eGNOSIS

 

 

 

Krzysztof Zawisza (ur. 1963 w Lublinie). Fizyk teoretyk, filozof, prozaik, poeta. W latach 90-tych laureat ogólnopolskich konkursów literackich w kategoriach poezji i prozy. Obecnie związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Autor oczekujących na publikację prac naukowych w dziedzinach filozofii, logiki, matematyki, fizyki i astronomii. Najważniejsze z nich to:

1. Pełny system dedukcyjny. Podstawy oraz niektóre z zastosowań [tekst dotyczący możliwości dokonania pełnej arytmetyzacji języka naturalnego, przewidywanej przez R. Lullusa i G.W. Leibniza].
2. Nowe spojrzenie na problem antynomii w logice [przedyskutowana praca, zawierająca propozycję rozwiązania problemu antynomii logicznych, m.in. słynnego paradoksu kłamcy];
3. Czerwona nić w dziejach kosmologii, czyli Filolaos z Krotonu [zrecenzowana praca; ukazała się w kwietniu 2006 w Internecie na stronach pisma „Gnosis” i oczekuje na wydanie książkowe w Wydawnictwie AKME w Warszawie];
4. Wielkoskalowa Struktura Wszechświata. Konieczność vs. przypadek [wielokrotnie pozytywnie naukowo zrecenzowana praca, dotycząca odkrycia ‘Reguły Przypadku’; na jej podstawie powstał artykuł pt. A NewProbabilistic Measure as the Explanation of a Geometrical Order in Nature];
5. 4-D Horn Hypertorus as the Model of Spacetime [propozycja rozwiązania problemu przyspieszania ekspansji Wszechświata oraz łamania symetrii CP].
6. A New Natural Arithmetic with Division by zero and its Physical Consequences [Propozycja rozwiązania liczącego 1200 lat problemu dzielenia przez zero i przy jego pomocy wprowadzenia Ogólnej Teorii Pola w fizyce] .

Prywatne zainteresowania i hobbies: psychologia, literatura, religioznawstwo, tenis, badminton, broń wiatrowa.

 


 

Ostatni wykład sir Izaaka cz. II

Krzysztof Zawisza

 

 

3.

 

— Czasu nie można wyprzedzić — zaczął sir Izaak. — Ale można przestać go gonić. Zamiast dawać się mu wciąż prowadzić w stronę jego celu, możemy w końcu obrać inną drogę, skręcając w bok. Ten skręt, to śmierć, panowie! Czasem jest łagodny, jak u większości ludzi, a czasem gwałtowny, niemal prostopadły. Ten ostatni wypadek ma miejsce, gdy zyskujemy nagle świadomość, dokąd mamy naprawdę zdążać, gdzie lokują się nasze prawdziwe cele. A te cele są sprzeczne, czyli prostopadłe do kierunku czasu.

Powiedziawszy to, Newton podszedł wolno do tablicy i narysował kredą białą poziomą strzałkę, a potem drugą, zaczynającą się w grocie tej pierwszej i skierowaną pionowo. Odwrócił się znowu ku sali. Zasłuchani mężczyźni patrzyli na niego.

— Śmierć to jest pamięć, panowie! Bo to właśnie pamięć rozwija się w każdej chwili w bok do czasu, stanowiąc obrót o 90 stopni jego, narastającej wraz z naszym życiem i coraz dłuższej więc strzałki. Życie to odradzanie się w przeszłości, a pamięć jest kwadratem tej przeszłości, dlatego czas stanowi tylko jej jeden bok: mem = past2.

— Ale jest jeszcze jeden ważny aspekt śmierci — kontynuował — bo proszę pamiętać, że używamy tutaj matematycznych modeli, a żaden model nie wyczerpuje rzeczywistości w pełni. Otóż śmierć jest też zerem na skali życia, niczym zero (na skali termometru), po przebyciu którego, zmienia się kierunek. Gdy spadek ciepła przejdzie przez zero — zaczyna wzrastać mróz. A wzrost ciepła następuje po tym, kiedy temperatura minie znów zero na skutek spadającego w stronę dodatnich temperatur mrozu. Tak samo śmierć więc zamienia dawanie w branie, a branie w dawanie. Kto dawał w tym życiu — brać będzie, kto brał — biednym się stanie, jak napisałby zapewne nasz przyjaciel, Aleksander. Ale nie będę tu panom prokurował poezji. Skorzystam teraz z odkrytej przez siebie ogólnej teorii nieskończoności, która ma się tak do rachunku różniczkowego i całkowego, jak ten ostatni do tabliczki mnożenia. Teorii tej, jak wiecie nie publikowałem i nigdy nie opublikuję; przy jej pomocy pokażę wam jednak teraz, jakie z tego wszystkiego, co wyżej powiedziano, można wysnuć zadziwiające wnioski — o których zapewne nie śniło się filozofom.

I Newton zaczął znowu stawiać znaki na tablicy, mało dbając, czy każdy słuchacz go rozumie i pogrążając znowu swój umysł w rozmyślaniach, wracając do tego dnia przed dwudziestu trzema laty, kiedy na zebraniu Stowarzyszenia pojawiła się po raz pierwszy miss Elstob. Dawno wówczas nie miał do czynienia z kobietami. Kiedy, jeszcze jako uczeń, mieszkał u aptekarza Clarka, wolał towarzystwo dziewcząt niż swoich kolegów. Nastoletnie dziewczynki były racjonalne, bardziej niż chłopcy rozsądne; rozmowy z nimi cechowały się przynajmniej pozorną powagą. Kilka lat później zaczął stwierdzać jednak, że niczego w istocie ciekawego nie dowiaduje się w tych rozmowach. Dziewczęta dojrzewały od chłopców szybciej, lecz — jak pisał stary Shakespeare — najszybciej wzrasta pusty kłos. Jął układać sobie stosunki z podobnymi, jak sam studentami, później zaś z uczonymi kolegami po fachu, ale — w miarę upływu lat — coraz bardziej drażniła go z kolei ich ograniczoność. Nie mógł powiedzieć, że nie byli ciekawi świata. Chcieli się czegoś o nim dowiedzieć. Ciekawił ich nieraz każdy szczegół, jednak nie odróżniali szczegółów istotnych od mniej ważnych. Wskutek czego szybko się rozpraszali; już po paru godzinach rozważań starali się zmienić temat rozmów, przedmiot rozważań. Zaskakiwało to Newtona. Gdy rozwiązywał kolejny, nierozwiązany problem, wszystko inne go nużyło, tylko nie to, nad czym się zastanawiał. Siedział wówczas za ciemnym i twardym dębowym stołem, którego blat pokrywały papiery i woskowe ogarki i patrzył w ścianę, na którą płomień świecy rzucał tańczący, chybotliwy cień zmiennych kształtów światła. Wpatrywał się w te kształty, wsłuchiwał w ich niesłyszalne szelesty, w zapisywane przez czas na tablicy ściany kolejne tony muzyki sfer. Zazwyczaj o trzeciej nad ranem, gdy czuł już ciężar znużonych powiek, kiedy zaczynały rozmywać się kształty, a za oknem piał pierwszy kur, Izaak gasił zdmuchnięciem świecę i kładł się, jak siedział, w ubraniu, do łoża. Budził się trzy godziny później i — gdy za oknem wstawał świt — wstawał z nim razem, siadał za stołem, by — patrząc przez okno — obserwować tym razem słoneczne światło, rzucające cienie świata na czas.

