Joanna Salamon — to znana tłumaczka poezji rosyjskiej, autorka esejów krytycznoliterackich, od 1981 mieszkająca w Holandii. Swą uwagę skupia na ezoterycznych, „ukrytych nurtach literatury polskiej”, zmaganiach dwóch jej nurtów: solarnego i lunarnego. Jest autorką eseju Latarka Gombrowicza.

Schulz hermetyczny

Joanna Salamon

 

— jesteśmy wszak wszyscy marzycielami, braćmi spod znaku kielni
Bruno Schulz Republika marzeń.

 

I. Skoczek na trampolinie

 

Schulz - 92 — tak zatytułował Janusz Rudnicki swoje dwa Listy z Hamburga, poświęcone autorowi Republiki marzeń. Tytuł, nawiązujący dyskretnie do stulecia urodzin pisarza (1892-1992), wiele obiecywał. Może więc ambitna próba podsumowania dotychczasowych wysiłków i zarazem otwarcie nowego rozdziału? Może odnalazł się klucz, klucz, który otworzy nam sklep „Ojca”, kupca materiałów bławatnych? Schulz-pisarz pokazał nam klucz w Martwym sezonie, w momencie, gdy ojciec z tym kluczem w ręce o godzinie piątej rano schodzi z ostatniego stopnia schodów, by otworzyć sklep znajdujący się na parterze kamienicy. Schulz-grafik w Księdze bałwochwalczej kilkakrotnie ukazał „ojca” z tym kluczem, wielkim jak — klucz Piotrowy. Może Skoczek — jak młody pan Tadeusz „znalazł klucz i biały /Papier w trąbkę zwiniony,”? Może dostrzegł symetrię między „biurkiem Telimeny”, której Tadeusz ten klucz zawdzięczał — a „wielkim biurkiem Ojca” w dziele Schulza? Może jak pan Tadeusz „Porwał, schował w kieszenie; nie wie, co klucz znaczy, /Lecz mu to owa biała kartka wytłumaczy”? Może otworzy tym kluczem zamek błyskawicowy? Może bodaj w stulecie błysk latarki, błysk w dziesiątkę, jak tytuły książek: Regiony wielkiej herezji, Adela czyli Minotaur?

Hm. Pokazy skończone. Skoki na trampolinie. Popisowe. Brawurowe. Pełne animuszu. Pokazy tężyzny łydkowej. Z rewolwerem. Żywiołowe. Rwące niecierpliwym pędem do pośpiesznych, nieprzemyślanych wniosków. Nadrabiające miną: „Baju, baju, będziesz w raju. Jeśli wziąć to najczęściej, zdaje się, cytowane cacko Schulza w pracach o nim do twardej, męskiej garści, takiej garści typu — ale konkretnie, panie, co i jak?! — to zostanie z niego mniej jeszcze, niż było”.

Wyjmijmy to cacko z garści Skoczka i pokażmy raz jeszcze:

„... ten rodzaj sztuki, jaki mi leży na sercu, jest właśnie regresją, jest powrotnym dzieciństwem. Gdyby można było uwstecznić rozwój, osiągnąć jakąś okrężną drogą powtórne dzieciństwo, jeszcze raz mieć pełnię i bezmiar — to byłoby ziszczeniem »genialnej epoki«, »czasów mesjaszowych«. [...] Moim ideałem jest „dojrzałość do dzieciństwa. To byłaby dopiero prawdziwa dojrzałość”. (Kl-73).

Ba. To samo marzyło się i Słowackiemu, i Norwidowi, gdy wzdychał: „Czarnoleskiej ja rzeczy /Chcę — ta serce uleczy!”, gdy usiłował uświadomić swoim już zapadłym w amnezję rodakom, że „Przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej. Nie jakieś coś tam, gdzieś, gdzie nigdy ludzie nie bywali”.

Schulz chciał też Czarnoleskiej rzeczy... jednak żeby to dojrzeć, trzeba mieć pamięć, myśleć holistycznie, wyławiać dzięki wyobraźni poetyckiej — wielkie metafory i umieć dostrzegać symetrie. A Skoczek jest zdominowany przez samo czucie. W czasach, gdy święciło ono największe swe triumfy, Witwiccy i Zalescy mówili z przekąsem o Słowackim: „sucha strukturka, czucia ani kęsu”, co znaczyło: cóż z tego, że umie myśleć, kiedy nie czuje. Poddali się hipnozie, czarowi Gustawa-Konrada, który „czuciem chciał rządzić”, który kpił ze swego drugiego, duchowego ojca („Wiem, tyś mój drugi ojciec” Dziady II), nazywał go „mędrcem przeklętym”, przezywał szyderczo „głową” („Oj, głowo, głowo”), bądź stawał przed nim wymachując sztandarem z „jadowitego derywatu chlorofilu” i bawiąc się w zielonych — obwieszczał: „Tyś syn mądrości — my dzieci natury”.

