi o to, że polskiego, każdego języka) i wykorzystał owe dwa lata niezwykłego stanu na coś, co lekkomyślnie nazywamy: bujanie w obłokach, prawdopodobnie przemiana jego świadomości dokonałyby się, żyłby dzisiaj jako nienarzucający się nikomu święty, mówiąc językiem naszej kultury, jako głęboko oświecony, mówiąc językiem kultur Wschodu. Praktykując z językiem, wydał się na pastwę nieuchronnych ograniczeń języka, inaczej mówiąc - wlókł za sobą ciężar powszechnego rozumienia. Oświecił nas, pozostałych - a sam pogrążył się w ciemność nieświadomości, stanu pośredniego, obłędu. Tak to wygląda z zewnątrz, dla nas, pozostałych.
Mam jednak wewnętrzne przeświadczenie i pewien dowód na to, że stało się inaczej. Gdyby nie ten dowód - Czytelnicy sami za chwilę ocenią czy wystarczająco mocny - moje przeświadczenie byłoby tylko hipotezą. Ostatni zapis w dzienniku pisanym lewą ręką pochodzi z 19 lub 20 lipca. Są jeszcze trzy lub cztery dni do śmierci. Mam wewnętrzne przeświadczenie, że mimo „osłaniających” leków, Stachura wszedł w tym czasie znowu w Odmienny Stan Świadomości. Na to nie potrzeba dni, ani godzin - zdarza się to, jeśli się zdarza, w jednej chwili. Na antypodach umysłu znowu spotkał jakieś tak czy inaczej upostaciowane moce, i najprawdopodobniej błagał je znowu o śmierć, czyli - jakby mu się zdawało po tej stronie świadomości - o wyzwolenie. I podobnie jak parę miesięcy wcześniej - coś go przed pędzącym pociągiem postawiło - tak i teraz coś zacisnęło pętlę na jego szyi? Badając zjawiska związane z tzw. śmiercią kliniczną, spotkałem pewnego mężczyznę, który kilkakrotnie popełniał samobójstwo, a następnie opuszczał swoje ciało, wchodził w charakterystyczny tunel i spotykał się ze światłem, które określał dokładnie tak samo jak Stachura, jako istotę niesłychanie potężną i inteligentną, ale on nazywał ją z chrześcijańska Bogiem - i ów Bóg w ogóle jakby nie zauważał sposobu, jakiego ów delikwent użył, żeby doprowadzić do spotkania czy do zbliżenia. Więc może jednak nie był to Bóg wszystkich chrześcijan, który podobno za samobójstwo karze wiecznym potępieniem. Albo też może zmienił się sam Bóg, czy też nasze Boga wyobrażenie. Zofia Głogowska (rocznik 1919), siostra z klasztoru Karmelitanek, od 1944 roku przebywająca „w zamknięciu” - indagowana przez Joannę Siedlecką o samobójstwo Witkacego (Zofia Głogowska znała Witkacego będąc podlotkiem, zakochała się w Witkacym i to „zakochanie się” zawiodło ją do klasztoru, chciała bowiem „zbawić”, „odkupić grzechy” Witkacego) - stwierdziła, a Siedlecka zapisała to na 291 stronie książki pt. Mahatma Witkac - że jej, czyli siostry Karmelitanki zdaniem, samobójstwo jest ciężkim grzechem jedynie wtedy, gdy popełnia się go „na zimno”. Rozpacz, w jakiej się człowiek znalazł, to okoliczność łagodząca. Bo czyż można na przykład potępiać tych, którzy w Oświęcimiu rzucali się na druty?
Krzysztof Karasek, wspomniany przez Stachurę w Pogodzić się ze światem, był w kilka godzin po śmierci Stachury na Rębkowskiej, spotkał tam jeszcze ekipę lekarską - i pospołu z lekarzami nie mógł się nadziwić wstrząsającym faktom. Sceneria wskazywała na samobójstwo - natomiast martwe już wówczas ciało Stachury temu przeczyło, niebiański uśmiech gościł na twarzy, nie było żadnego śladu duszenia się czy umierania w męczarniach. Czy nieznana, potężna i inteligentna istota pomogła Stachurze przekroczyć bramę śmierci? I czy mogła to być - mimo wszystko - Brama Tryumfalna?
Pisze Stachura w Oto –
poznać siebie, czyli wydostać się z własnego śmiertelnego zasięgu, czyli wydostać się ze wszystkich śmiertelnych zasięgów, czyli prawdziwie urodzić się w prawdziwym życiu, czyli wyjść z ciała przed śmiercią ciała, czyli zobaczyć, że można być w ciele i zarazem poza nim - to jest, jeżeli już użyć tego słowa, sztuka.
Czy ta sztuka ostatecznie udała się Stachurze? |