A dziś nikt nie wiedział, o czym mógł myśleć — poza Bogiem i nim samym. I może jeszcze kimś trzecim. Słuchacze patrzyli z podziwem na tablicę, zasłuchani zarazem w gwizd wiatru; niektórzy notowali, choć wiadomo było, że żadna z notatek nie ma prawa opuścić już sali. Nagle tok logicznego wywodu przerwało odległe pukanie do wejściowych drzwi.

 

 

                                                                    4.

 

Pukanie było tym razem spokojne i nie natarczywe, choć na tyle głośne, aby być słyszalnym nawet w tej odległej sali. Tym bardziej kontrastowało z przerażeniem, jakie wywołało na twarzach większości słuchaczy.

„Tym razem nas mają” — pomyślał starzec. Ale zaraz zreflektował się. Kto ich ma? W jaki sposób? Po co kołacze cierpliwie do drzwi, miast wtargnąć przez nie gwałtownie?

— Aleksandrze. — Polecił. — Sprawdź, kto to.

Pope nic nie powiedział, lecz wyszedł niepewnym krokiem z sali. Newton kontynuował pisanie na tablicy, choć ani on, ani słuchacze nie byli już w stanie się skupić. Dziwny szmer, jaki przeszedł po chwili za plecami fizyka przez salę powiedział mu, że coś się tam stało, ale ponieważ w szmerze tym i następujących szeptach starzec nie wyczuł niepokoju, postanowił nie odrywać się od tablicy i dokończyć bieżący etap wywodu. Niepewność, co do rozwoju sytuacji skłoniła go w końcu do odwrócenia się.

W pierwszej chwili niczego nie zauważył. Uczeni siedzieli na swoich miejscach. Halley uśmiechał się tajemniczo, a Swedenborg patrzył gdzieś w bok przenikliwie. Pope, jak przez cały poprzedni czas, stał obok przejścia pomiędzy ławami, zaś antykwariusz Hans Sloane, którego obecność fizyk ledwo wcześniej zauważył, patrzył wyczekująco na wykładowcę. Niezmienny mrok poza szybą uspokajał, a miarowe tykanie zegara było jak szmer kropel kapiącej wody i zdawało się zatapiać powoli zebranych w ciepłej rzece czasu. Dopiero po chwili sir Izaak zorientował się, że w pierwszym rzędzie siedzi zapatrzona w tablicę jeszcze jedna, nowa na sali osoba. Jej jasnoszara, na poły mnisia szata kontrastowała z długimi, falującymi łagodnie, jasnymi jak zboże włosami. Biała płeć twarzy harmonizowała z barwą włosów i oczu, które spoglądały teraz uważnie na starca. Ale czerwone, może nieco zbyt pełne i zmysłowe usta uśmiechały się figlarnie i młodzieńczo. Owal twarzy i nos były jak grecka rzeźba z marmuru i sir Izaak pomyślał, że siedząca przed nim kobieta jest zbyt doskonała w swej kobiecości, by mogła być żywa, a tym bardziej by mogła być interesująca. W tym momencie dotarło doń dopiero, że widywał już przecie nie raz tę twarz, po raz pierwszy bez mała ćwierć wieku temu, kiedy śliczny, choć kobiecy już podlotek pojawił się na zebraniu Stowarzyszenia.

— Elizabeth. — Szepnął. Zamarł. Rozejrzał się ukradkiem po sali. Większość zebranych usiłowała nie okazywać poruszenia, w widocznej próbie nie przerywania oczekiwanego od miesięcy wykładu, lecz Aleksander szeptał coś w ożywieniu do Gregory’ego, a sir Edmund Halley uśmiechnął się promiennie i znacząco jakby do Newtona.

„On wie. — Pomyślał uczony. — Chytry lis wiedział przez te wszystkie lata, co się we mnie dzieje, lecz nie dał po sobie nic poznać. Ciekawe, czy bardziej z trwożnego szacunku do mnie, czy też z pogardy dla żałosnego starca, który poznał drogi gwiazd i ścieżki przeznaczeń, ale nigdy nie nauczył się najprostszej rzeczy na tym świecie; nie nauczył się nigdy kochać.”

Westchnął i skupił wzrok na kobiecie. Nie zmieniła się, na ile to widział, odkąd patrzył na nią, siedzącą na dokładnie tym samym miejscu, co dziś, przed siedmioma laty. Równo trzy lata wcześniej umarł jej starszy brat William, uczony i antykwariusz, u którego pozbawiona innych środków utrzymania, osierocona wcześnie wraz z nim kobieta mieszkała i który opiekował się tak nią, jak i pasjonującą ją pracą. Z dnia na dzień świat wybitnej, lecz zbyt zdolnej, by być docenioną już za młodu uczonej, zawalił się. Chodziły słuchy, że próbuje udzielać płatnych lekcji, ale mało kto chciał pobierać nauki u kobiety. Otwarte wcześniej szeroko, dzięki licznym znajomościom Williama drzwi do towarzyskich i naukowych kontaktów, zamknęły się szczelnie i definitywnie. Członkowie Stowarzyszenia oferowali pomoc, ale dumna jak wzlatujący w niebo sokół kobieta, nie przyjęła jej. Raz tylko wzięła potrzebne jej do pracy książki zakupione bez pytania jej o zdanie przez Newtona. Uśmiechnęła się wtedy ciepło, sir Izaak do dziś to tak, jak wczorajsze zdarzenie pamiętał, i powiedziała: „dziękuję, zwrócę je, gdy już przeczytam”. Targany wewnętrznym ogniem stary człowiek nie spał potem całą noc myśląc, ile światła może zawrzeć się naraz w jednej parze śmiejących się źrenic. Elstob przychodziła jeszcze na ich zebrania, nie zabierając nigdy, jak zresztą i wcześniej, głosu — słuchała zawsze wykładów radośnie i jednocześnie w skupieniu. Nie przepuściła żadnego z odczytów Sir Isaaca, przyzwyczajając uczonych do  przyprowadzanych za każdym razem, znajdowanych przez nią po drodze zwierząt — to na wpół zdziczałego kota, to psa. Co więcej, kiedy siedziała na sali podczas odczytów, za oknem gromadziły się nieraz inne, niemiłosiernie przeważnie brudne psy oraz koty, i zaglądały tęsknie do wnętrza, a Elizabeth, patrząc na nie, uśmiechała się promiennie. Jej garderoba z zebrania na zebranie marniała, pokrywając się gustownymi, lecz widocznymi coraz bardziej łatami. Aż któregoś razu, Newton miał wówczas wykład o transcendencji prawa ciążenia, nie pojawiła się. Dochodziły słuchy, że wyjechała z miasta, zamieszkała w wiejskiej chacie i uczy pisać dzieci pasterzy. Newton nie mógł sobie teraz darować, że nie próbował nigdy tego sprawdzić. Może powstrzymywała go własna nieporadna nieśmiałość, może emanująca z niej  zawsze duma i ni to przeczucie, ni świadomość, że nie dzieje się z nią nic złego. Lecz od tamtej pory zaczął czuć coraz silniej coś, czego zrazu nie umiał nazwać, ale potem, którejś bezsennej i długiej jak kapiąca zwolna świeca nocy, określił jako tęsknotę.