Ta dyplomatyka i łowy Matki naszej Natury, Doktorowej z Wilczej, Adamy-Adeli, (gdyż nie bykiem był, a krową) zmieniły w sposób przełomowy całe ptasie gospodarstwo Ojca, na całe pokolenia. Słowackiemu miano za złe, że myśli, ale nie czuje, Skoczkowi można zarzucić, że wręcz przeciwnie: żywiołowo czuje, ale nie myśli.

Skoczek czuje instynktownie, że wywodzi się wyłącznie z Matki naszej Adamy-Adeli i dlatego kocha wariatkę Tłuję i ma instynktowną niechęć do Bianki. I chciałby Schulza gwałtem przerobić na syna Matki. Aby tym uzurpacjom nadać pozory sensu, depcze, skacząc na trampolinie — wszystkie autokomentarze Schulza. Schulz w tych autokomentarzach (list do Witkacego, exposé do Sklepów cynamonowych) podkreśla, że jego opowiadania stanowią „próbę wydobycia dziejów pewnej rodziny, pewnego domu na prowincji nie z ich realnych elementów, zdarzeń czy prawdziwych losów, lecz poszukując nad nimi mitycznej treści, sensu ostatecznego owej historii”.

W tymże exposé, pisząc o ojcu, bierze tego ojca w cudzysłów:

„W centrum akcji widzimy »ojca«, zagadkową postać, kupca z profesji, który przewodząc gromadzie ciemnych i ryżowłosych subiektów, stoi na czele sklepu materiałów bławatnych. Widzimy go dręczącego się w wiecznej gonitwie, z głębokim niepokojem w sercu o wieczną tajemnicę, bezustannie atakującego i molestującego przy pomocy najryzykowniejszych eksperymentów istotę rzeczy. Pisane było temu srodze doświadczonemu, prześladowanemu przez los mężowi pielęgnować samotnie swe medytacje o zbawieniu świata pośród tępego i obojętnego otoczenia, nieczułego na jego troski metafizyczne, załamać się nieomal pod naporem metafizycznej misji”.

Czy ten autokomentarz w exposé nie podpowiada, iż mimo jakiegoś podobieństwa — „ojciec” w opowiadaniach Schulza nie jest tożsamy z jego biologicznym ojcem Jakubem Schulzem? Bo i w liście do Witkacego mówi Schulz to samo. Nazywa swoje opowiadania autobiografią nie w sensie dosłownym, nie na planie naturalnego życiorysu; „Są one autobiografią albo raczej genealogią duchową, genealogią kat’exochen, gdyż ukazują rodowód duchowy, aż do tej głębi, gdzie uchodzi on w mitologię, [...] tak uczyniłem próbę statuowania dla siebie jakiejś mitycznej generacji antenatów, fikcyjnej rodziny, z której wywodzę mój ród prawdziwy” (list do Witkacego).

Najważniejsze w tych autokomentarzach są jednoznaczne podkreślenia autora, że opowiadania są kat’exochen, czyli przede wszystkim, w pierwszym rzędzie — genealogią duchową. Nie mówią o ojcu biologicznym Jakubie Schulzu, kupcu materiałów bławatnych, który miał swój sklep w Drohobyczu. Mówią o jakimś innym duchowym ojcu, który może w jakiś sposób (metaforyczny?) też był „kupcem materiałów bławatnych” i miał „sklep”? Może też coś stale liczył i miał Księgę? I czuł się samotny w otoczeniu nieczułym na jego metafizyczne troski, czyli „Sobie śpiewał a Muzom”? Schulz podkreśla że jego „historie” nie są bynajmniej fantazjami, że „mają autentyczne podłoże”, więc ten zagadkowy „ojciec” nie jest abstrakcją, lecz osobą ludzką, autentyczną i dla Schulza — w jego świecie żywą, choć może spoza jego czasu historycznego, może z przeszłości? Gdyż — jak mówił Norwid (cytuję po raz drugi, tym razem już z tekstu, nie z pamięci, jak uprzednio; podkr. J.S.):

 

Przeszłość — jest to dziś, tylko cokolwiek dalej:

Za kołami to wieś,

Nie jakieś tam coś, gdzieś,

Gdzie nigdy ludzie nie bywali!...

 

Może lojalność wobec Schulza (i nie tylko) nakazywałaby uwzględnić jego autokomentarze i w stulecie urodzin pisarza — zabrać się do szukania tego drugiego, duchowego „ojca”, jego Księgi i klucza do niej?

Skoczek jednak chce gwałtem wepchnąć Schulza w wielkie zielone łopuchy, w objęcia Tłuji. Stąd poprawia Jerzego Ficowskiego. Ficowski: — „Bruno syn Jakuba”. Janusz Rudnicki: — „Brunio syn Henrietty”. Aby poradzić sobie z tym karkołomnym zadaniem, przekreśla kluczowe autokomentarze pisarza, po prostu „upupia” go, rozpatruje opowiadania Schulza właśnie w planie naturalnej autobiografii, wpisuje w naturalny circulus vitae, choć Schulz podkreślał, że pokazany przezeń dom i historia pewnej rodziny „nie są z ich realnych elementów, zdarzeń czy prawdziwych charakterów”. Skoczek upupia po marksistowsku, w imię „krzywdy społecznej”, wyrządzonej rzekomo przez Schulza jego biologicznej matce, która tyle uczyniła dla swej rodziny:

„To istne jaja, nie wydaje Wam się? Jakub Schulz, golec z Sądowej Wiśni, znalazł se fuchę z posagiem, pobimbał sobie za ladą, pogimnastykował się w pasie, sprzedał ze dwie bele »materii« na miesiąc, zrobił plajtę, zachorował i tak skończyła się jego »wyższość sklepowych rytuałów«. A Henrietta zaharowywała się po łokcie”.

Tak, skacząc na trampolinie, skok za skokiem — upupia Janusz Rudnicki całego Schulza. Nie przejdzie mu ani przez moment przez tę „twardą garść”, że Schulz w swym opisie historii pewnej rodziny, może pisać o innym „ojcu”, innym Jakubie, innym kupcu materiałów bławatnych, innym sklepie. Ani tym bardziej, że może ten inny, duchowy ojciec jest także ojcem samego Skoczka i nas wszystkich. Wyczuwa z opowiadań Schulza, że te „historie” nie mogą dotyczyć biologicznego ojca Brunona Schulza. Stąd dochodzi do pochopnego wniosku, że autor Sklepów cynamonowych posłużył się maską swego ojca, żeby opowiadać o sobie samym. Nie przewiduje garścią trzeciej możliwości.

„Picer, przebieraniec malowany. Nie napisze przecież o sobie, w swojej autobiografii duchowej kat’eksochen, iż on sam to wielki kreator, geniusz, mag, symbol wszystkiego, co uduchowione, fechtmistrz wyobraźni, obrońca straconej sprawy poezji, prorok z głową w chmurach i nogami w wijącej się mu po uda materii. On przecież, Brunio, skromny jest i nad wyraz wstydliwy.

Dlatego padnie do nóg Adeli kolanami swego ojca i jego ustami wycałuje jej buciki. Ojciec był medium swego syna Demiurga.

My, piszący, wiemy, że układ Ojciec — Syn sprzedaje się lepiej i łatwiej od układu Matka — Syn. W pierwszym przypadku mamy więcej biblijnych i mitologicznych odniesień na podorędziu”.

Skoczek (Pływalnia komunalna Twórczości Trampolina 9/1992)

 

A Skoczek, skacząc z trampoliny, nie osiągnął należnej głębi — z górą czterystu lat. Tam, na tej właśnie głębokości, zobaczyłby, że syn Bruno był jednak wiernym medium swego duchowego ojca, że to ojciec, mimo iż był Duchem, wielbił Naturę, świadom, iż tylko w przymierzu z nią można być Kreatorem wielkiego dzieła poezji:

 

A jeśli me niskie progi

Będą godne twojej nogi,

Nogi pięknej, nie potrzeba,

Dosięgę już głową nieba.

Jan Kochanowski Pieśń II /II

 

Adam Mickiewicz bynajmniej tego nie przeoczył:

 

Gdzie ty łbem dosiągł ledwie, ja wsparłszy się piętą,

W całym niebie wytrąbiać będę Jańskie święto.

Jamby (Na imieninach Jana Czeczota)

 

Jan Czeczot też umiał nurkować i doskonale rozumiał, że jego imię jest dla Adamy-Adeli tylko pretekstem, że to do innego Jana:

 

Ale gdy na gęśli grają,

Serca same co czuć zdolne,

Gdy się winkiem rozkurstają,

Pięty się wznoszą swawolnie.

Jan Czeczot XVII Cyprydy kochane dziatki...