Nostalgicznie zamyślony fizyk przeniósł wzrok z Halleya na okienną szybę. Mrok panujący na zewnątrz zdawał się otulać wszystko i przynosić zapomnienie.

— Dlaczego wróciła akurat dziś? — Zapytał siebie. — Dzisiaj, kiedy nie wiadomo, jaki wróg im zagraża. — Przez chwilę zastanawiał się, patrząc w szybę, czy przypadkiem ten nagły powrót nie był związany właśnie z niedawnymi wydarzeniami; może dowiedziała się czegoś i chciała ich przed tym ostrzec?

„Muszę zatem natychmiast przerwać wykład i z nią porozmawiać.” — Pomyślał. Ale zaraz odrzucił tę myśl. Wyraz twarzy sir Edmunda Halleya wskazywał wyraźnie, że to stary astronom królewski stał za tym — robiąc to, czego on, Newton przed te wszystkie lata zaniedbał — że odnalazł zaginioną kobietę i zaprosił na jego ostatni wykład.

„Muszę kontynuować wykład.” — Rzekł w myślach do siebie, czując narastające zniecierpliwienie słuchaczy. Nagle wzdrygnął się. Przerażenie zmroziło oczy Newtona, zanim mózg zdał sprawę z tego, co jest jego przyczyną. Tuż za środkowym oknem sali ujrzał przyciśnięty ni stąd, ni zowąd w puszystej śnieżnej ciemności do szyby gęsty i ciemny kształt, którego przed momentem jeszcze nie było. Opanowując zaskoczenie i przestrach, przyjrzał mu się bliżej, a wtedy zobaczył, że pojawiona nie wiadomo skąd szara plama, to sylwetka nagiego małego chłopca z ogromnymi, czarnymi, wpatrującymi się w fizyka oczyma. Starzec zamrugał gwałtownie i widok za oknem zniknął, pozostawiając po sobie tylko lodowaty dreszcz i mrowienie w krzyżu.

„Za wiele emocji dzisiaj. — Pomyślał. — Mam zwidy.”

W diagnozie upewnił go brak jakiejkolwiek reakcji ze strony zebranych. A przecież któryś z nich też by musiał pewno spojrzeć w okno w tejże chwili, co on. Wszyscy byli jednak spokojni, najwyżej patrzyli ku niemu lekko zniecierpliwieni, inni uśmiechali się zaintrygowani w stronę Elizabeth Elstob. Tylko młody gość ze Szwecji, jak to mu było? Swedenborg! patrzył na nowo przybyłą z dziwnym wyrazem twarzy, lecz wytrącony z równowagi sir Isaac nie miał siły by ten fakt analizować.

— Sir Izaaku! — Dobiegł dopiero po chwili głos Pope’a. — Czy robimy przerwę? Chcesz powitać naszą …

— Nie! — Przerwał mu fizyk, sam zaskoczony gwałtownością swojej odpowiedzi. „Jeszcze nie mogę teraz do niej mówić” — pomyślał. A na głos rzekł: — Panowie... i pani — dodał, spoglądając znowu na Elizabeth. Kobieta uśmiechnęła się do niego leciutko — kontynuujmy zatem nasze rozważanie. Jeszcze raz spojrzał w okno i na Elstob, jakby chciał ją ochronić przed tym czymś dziwnym, co zdawało się przez chwilę czyhać na zewnątrz, po czym odwrócił się ponownie do tablicy i podjął pisanie. Obecność Elizabeth i niedawny zmęczeniowy omam rozproszyły go, lecz wysiłkiem woli zmusił się znów do pisania. Robił to  automatycznie, myśląc o czymś zgoła innym. Tylko Bóg i on sam wiedział, o czym. A może ktoś jeszcze. Nagle przerwał rozmyślania. Nie zauważył, że dokończył swój wywód wraz z końcem tablicy. Słuchacze, zaskoczeni jego prostotą oraz nowatorstwem kończących go wniosków, siedzieli skonsternowani, czekając czy mistrz jeszcze coś powie. Starzec westchnął.

— Dziękuję panom.... i pani — dodał — za uwagę. Teraz, przed naszym trzecim i najważniejszym tematem, zrobimy przerwę.

 

                                                                 5.

 

Przyszła do niego, kiedy bardzo już zmęczony, odpoczywał na szezlongu na zapleczu. Wiedział, że przyjdzie. Przyprowadził ją sir Edmund Halley, gdy tylko zaniepokojony stanem uczonego Pope, pomógł mu zdjąć szpadę i buty, ułożyć się wygodnie i wyszedł. Halley, po zamienieniu kilku słów, wyszedł również. Zostali sami. Newton leżał nieruchomo na plecach, wpatrując się tęsknym wzrokiem w sufit, gdzie na barwnym plafonie surowy Archanioł Gabriel zaczynał właśnie zwiastować powabnej i pięknej Maryji.

— Sir Izaaku …? — Zagaiła cichutko, lecz odważnie miss Elstob.