 

Na tych głębinach trzeba ponurkować, powęszyć, zaczynając od głębokości co najmniej czterystu z górą lat, by ogarnąć cały Labirynt Jana Kochanowskiego, Księgi Elegii, Fraszek i Pieśni, gdzie ukrył swoje zafascynowanie Materią-Naturą-Lidią i zarazem swoje metafizyczne lęki i niepokoje z nią związane. Trzeba jednak nurkować z nim razem tysiące lat głębiej — do źródeł, do mitów greckich, do buntu Archanioła Lucyfera, do gnostyków i Pitagorasa. Trzeba długo i bardzo cierpliwie przebywać w tych głębinach, podnosić się powoli i zgłębić na ile się da (bo i tak się nie da) Labirynt — analog Dzieła Stworzenia, Księgę Jana Kochanowskiego. Dopiero potem można próbować czytać Schulza, gdy „zje się Kochanowskiego, Filomatów, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida”. Dopiero w tym kontekście „but Adeli” i jej „specjalna misja” stają się czytelne, gdyż Adela (Adama) sama o tej misji nam opowiadała, jawiąc się w postaci „komety”:

 

Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga do siebie

Nowy gość, dostrzeżony niedawno na niebie;

Był to kometa pierwszej wielkości i mocy,

Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;

Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera

Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera.

Pan Tadeusz Ks. VIII Zajazd

 

Już Wyspiański (nie mówiąc nawet o Słowackim i Norwidzie) doskonale rozumiał, że pod postacią „komety” Adam Mickiewicz opisał siebie. Stąd Demos w Legionie mówi, zwracając się do Mickiewicza:

 

Mówisz, a rzesza cię słucha;

jak okiem sięgniesz daleko,

zawładłeś ludy i rzesze.

Wzeszedłeś jak ognisty kometa.

Legion (Sc. IX)

 

Jakże Skoczek, który podskakuje tylko do góry, który nie jest głębinowym nurkiem, nie widzący, że dzieło Schulza jest ogniwem walki napowietrznej w wielkiej leydejskiej butelce Wtajemniczonych poezji polskiej, może odczytać opowiadanie Kometa? Jakże przejdzie mu to przez garść, że jest to opowiadanie o Adamie Mickiewiczu, który spełnił swoją misję, wyznaczoną z góry przez Jana Kochanowskiego? Żeby to zobaczyć, trzeba znać Labirynt Ojca. Opowiadanie Kometa (całe dzieło Schulza) pisane było w dwudziestoleciu międzywojennym, po okresie Młodej Polski, gdy gwiazda Mickiewicza zaczynała blednąć, stąd Schulz uznał (przedwcześnie), że na zawsze:

„Bolida pędził dzielnie, rwał z kopyta jak rumak ambitny, ażeby dosięgnąć mety zawczasu. Moda sezonu biegła z nim razem. Przez czas jakiś leciał on u czoła epoki, której nadawał swój kształt i imię. Potem zrównały się te dwa dzielne bieguny i szły równolegle w wysilonym galopie, serca nasze biły solidarnie wraz z nimi. Potem jednak moda wysunęła się z wolna naprzód o długość nosa, wyprzedziła niestrudzonego bolidę. Ten milimetr zadecydował o losie komety. Była już przesądzona, raz na zawsze zdystansowana. Już serca nasze biegły z modą, zostawiały z wolna w tyle świetnego bolidę, patrzyliśmy obojętnie jak bladł, malał i stał w końcu zrezygnowany na horyzoncie, bokiem przechylony, biorąc już na próżno ostatni zakręt na swym zakrzywionym torze, daleki i błękitny, na zawsze nieszkodliwy”.

Skoczek wyskakuje z Mniszkówną i Gogolem jako pisarzami, którzy inspirowali Schulza, ale nie doskoczył do Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida. Chce swoje zdanie (albo raczej czucie) wyskakać, wymusić, wykłócić, zdominowany przez emocje. A ta wyraźna przewaga jin nad jang, nie potwierdzałaby autoreklam „męskości”, której tradycyjną cechą jest poza wszystkim... myślenie.

Gdybym się nie bała rewolweru, którym wymachuje, powiedziałabym:

O niepomny Skoczku-Mickiewiczotaurze, odłóż cacka Schulza. Można je ujmować tylko myślącą głową, nie twardą garścią. Chwytanie cacek samym czuciem ma opłakiwane przez wieki skutki:

 

Gdy ściskać mniemał Wenerę,

Rozgniótł w dłoniach tabakierę.

 

To Tomasz Zan napisał w poemacie Tabakiera o poecie Chrapanko — który w bajronicznym przebraniu Wielkiego Czuciowca wkraczał właśnie na trampolinę i już wykonał kilka brawurowych skoków, rozgniatając z weną i werwą — tabakierę duchowego ojca. Skakał czarująco, z żywiołowo odgrywaną mocą, skakał po tabakierze. Tabakiera miała postać rogu, tabaka w niej była (ciemna jak w przysłowiu). Róg był złoty. Grał na nim nam kiedyś Wojski Sandomierski i zwykł był raczej ukrywać niźli eksponować właściwości rogu, mówiąc, iż „nie zawżdy wołem złotorogim, /Czasem Boga błagamy kadzidłem ubogim”. Cień tego rogu trzymał jeszcze Wojski, ale to już Echo grało. A potem „został ci się jeno, został ci się jeno, został ci się jeno sznur”.

 

II. Zagadkowy „Ojciec” Brunona Schulza

 

Przepisuję z Ficowskiego. Bruno był trzecim, najmłodszym dzieckiem galicyjskiego Żyda, Jakuba Schulza, kupca, który miał w Drohobyczu sklep materiałów bławatnych. Matką jego była także Żydówka, Henrietta z domu Hendel Kuhmärker. Drohobycz w latach jego dzieciństwa i młodości był miastem prowincjonalnym na poły polskim, na poły żydowskim, lecz wiemy, że rodzina Schulzów była w znacznym stopniu spolonizowana. W domu mówiło się po polsku. Rodzice Schulza znali biegle język niemiecki i matka w dzieciństwie czytała synowi Goethego w oryginale. Został zapisany do szkoły polskiej i na modelu polskiej historii i polskiej literatury uczył się przeżywać świat. Niebawem odkrył jako bliskich sobie także Rilkego i Tomasza Manna. Jerzy Jarzębski słusznie podkreśla, że: „Nie zawsze zresztą docenia się fakt, że Schulz znajdował się w trójkącie oddziaływania trzech kultur: polskiej, żydowskiej i niemieckiej”. Sytuacja egzystencjalna Brunona Schulza, podobnie jak bardzo wielu innych przedstawicieli spolonizowanej inteligencji pochodzenia żydowskiego, nie była bynajmniej taka łatwa. Z jednej strony był Żydem, z drugiej jego kulturą była kultura polska. A były to lata, gdy problem żydowski istniał, stawał się coraz drażliwszy i wymagał wewnętrznego samookreślenia, szukania linii życiowej, która wiodłaby do rozwiązania tego gordyjskiego węzła. W zależności od predyspozycji tu rozchodziły się drogi. Byli tacy, którzy uznali, że trzeba skończyć z tą podwójnością, przez chrzest i całkowitą asymilację, wyparcie się żydostwa. (Wypaczenie w jedną stronę.) Byli tacy, którzy uznali, że trzeba skończyć z podwójnością przez wyparcie się polskości. (Wybrali syjonizm, wyszczerzenie w drugą stronę). Byli tacy, bardzo liczni, którzy zamarzyli, by unieważnić tę podwójność poprzez komunizm, który miał przynieść szczęście wszystkim, niezależnie od rasy, pochodzenia, religii. Bruno Schulz nie mógł wybrać żadnej z tych dróg. Z predyspozycji, w każdym calu, był artystą i tę bolesną antynomię mógł usiłować przezwyciężyć na planie duchowym, w samym sobie a zarazem w swym dziele. Żadna zinstytucjonalizowana forma religijności, ani mojżeszowa, ani katolicka nie mogły mu być w tym pomocne. Dowodem, iż przemyśliwał nad tymi sprawami, byłyby refleksje w recenzji z powieści Georgesa Bernanosa Pamiętnik wiejskiego proboszcza:

„To, co jest dziś w obiegu, co uchodzi za doktrynę chrześcijańską, ta zredukowana, ogładzona, kompromisowa nauka — owoc przystosowania i adaptacji Kościoła do wymagań życia i potęg panujących nad tym życiem, pozbawiona swego tragicznego radykalizmu, swej pozażyciowej bezwzględności — czymże jest jeśli nie bladym cieniem, opaczną karykaturą myśli Mistrza?” — Bruno Schulz.

Co mógł wybrać? Kościół? Synagogę? Komunizm? Syjonizm? Nic z tego. Predyspozycje duchowe Schulza wykluczały z góry tego typu wybór. Musiał raczej szukać sobie innego Przewodnika, który pomógłby mu zobaczyć te wielorakie węzły gordyjskie jego egzystencji — w innej perspektywie, który pomógłby je rozwikłać — poprzez zmianę skali:

 

Czego chcesz od nas, Panie, za Twe hojne dary?