— Tak. Słucham cię, dziecko. — Odpowiedział jej jak zwykle czynił przed laty. — Właściwie powinienem mówić już do ciebie „pani”. — Zreflektował się. Obrócił wzrok ku kobiecie i zaczął wstawać. Stała obok szezlongu, w swej szarej, jakoby mnisiej szacie, spod której jęła wyciągać jakieś ni to pakunki, ni to inne przedmioty. Jej jasne włosy falowały łagodnie po obu stronach twarzy, przywodząc na myśl powierzchnię morza i rześki wiatr. Głębokie jak samo morze, błękitne oczy patrzyły na starego fizyka z uśmiechem.

— Nie, nie! Nie wstawaj. — Powiedziała. — To był wielki i wspaniały wykład. Musisz teraz odpocząć, sir Izaaku.

Przez chwilę chciał jednak wstać, lecz zmęczenie okazało się silniejsze. Opadł znów na poduszkę, patrząc ciągle na dojrzałą już, a tak młodzieńczą kobietę.

— Ona musi mieć już ze czterdzieści lat — podsumował. — Ale wygląda najwyżej na trzydzieści. Albo dwadzieścia pięć. Jakby czas zatrzymał się najdalej w chwili jej ostatniej tu bytności.

— Zawsze nazywałeś mnie dzieckiem, sir Izaaku. — Powiedziała miękko, niczym lot motyla, Elstob. — Niech więc tak już pozostanie.

Uśmiechnęła się znowu wyciągając w stronę fizyka trzymane w rękach pakunki.

— Przestudiowałam księgi, które mi dałeś. — Powiedziała. — Przepraszam, że długo to trwało, ale dziś je już tobie oddaję. — Zawahała się. — Gdzie mam je położyć?

Newton machnął ręką w nieokreślonym kierunku.

— Gdziekolwiek tutaj. — Powiedział, by po chwili niezręcznego, jak odczuł, milczenia zapytać: — Przydały się? — Po czym zaraz, gwałtownie, zanim zdążyła zacząć odpowiadać dorzucił: — Długo nie było cię … pani.

Na moment zapadła znów cisza, przerywana jedynie uderzaniem płatków śniegu o szyby.

— Byłam … hmmm … za miastem. — Powiedziała. — Na Północy. Mieszkałam w chacie na zboczu góry i uczyłam pisać dzieci pasterzy. — Uśmiechnęła się radośnie znowu.

„Największy historyk i językoznawca naszych czasów uczyła pisać pasterskie dzieci.” — Pomyślał sir Izaak. A głośno dodał:

— Przecież mogłaś przyjąć od nas pomoc, pani.

— Ale mówiłam, że ja nie chcę być dla ciebie panią, sir Izaaku. — Powiedziała znowu miękko, układając uważnie książki na stojącym niedaleko szezlonga zydlu. — Może zaczniesz nazywać mnie „Elizabeth”?

— A więc mogłaś przyjąć od nas pomoc, Elizabeth! — Wykrzyknął. Pożałował swego wybuchu. Ścisnęło go bowiem coś w piersi, a wysiłek związany z tym krzykiem wyczerpał go tak, że, jak był przekonany, nie będzie już w stanie przez następne minuty wykrztusić z siebie słowa.

Elizabeth odłożyła książki i spojrzała z powagą na leżącego przed nią na szezlongu starca.

— Mogłam. — Rzekła z powagą — Ale wiesz, sir Izaaku, że ja bardzo lubię dzieci, góry i ... zwierzęta. Spacerowałam po szczytach, a czasami schodziłam w dolinę, ażeby szukać zagubionych owiec, które uciekały nieraz trzem mieszkającym tuż obok mnie dobrym pasterzom.

— Wiesz, cieszyli się z każdej owcy, która do nich powracała. — Dodała.

Newton patrzył na nią do granic zmęczony.

— Zawsze robiła to, co chciała. A co chciała było zawsze… takie ładne i dobre. Chyba za to właśnie ją bardzo podziwiam. — Reszta myśli utonęła w dusznym bólu, zamęcie i zamglonym wzroku. Starzec ujrzał jednak, jak Elizabeth podbiega doń szybko i rozpina mu koszulę oraz zdążył poczuć, jak maleńkie, lecz ciepłe jak kominek zimą, dłonie masują mu skronie. Błogi spokój, jakiego chyba nigdy jeszcze w życiu nie zaznał, był następnym wspomnieniem, w którym oddychało się już mu lekko i swobodnie, a błękitne oczy miss Elstob patrzyły na niego z góry z uwagą i troską.

— Co się stało? — Wyszeptał.

— Ciii... — Odpowiedziała kobieta. — Nic nie mów, sir Izaaku. Jesteś teraz bardzo zmęczony; zaśnij więc, a ja przyjdę ciebie zbudzić, gdy nadejdzie koniec przerwy w twym wykładzie.

Zanim zasnął zdało mu się, że błękitne oczy Elizabeth zamieniają się w niebo ponad jego głową, a jej cichy szept, niczym tchnienie wiatru w białych chmurach, ukołysał go do snu.

 

 

                                                                   6.

 

Dawno temu, kiedy był zwyczajnym, samotnym i klepiącym biedę studentem w Cambridge, Isaac Newton napisał wiersz:

 

A secret art my soul enquires to try

if prayers can give me what the wars deny.

Three crowns distinguished here, in order do

Present their objects to my knowing view.

Earth’s crown, thus at my feet I can disdain,

Which heavy is, and at the best but vain.

But now a crown of thorns I gladly greet,

Sharp is this crown, but not so sharp as sweet;

The crown of glory that I yonder see

Is full of bliss and of eternity.[1]

 

Nie rozumiał zrazu w pełni swego wiersza, choć zdawało mu się oczywiście, że rozumie. Dopiero po latach doszło do niego, gdy znalazł zakurzony tekst w swoim starym kufrze studenckim, że już wtedy, kiedy pisał owe słowa, zgadywał swoje przyszłe życie. Nie pociągały go zaszczyty, ani sława. Emocje, które w nim budziły były przyjemne, lecz tak samo ulotne, jak ciepło w okolicy serca, które czuł na widok ładnych dziewcząt, zanim spotkał Elizabeth. Nie pociągały go jednakże również asceza i wyrzeczenia. Newton nie pragnął naśladować nikogo, nawet Chrystusa, a gdy rozpościerała się już przed nim jakaś gotowa droga, odwracał się i rozglądał dokoła, by dostrzec miejsce, gdzie będzie mógł budować własny trakt. Wobec tego jednak nic nie przychodziło mu łatwo ani gładko, a wszystko za to trwało długo. Z początku młody człowiek buntował się przeciw temu, ale potrzeba budowania swoich traktów przez bezdroża okazywała się zawsze silniejsza. W końcu, kiedy minął już 44-ty rok życia, pogodził się z tym.