Czego za dobrodziejstwa, którym nie masz miary?

Kościół Cię nie ogarnie, wszędy pełno Ciebie,

I w otchłaniach, i w morzu, na ziemi, na niebie.

 

Tak. Ten Hymn renesansowy, ze złotego wieku, z genialnej epoki Odrodzenia... „Gdyby można było uwstecznić rozwój, osiągnąć jakąś okrężną drogą powtórne dzieciństwo, jeszcze raz mieć pełnię i bezmiar —”.

Dzięki Jerzemu Ficowskiemu, który „ocalił od zapomnienia” to, co zapamiętało paru uczniów, wiemy, iż Schulz na lekcjach „mówił o Renesansie, jako okresie płodnym w wielkie dzieła i wielkich ludzi”. Z tego wspomnienia byłego ucznia Schulza (Regiony wielkiej herezji) widać, że Schulzowi był bliski właśnie Renesans.

„Pełnia i bezmiar” — wizji Boga i człowieka w dziele Jana Kochanowskiego były bardzo bliskie Juliuszowi Słowackiemu. Polemizując z Mickiewiczem w Pieśni V Beniowskiego upomniał się Słowacki o tego Boga:

 

Widzę, że nie jest On tylko robaków

  Bogiem, i tego stworzenia co pełza.

On lubi huczny lot olbrzymich ptaków,

  A rozhukanych koni On nie kiełza...

On, piórem z ognia jest dumnych szyszaków...

  Wielki czyn często Go ubłaga, nie łza

Próżno  stracona przed kościoła progiem:

Przed Nim upadam na twarz — On jest

Bogiem!

 

W wizji Jana Kochanowskiego — człowiek jest „ptakiem”, ma zachowaną więź z Niebem, porusza się w osi pionowej: Niebo-Ziemia-Niebo.

W wizji Adama Mickiewicza — człowiek jest „robakiem”, odcięta jest pępowina łącząca człowieka z Niebem: „U Słowian najzupełniejszy brak tych żywiołów nadprzyrodzonych. Ich poezja jest całkiem przyrodzona, ziemska” (Wykład XV /kurs I).

„Ojciec” w opowiadaniach Schulza ukazany jest właśnie w postaci ptaka, zgodnie z autoportretami Jana Kochanowskiego:

 

Już mi skórza chropawa padnie na goleni,

Już mi w ptaka białego wierzch się głowy mieni;

Po palcach wszędy nowe piórka się puszczają,

A z ramion sążeniste skrzydła wyrastają.

Pieśń XXIV /II (w. 9-12)

 

Zdarzają się te zagadkowe „zbiegi okoliczności”, o których tak lubił mówić Gombrowicz. Jeśli uzbiera się ich sporo, mogą okazać się bardzo pomocne w tym co uczynił Schulz: „ja starałem się odnaleźć własną, prywatną mitologię, własne historie, własny mityczny rodowód, [...] uczyniłem próbę statuowania dla siebie jakiejś mitycznej generacji antenatów, fikcyjnej rodziny, z której wywodzę mój ród prawdziwy. W jaki sposób »historie« te są prawdziwe”, (list do Witkacego). Przyjrzyjmy się bodaj paru „zbiegom okoliczności”.

— Ojciec Jakub Schulz był kupcem i miał sklep, ale ojciec Jan Kochanowski tez nazywał siebie „kupcem” i też mówił, że ma „sklep”.

 

Fraszki tu niepoważne z statkiem się zmieszały;

Komu by drugie rzeczy więc nie smakowały,

Wziąwszy swą część, ostatek drugim niech

podawa;

Ty to wolisz, a ów zaś przy owym zostawa.

A ja, jako bogaty kupiec w sklepie wielkim,

Rozkładam swe towary cudzoziemcom wszelkim:

Tu bisior, tu koftery, tu włoskie zaponki,

Sam dalej półhatłasie i czarne pierścionki.

39. O fraszkach, Księgi trzecie

 

— Jakub Schulz był kupcem w sensie dosłownym, Jan Kochanowski był kupcem w sensie metaforycznym (Hermesem, pośrednikiem między Ziemią a Niebem, stąd Merkury-Hermes opiekun kupców).

— Jakub Schulz sprzedawał w swym sklepie materiały bławatne, ale bławat jest synonimem błękitu, barwy niebieskiej, już Jan Kochanowski sprzedawał w swym sklepie te „materyje przednie”, zaś Bruno Schulz w opowiadaniu Samotność wyznał, że jednym z podstawowych znamion jego egzystencji jest to, iż „lubi pasożytować na metaforach”.