„Łatwe szczęście jest dla małych ludzi.” — Pomyślał. I właśnie wtedy w ciągu paru lat wydał swoje słynne dzisiaj Principia, został posłem do Izby Gmin, a zaraz potem — Dyrektorem Królewskiej Mennicy. Jego cierpliwość, nagrody za którą spodziewał się nie na tym już świecie, została jednak na tym świecie nagrodzona. Mając środki na dostatnie życie, pogrążył się ponownie w naukowych badaniach, które wszakże tym razem jęły prowadzić go ponad ten, doczesny, świat. Już jako młody człowiek natrafił na hermetyczne i zapomniane, tajne pisma pitagorejczyków.

Sądził, że zdarzyło się to przypadkiem — wtedy jeszcze wierzył w przypadki, zanim zrozumiał, że „przypadek” to jedynie nazwa ukrytego przeznaczenia. Pewnego razu, buszując w małym i mrocznym, zakurzonym antykwariacie na peryferiach Cambridge, znalazł napisany w bizantyjskiej grece manuskrypt, który zrazu odstręczył go trudno zrozumiałym dla młodego studenta językiem, potem jednak zaczął tak silnie wabić swą tajemniczością, że Isaac, wydając resztę oszczędności, natychmiast go zakupił. Rękopis okazał się być późną kopią zaginionej w świecie starożytnym księgi pitagorejczyka Filolaosa O Naturze — Peri Physeos, z której korzystał Platon, kiedy pisał swego Timajosa, gdzie wykładał teorie kosmologiczne. Ale Platon, jak zauważył szybko młody Isaac, nie zrozumiał wiele z tej księgi. Ta jednak przed otwartym do granic psychicznego zdrowia i chłonnym jak bezkresne szkockie moczary umysłem Newtona, otworzyła swoje tajemnice. Z niej dowiedział się początkujący student, nie tylko tego, że każdy byt materialny jest jedynie częścią i symbolem wieczności, bez której by nie mógł istnieć — to było wiadome też i Platonowi — ale także jaka jest budowa Wszechświata i jakie rządzą nim prawa. To w pitagorejskim prawie odwrotnych kwadratów długości strun muzycznych odnalazł dwudziestotrzyletni młodzieniec odwrotnie proporcjonalną do kwadratu odległości siłę powszechnej grawitacji. Ale o ile wówczas ograniczył swą inspirację starożytnym pismem do opisu praw widzialnego świata, o tyle, gdy po dwudziestu przeszło latach, jął do tego i podobnych mu pitagorejskich pism powracać, zauważył, że metoda w nich opisana pozwala na poznanie praw całego, nie tylko materialnego kosmosu. Wtedy — wystraszył się. Dostrzegł od razu, że świat, rządzony w coraz większym stopniu przez kupców, nigdy nie pozwoli na to, aby pewne poznanie rzeczy ponadziemskich odwróciło uwagę ludzi od życia, od towarów, od kupowania. I może nawet nie powinien, jak teraz wiedział to stary sir Izaak, na to pozwolić. Bo rzeczywistość to porządek, a porządek jest hierarchią, zatem każdy ma swoje miejsce w hierarchii poznania

Wszakże już nawet starożytni zabijali wszystkich tych, którzy chcieli przekazać im wieczne prawdy. W ten sposób zginął podziwiany przez Izaaka Mistrz Pitagoras, następnie mędrzec Sokrates, wreszcie Jezus Chrystus. Prawda nigdy nie była pożądanym przed ogół ani potrzebnym ogółowi towarem.

„Gdy Prawda przestaje nas obchodzić, zaczynamy obchodzić prawdę. — Myślał wówczas. — Prawdy nie można chcieć kupić. Bo nie można jej posiadać. Za to Ona, gdy objawiona, może posiąść bez reszty nas.”

Ale gdy chciał już zrezygnować z prób przekazywania komukolwiek swoich nowych, coraz bardziej niezwykłych i zaskakujących odkryć, pojawiła się pomoc z najmniej oczekiwanej strony.

Przebudzony już zupełnie ze spokojnych snów Newton, snując nadal swe wspomnienia jął powoli gramolić się z szezlonga.

„Nie musiała przychodzić mnie budzić” — pomyślał z satysfakcją, ale i z odcieniem żalu. Siadł na leżance, spuścił stopy na ziemię i jął macać w półmroku w poszukiwaniu szpady. W tym momencie poczuł coś, co zmroziło mu krew w żyłach i dobyło z gardła ochrypłe charczenie. Starzec poczuł nagle, jak zimne, malutkie, dziecięce chyba paluszki obejmują w kostce jego jeszcze nie obutą stopę i ściskają ją gwałtownie z niezwykłą jak na dziecko siłą. Odruchowo wyprostował nogę, dostrzegając kątem oka, jak jego strzelająca do przodu stopa wyciąga spod łóżka w ślad za białą, anemiczną dłonią trupioblade maleńkie przedramię. Reszta intruza pozostawała nadal skryta pod szezlongiem.

— Kto tu?! — Zakrzyknął uczony. Wymachując niezdarnie nogami zdołał jakoś w pewnej chwili uwolnić stopę i podciągnąć obie nogi z powrotem na szezlong.

— Kto tu jest?! — Powtórzył. Pomyślał przez chwilę już spokojniej, że może pod łóżkiem kryje się faktycznie jakieś prawdziwe dziecko, które nie wiadomo skąd i jak tu się w czasie jego snu przybłąkało. Ostrożnie nachylił się, pozostawiając tym razem nogi na szezlongu i zajrzał z trwogą w kryjący się pod łóżkiem mrok. Jedyne dwie świece, pozostawione widocznie obok łoża przez Elstob nie dawały jednak wiele światła i starzec niczego nie dojrzał. Za to z mroku pod szezlongiem dobiegło nagle ciche, lecz odbijające się od ścian pokoju zwielokrotnionym dziwnym echem kwilenie. Izaak cofnął się znów przerażony.

„To nie są zwykłe zwidy. — Pomyślał. — To się dzieje naprawdę, choć obiektem tej prawdy może być mój mózg.”

Credo in unum Deum Patrem omnipotentem — zaczął. — Creatorem coeli et terrae. Et in Iesum Christum — szeptał dalej gorączkowo, starając się zanalizować sytuację. — Filium eius unicum, Dominum nostrum, qui conceptus est de Spiritu Sancto — trzeba zawołać kogoś, pomyślał — natus ex Maria Virgine — kontynuował. Ale nie, wpadnie tu również Elizabeth i to ona będzie wówczas zagrożona — passus sub Pontio Pilato, crucifixus, mortuus, et sepultus…

W tym momencie rozległo się żałosne, głośne łkanie tuż pod łożem. Starzec krzyknął. Odpowiedziała mu nagła cisza i tupot stóp wbiegającego Alexandra.

— Co się stało, sir Izaaku?! — Zapytał przestraszony poeta.

Fizyk otworzył usta do odpowiedzi, ale spojrzał na wbiegającą do pokoju tuż za Popem Elizabeth.

— To nic. — Odrzekł, usiłując opanować drżenie głosu. — To tylko… miałem zły sen.

Elizabeth spojrzała na niego bacznie i z troską, lecz uspokojony nieco Alexander podszedł do uczonego.

— Dobrze się czujesz, sir Izaaku? Może jednak skończymy wykład na dziś?

— Nie! Nic mi nie jest! — Zaoponował Newton. Czuł, choć nie rozumiał źródła tego uczucia, że nie może się teraz wycofać. Tymczasem w drzwiach pojawiły się kolejne zaniepokojone twarze Stukeleya i Sloane’a.

— Aleksandrze! Zostań! Pomożesz mi się ubrać. — Zarządził pewniejszym już głosem fizyk. Nadal jednak wsłuchiwał się z napięciem w to, co dzieje się pod łóżkiem, choć czuł już, że to, co tam było, przepadło gdzieś i zniknęło. Napięcie starca nie uszło widocznie uwagi Elizabeth, lecz nic nie rzekła, wycofując się wraz z innymi z pokoju. Zostali jedynie Newton i Pope. Starzec odetchnął głęboko.

— Podaj mi tamtą świecę, Aleksandrze — poprosił. Zdziwiony Pope nic jednak nie rzekł i podał grubą, wypaloną już do połowy świecę w mosiężnym lichtarzu. Newton ujął ostrożnie lichtarz prawą dłonią, po czym ukląkł z wysiłkiem obok szezlongu i — z większym jeszcze trudem — zajrzał pod łóżko. Pope stał obok zdumiony, nie śmiąc jednak wykrztusić słowa. Starzec rozejrzał się więc już swobodniej w mroku, rozświetlając go chybotliwym, ale mocnym płomieniem.

— Sir Izaaku… — Zaczął Aleksander, ale fizyk skinął tylko dłonią, żeby mu nie przerywać.

Ciemne, dębowe deski podłogi tworzyły pod łóżkiem jednolitą warstwę. Poza słojami drewna i kilkoma śladami sęków nie było nic na nich widać, chociaż nie! W lewym rogu dostrzegł uczony plamę, która nie była sękiem. Przyjrzał się jej bliżej, wyciągając drżącą dłoń ze świecą. Była to mała, mysia nora, przez którą nie przecisnęłoby się nawet najmniejsze niemowlę, a co dopiero kilkuletnie dziecko. Ale, jak skonstatował dopiero Newton, pod szezlongiem panowała nieprzyjemna wilgoć i zaduch, odcinający się wyraźnie od dość rześkiej atmosfery pokoju. Fizyk dźwignął się ciężko na kolana.

„Jeżeli wyeliminujemy to, co niemożliwe, zostanie to, co konieczne.” — Pomyślał.

— Czy są tu myszy, Aleksandrze? — Zapytał.

— Owszem, pełno — Odpowiedział całkiem już zbity z tropu Pope. — Wiles ciągle musi wykładać trutki. Ale… czy szukałeś tam myszy, sir Izaaku?!

— Nie. — Odparł krótko Newton. — Pomóż mi, z łaski swojej, wdziać buty. Już chyba najwyższy czas.

Przy pomocy milczącego już Aleksandra wzuł buty i przypasał szpadę, aby powrócić na salę. Cisza, jaka zapadła na widok wchodzącego sir Izaaka, była oznaką, że słuchacze wciąż czekają na dokończenie wykładu. Starzec rozejrzał się, poszukując wzrokiem jedynej kobiecej postaci, jaka się tu znajdowała. Była. Siedziała w pierwszym rzędzie, jak wprzódy, rozmawiając teraz szeptem z Halleyem i Gregorym, i ściągając na siebie liczne zaciekawione lub zachwycone spojrzenia pozostałych zebranych. Tylko siedzący z tyłu Swedenborg wpatrywał się w nią wzrokiem zalęknionym jakby i ponurym, rzucając od czasu do czasu równie chmurne spojrzenia na znajdującego się na sufitowym plafonie, stwarzającego świat Boga.

„Jacy ci Szwedzi są posępni.” — Pomyślał przelotnie uczony zanim wszedł za katedrę. Cisza pogłębiła się. Ucichł za oknem nawet gwizd wiatru i tylko zegar w kącie nadal odmierzał czas. Była już na nim pierwsza w nocy. Starzec skinął za sir Edmunda Halleya.

— Musimy zniszczyć już moje papiery. — Powiedział, gdy astronom królewski podszedł do katedry. — Nie! O nic nie pytaj, mam swoje ważne powody. — Dodał, kiedy ujrzał, że Halley chce coś powiedzieć. — Niech lokaj się tym zajmie.

Halley skinął z wolna głową i chciał odejść, ale sir Izaak zatrzymał go jeszcze, chwytając za połę.

— Czy … — zaczął nieśmiało. — Czy to ty sprowadziłeś tu miss Elstob?

— Nie. — Odpowiedział poważnie Halley. — To znaczy ja ją o twoim wykładzie poinformowałem, przyjacielu, ale to ona pierwsza do mnie, przed tygodniem, z pytaniem o ciebie napisała.

Newton chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował, skinął w podzięce głową i znów udał się za katedrę.

— Panowie! — Zaczął. — I pani. — Dodał. — Bez mała ćwierć wieku temu wraz ze świętej pamięci Robertem Hookiem wskrzeszaliśmy nieistniejący od dawna związek pitagorejczyków, o którego istnieniu nie wiedzą nawet nasi asystenci, przyjaciele i… rodziny. Nie śmialiśmy wówczas przypuszczać, że tak wielu wybitnych mężów... i kobiet — dodał, patrząc na Elizabeth — może się doń przyłączyć. Ale ciekawość prawdy i potrzeba poznania siebie okazały się silniejsze, niżeśmy się obawiali. Toteż teraz staję przed waszym, liczniejszym niż kiedykolwiek audytorium, by przedstawić wam najwyższą prawdę: prawdę o wieczności. Aleksandrze! — Zawołał. — Zaczynajmy ostatnią część mego ostatniego wykładu!

Pope pokręcił głową, jak gdyby w proteście, ale nic nie rzekł i wyszedł znów na środek sali.