— Jakub Schulz jako kupiec musiał mieć księgę rachunkową i liczyć, ale Jan Kochanowski „cieśla nauczony” (Zakładaj korab cieśla nauczony! Pieśń I/II) czyli wtajemniczony, zbudował swój Labirynt w oparciu o pitagorejską naukę o liczbach i też musiał stale liczyć i posługiwać się liczbami dla tworzenia „odbić” w salach Labiryntu. Było to liczenie na niebywałą skalę i sam „Matematyk” o tym napomykał:

 

Fraszki nieprzepłacone, wdzięczne fraszki moje,

W których ja wszystki kładę tajemnice swoje,

Bądź łaskawie Fortuna ze mną postępuje,

Bądź inaczej, czego snać więcej się najduje.

Obraliby się kiedy kto tak pracowity,

Żeby z was chciał wyczerpać umysł mój zakryty:

Powiedzcie mu, niech próżno nie frasuje głowy,

Bo się w dziwny Labirynt i błąd wda takowy,

Skąd żadna Aryjadna, żadne kłębki tylne

Wywieźć go móc nie będą, tak tam ścieżki mylne.

Na koniec i sam cieśla, który to mistrował,

Aby tu rogatego chłopobyka chował,

Nie zawżdy do wrót trafi, aż pióra szychtuje

Do ramienia, toż ledwe wierzchem wylatuje.

29. Do fraszek, Księgi trzecie

 

— Jakub Schulz musiał podliczać dzienne utargi i zajmować się pieniędzmi, ale Jan Kochanowski też musiał liczyć i swą nić Aryjadny (numerologiczną zasadę budowy Labiryntu) nazywał metaforycznie „pieniążkami”, sakami, taszkami, złotem etc). Labirynt powtarzał Boskie Dzieło Stworzenia, wraz z zaplanowanym z góry „upadkiem Lucyfera” i buntem Materii przeciw „Bogu-Kreatorowi” tego poetyckiego analogonu Dzieła Stworzenia. Bunt Adama Mickiewicza (Adeli-Adamy) był już z góry ustalony przez Budowniczego Labiryntu w monologu ze sobą samym:

 

Po śmierci trudno rządzić;

Tyś mógł, ojcze, nie błądzić,

Syn tylko worki zliczy,

W rozumie nie dziedziczy.

 

Przeto te troski płone

Szatanowi zlecone;

Niech uprzątnąwszy głowę,

Mkną w skrzynię Fokarowę.

 

Role zostały ustalone i rozdane z góry. Adam Mickiewicz miał uczynić to, co uczynił: „zliczyć worki złota”, przywłaszczyć sobie Labirynt Ojca i powtórzyć bunt Archanioła Lucyfera: Bunt Materii.

Chcąc odczytać postacie Tłuji, Pana, Adeli, złodzieja Szlomy, Edzia w Komecie, który musiał „poddać się najwyższej konieczności” i funkcjonował w leydejskiej butelce Ojca jako młotek, Pana Karola, który „kalkulował, obliczał i marzył” — trzeba zgłębić a priori rolę, jaką wyznaczył Naturze w swym Labiryncie Jan Kochanowski, potem odczytać, jak wywiązał się z tych zadań Adam Mickiewicz, by po Filomatach, Słowackim i Norwidzie — zabierać się do Schulza. Ale znów warto zczytywać go i zestawiać z Gombrowiczem, gdyż pomimo różnic pewnych w ocenie roli „wyższości” i „niższości”, język ich obu, (język alternatywny, hermetyczny, numerologiczny, gnostyczny, metaforyczny) jest ten sam.

„Ojciec-kupiec” w dziele Schulza i „Leon Wojtys” (ex-dyrektor banku) to ta sama osoba, Jan Kochanowski. U Schulza „ojciec” jest „ptakiem” Janem Kochanowskim, ale „Szef Drozdowski” o ptasim nazwisku u Gombrowicza też jest znowu Janem Kochanowskim, a Fuks — Mickiewiczem. A kulka jest „symetryczna” do Adeli. Setki tych symetrii.

Jakub Schulz miał swoją księgę i Jan Kochanowski miał swoją księgę. Ale Bruno Schulz „pasożytując na metaforach” opisuje nie księgę ojca Jakuba, lecz Księgę Labiryntu Ojca Jana, jego tajemnice, jego niepokoje metafizyczne, jego poetycki akt Kreacji, jego troski, jego najryzykowniejsze eksperymenty związane z istotą rzeczy, jego gromadę subiektów (poetów czerpiących z jego „sklepu”), jego „kacerskie eksperymenty dotykające korzeni tajemnicy świata”, jego załamanie niemal (kryzys Trenów), jego „teatr marionetek” (Manekiny).