— Stopniowanie rzeczowników trzecie — rzekł.

— Stopień równy: odwaga.

Stopień wyższy: obecność.

Stopień najwyższy: zmartwychwstanie.

— Będę mówił dziś o zmartwychwstaniu — dopowiedział Newton — czyli o tym, co nas czeka, kiedy już zwyciężymy śmierć. Metoda, która doszedłem do poznania tej ostatecznej prawdy, to analogia: leży ona u podstaw każdej naukowej metody i wszystkich odkryć, co zwą się wielkie.

W odpowiedzi na to słuchacze jęli z cichym szmerem sadowić się wygodniej na swych miejscach, jakby czekając już na owe wielkie słowa, które padną zaraz zza katedry.

— Śmierć nasza, otóż — kontynuował starzec, stojąc przy tablicy — jest jedynie, jak zero, granicą, pustą formą, przejściem do innego stanu.

Zauważył na stole karafkę z wodą, ale nie chciało mu się na razie pić.

— Śmierć — ciągnął dalej — jak już mówiłem, jest odwróceniem. To, cośmy światu uczynili, odwraca ku nam, a to, co było w nas wewnątrz, wywraca dokoła w świat.

— Przeto żyjemy w niej w świecie, który był w nas wewnątrz. — Podniósł glos. — A życie tym, co w nas wewnątrz, to ex definitione sen.

— Zatem życie w śmierci śnimy. — Dodał. — Jeśli ktoś był w środku pusty, to ten sen będzie mieć próżny i pusty, a jeśli ktoś był pełen siebie, będzie pełen jego cały świat. Śmierć jest niczym uśpienie życia, lub — zgodnie z prawem symetrii — ożywienie snu. W śmierci realizują się najpiękniejsze ludzkie marzenia oraz najgorsze boskie koszmary. Lecz o tym nie będę już prawił. W śmierci zostają ze sobą ci, którzy za życia dzielili swe sny. Śmierć jest nie tyle snem na jawie, ile jawą snu. Ale o tym także innym razem. Ważne jest teraz wiedzieć, że to nasze obecne życie jest już trzecim etapem drogi, a ów sen-smierć — czwartym. W piątym — wieńczącym nasz pitagorejski pentagram — budzimy się znów ze snu.

Newton przerwał. Zaczynał być znowu zmęczony.

„Mam nadzieję, że dokończę o tej śmierci przed śmiercią.” — Pomyślał z sarkazmem. Ale gdy spojrzał znowu na salę, na skupione twarze, na zasłuchane oczy miss Elstob, energia powróciła.

— Pierwszy etap bowiem to zapłodnienie — kontynuował — może trwać tylko kilka dni. W nim ustala się, jak w życiu będziemy wyglądać i jaki będzie nasz mózg, więc do pewnego stopnia ustala się tam nasze życie i postępowanie. Badał te rzeczy pod mikroskopem, jak wam tu wszystkim wiadomo, świętej pamięci Hooke. Drugi etap — zrobił pauzę — drugim etapem jest życie płodu. Ono trwa już, jak wiecie, dziewięć miesięcy; to jest sto razy dłużej niż etap pierwszy. Życie płodu jest jak sen, który śni się z pierwszego etapu w trzeci. Życie płodu jest jak wyobrażenie życia, w którym tylko, jak przez sen, z rzadka kopiemy lub się ruszamy. Potem przyjdzie nasze, ziemskie życie. Ona trwa zaś kilkadziesiąt lat, to jest sto razy dłużej, niźli życie płodu. Oczywiście każdy etap może przerwać jakie nieszczęście, ale tyle to trwa na ogół. Zatem i następny etap — śmierć — będzie trwał sto razy dłużej niż życie. Skoro nasze życie trwa kilkadziesiąt lat, to ten następny etap będzie trwał lat tysiące. Lecz z perspektywy życia, którego śmierć jest końcem, ona się zawsze zaczyna, ale nigdy nie kończy. Lecz z perspektywy wieczności, gdy zbudzimy się już ze śmierci, jak ze snu, wspomnimy ją jak tylko jedną chwilę w tejże wieczności. Lecz etap śmierci, póki jesteśmy z nim śmiercią związani, trwa dla nas tysiące lat. A kolejny — setki tysięcy. I w tym kolejnym będziemy mieli w sobie to, co w tym czwartym wyśnimy. A, jak nasz drugi etap egzystencji jest samotny, a trzeci — społeczny i stadny, tak i życie w śmierci będzie znowu samotne, a piąty etap — znów społeczny i stadny. Szósty, w którym przez milion lat znów samopas wielkie nowe byty tworzymy, będzie rozgrywał się w sześciu wymiarach. Bo pierwszy — zapłodnienie, dzieje się dla komórek (jak je nazwał Hooke) w cells, tylko w czasie, a więc w jednym wymiarze. W drugim płód nic nie widzi, lecz odbiera rzeczywistość przez skórę; skoro skóra jest zaś płaska, to świat płodu wydaje się płaski. W trzecim świat jest trójwymiarowy, jak widzimy, a w czwartym żyjemy już też w czwartym wymiarze. I świat widzimy jak kontinuum nanizanych na siebie, trójwymiarowych światów. Jak gdyby istniały w jednej, obok siebie wszelkie morskie, górskie, pustynne i leśne, i podniebne krainy. I możemy przechodzić — mentalnie i momentalnie — z jednej do drugiej. A z drugiej do trzeciej i tak dalej. A w tym piątym etapie istnienia, gdzie znów rodzi się społeczna odpowiedzialność i gdzie znowu spotykamy jedni drugich, możemy wyjść naraz poza te wszystkie krainy i nie musimy ich po kolei przemierzać, lecz możemy wejść od razu do dowolnej z nich. Wedle naszych dziś wyobrażeń, każdy z nas jest tam niczym bogowie, lub niczym wielki mag.

Newton przerwał, żeby napić się wody. Słuchacze patrzyli skonsternowani. Tylko Halley uśmiechał się, jak miał we zwyczaju, Elizabeth spokojnie patrzyła na sir Izaaka, a Swedenborg gorączkowo notował, nie przestając jednak patrzeć czasem z ukosa na Elstob. Za oknem znowu, nie wiadomo kiedy, zaczął wiać śnieżny wiatr.

„Dla większości z nich jest to już zbyt trudne.” — Pomyślał, lecz podjął:

— W siódmym etapie naszego istnienia, który może trwać prawie miliard lat, zapraszamy innych ludzi do stworzonych przez nas Wszechświatów (to jest znowu bowiem etap społeczny), zaś w ósmym — oni stwarzają kolejne Wszechświaty w ramach tych naszych i dla nas. W dziewiątym etapie wszyscy stwarzamy w tym multiwszechświecie nowych ludzi, którzy go zaludniają. I tym samym stajemy się z każdym etapem coraz bardziej podobni Stwórcy, aż w dziesiątej, ostatniej fazie naszego istnienia staniemy z Nim — jako jego przyjaciele i partnerzy — twarzą w twarz. Ale o tym ostatnim etapie, który jest Najwyższą Tajemnicą, nie wiem nawet ja — zakończył.

„Pycha, to grzech śmiertelny.” — Przemknęło mu zaraz przez myśl. Lecz, tchnięty tą myślą, podjął:

— Każdy etap naszego istnienia, aż do przedostatniego zależny jest tak naprawdę od nas, od tego, co w przeszłym etapie zrobimy, zatem każdy może być dla nas kolejnym niebem, lub... kręgiem piekieł. I tak każdy z nas, niczym dorosły człowiek dla płodu, może być dla poprzednich istot w łańcuchu istnienia aniołem… albo szatanem. Jest przy tym siedem nieb, bo mamy przed sobą jeszcze siedem etapów, lecz istnieje osiem kręgów piekieł, bowiem piekło — w przeciwieństwie do nieba — można zrobić już z naszego świata.

Krzywiący się od jakiegoś czasu niemiłosiernie Sloane, wstał nagle z miejsca i ruszył w kierunku wejściowego korytarza, gdzie znajdowały się toalety.

„Większość i tak niewiele z tego pojmie.” — Stwierdził obojętnie, jak stwierdza się logiczny fakt, Newton. I podjął:

— Każdy następny etap jest wejściem w wyższy wymiar, więc w nieskończenie bogatszy i pełniejszy od poprzedniego świat; kolejny byt jest niczym continuum wcześniejszych światów. A wzrastająca pełnia wyraża się w tym, że jak teraz esencją naszej, doczesnej jaźni jest nasza wola, tak z chwilą śmierci stanie się nią nasza świadomość, więc myśl, zaś to, co sytuuje się teraz poza obrębem tej naszej świadomości, i co należałoby zatem nazwać nadświadomością, zaczniemy sobie uświadamiać. Rolę naszego żywego ciała w pierwszym niebie, albo też w drugim kręgu piekieł pełnić będzie zaś wyobraźnia, przeto im kto ją ma mocniejszą, tym będzie tam silniejszym. W drugim z kolei niebie to myśl będzie naszym ciałem, a łaskę, która leży poza kręgiem naszej dzisiejszej nadświadomości, będziemy sobie uświadamiać.

— Panowie! — Rozległ się nagle krzyk przerażonego lokaja, biegnącego z zaplecza — Panowie!!

Czerwony na twarzy sługa podbiegł do znajdującego się najbliżej sir Edmunda Halleya i zaczął mu coś gorączkowo prawić. Halley pobladł jak ściana, po czym podniósł przerażony wzrok na sir Izaaka.

— Skradziono! — Wyszeptał głośno. — Skradziono zwój!

Odpowiedzią były krzyki i tupot zrywających się z miejsc zebranych. Sir Izaak, nie mając czasu zdziwić się nawet własnemu wigorowi, zareagował błyskawicznie podnosząc do góry dłoń i uciszając wszystkich.

— Nie ma moich notatek?! — Zapytał.

— Nie ma, panie! — Powiedział przerażony sługa, ciężko dysząc. — Chciałem spalić je teraz, zgodnie z nakazem, ale nie ma! — Zakończył z rezygnacją. W zapadłej ciszy rozległo się nagle z oddali rżenie konia i turkot oddalających się kół.

— Uwożą notatki sir Izaaka! — Zakrzyknął Aleksander. — Gonić ich! Gonić!

Tłum mężczyzn rzucił się do wyjściowych drzwi z sali.

— Stać! — Zawołał tym razem sir Edmund Halley. — Słuchać i stać!

Tłum zamarł ponownie.

— W ten sposób niczego nie osiągniemy. — Podjął Halley. — Zanim wsiądziemy do naszych powozów, złodziej zniknie nam z oczu, musimy przeszukać więc ten cały kwartał! Niech Stukeley powiedzie ludzi na północ, Sloane — na południe, ja pojadę w kilka powozów na zachód, a na wschód powiodą ludzi Pemberton i Coates. Rozdzielmy się mniej więcej na równe liczebnie grupy. — Komenderował. — Pope oraz sługa zostają z sir Izaakiem, tak samo Elizabeth. — Zwrócił się do Elstob.

— Nie! — Odpowiedział Newton. Wszyscy zwrócili znów ku niemu głowy. — Mnie tutaj nic nie grozi, a złodzieja trzeba jak najspieszniej ująć, albo zginie świat! Tedy pojadą wszyscy, kto zdolny jest szybko wsiąść do powozu! I zabierzecie stąd na miłość boską Elizabeth. — Szepnął do Halleya.

— Ależ Izaaku… — Zaczął Halley, ale fizyk twardo spiorunował go wzrokiem i astronom królewski zaczął wydawać polecenia pozostałym. Pope miotał się gorączkowo po sali, krzycząc na każdego, kogo napotkał, żeby się spieszyć, a wyprowadzana przez Lokaja i Sloane’a Elizabeth, obróciła się jeszcze przez ramię i popatrzyła smutno na sir Izaaka. Fizyk odwrócił się tyłem.

„Nie, Betty. — Pomyślał. — Nie teraz.”

Stał zwrócony twarzą ku tablicy, aż gwar wielu głosów jął się oddalać, by ucichnąć gdzieś na dziedzińcu. Potem słychać było jeszcze przez czas jakiś rżenie koni i oddalający się turkot. W końcu — zapadła cisza. Newton westchnął przejmująco i głęboko. Został w gmachu sam.


 

[1] By poznać, duch mój z wiedzą tajemną rozprawia,

Czy modły dać mi mogą czego Mars odmawia.

Wyróżnione korony trzy, tu w kolejności,

Realnie się przedstawią mojej świadomości,

Korona ziemska, którą u stóp wzgardzę może,

Ta ciężka jest i marność to, jeśli nie gorzej.

Wszakże koronę z cierni teraz chętnie spotkam,

Ostra korona, ale mniej ostra jak słodka.

Korona chwały, którą dostrzegam nad nimi,

Jest pełnią szczęścia oraz prawdami wiecznymi.

 

[wiersz Izaaka Newtona, napisany przez niego pod portretem króla Karola I; tłum. Zbigniew Świątek].

powrót do poprzedniej części powrót do strony eOpowieści Wizjonerskich