Bruno Schulz umieszcza tę Księgę Ojca w „wielkim biurku”, gdyż w Panu Tadeuszu sparodiował Adam Mickiewicz Muzę Jana Kochanowskiego w postaci Telimeny (Ochmistrzyni-Kokosznickiej, z domu Jendykiewiczównej, wychowawczyni ptactwa) i wyposażył ją w biurko. Dzieło Jana Kochanowskiego sparodiował jako „ogródek” i „kalendarz”:

 

Domowemu to ptastwu taki ochmistrzyni

Wymyśliła ogródek: sławna gospodyni,

Zwała się Kokosznicka, z domu Jendykowi-

czówna; jej wynalazek epokę stanowi

W domowym gospodarstwie; dziś powszechnie

znany,

Lecz w owych czasach jeszcze za nowość podany,

Przyjęty pod sekretem od niewielu osób,

Nim go wydał kalendarz, pod tytułem: Sposób

Na jastrzębie i kanie, albo nowy środek

Wychowywania drobiu — był to ów ogródek.

Pan Tadeusz Ks. III Umizgi

 

Dlatego Bruno Schulz powie o Księdze Ojca (Ojca Jana z Czarnolasu):

„Och, ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadająca się księga kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieś w archiwum czasu, a treść jej rośnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i majaczeń, które się w niej mnożą”.

Noc wielkiego sezonu

 

Tak. Księga Labiryntu rośnie, gdyż włączają się do niej (poprzez aluzje literackie i szyfry liczbowe) coraz to nowi Wtajemniczeni, rośnie jako wielka leydejska butelka: „Ojciec — nie domawiał zdania, pozwalał się domyślać, że był na tropie grubego kawału, że byliśmy wszyscy, jakeśmy tu siedzieli gruntownie nabici w butelkę”. Rośnie, gdyż „Symbole matematyki są rozszerzeniem słowa na nowe zakresy” (Mityzacja rzeczywistości), gdyż szyfr liczbowy odsyłający do Labiryntu pełni rolę aluzji literackiej.

A dla Skoczka na trampolinie wszystko jest śmiesznie proste:

 

„W Nowy wielkiego sezonu, wśród zawoływań w postaci „ach”, powie autor, co ma na myśli pisząc „księga”. Piszący o niej rozinterpretowali ją na sztuki, tymczasem stoi jak byk, że jest ona księgą kalendarza, leżącą w archiwum czasu (122). Pisanie to nieśmiała próba zapełnienia jej wielkich mitologicznych kart, to próba takiej obiektywizacji własnego prywatnego świata, aby stał się on tak samo własny dla wszystkich. Którzy co? Ano, którzy wierni powinni zostać dziecięcemu sposobowi oglądu świata (cokolwiek by on nie oznaczał). I już”.

Skoczek Pływalnia komunalna Twórczości. Trampolina 9/92

 

Nie doskoczył. Ale pytanie: „Którzy co”? — dobre! U Schulza udział w pisaniu Księgi mają ci, którzy odkryli Księgę jako Labirynt, którzy są Wtajemniczeni i biorą udział w walce napowietrznej. Zarówno ci, którzy stanęli po stronie Natury (Mickiewicz, Miłosz), jak i ci, którzy stanęli po stronie Ducha (Słowacki, Norwid, Schulz, Czechowicz), jak i ci, którzy starali się stanąć po środku (Witold Gombrowicz) między „Syfonem i Miętusem”. I wszyscy oni rzeczywiście pozostali wierni temu dziecięcemu (mitologicznemu) oglądowi świata, który zaprogramował w swym Labiryncie Jan Kochanowski, wierni zasadzie podziału, choć opowiadali się jedni za tym, drudzy za owym.

Wszyscy oni powiększają z wieku na wiek tę „Lejdejską butelkę Labiryntu”. Włączają się w nią — do jej liczbowych gniazdek poprzez szyfry liczbowe i już są w niej na wieki, tworzą scalony obieg.

Skoczku, żeby nie teoretyzować, pokażę jedno z tych niezliczonych gniazdek-złączy w dziele Schulza, klucz do „zagadkowej postaci ojca”.

 

III. Ojciec otwiera sklep o piątej rano — w parterze kamienicy

 

„O piątej godzinie rano — rano jaskrawe od wczesnego słońca, dom nasz kąpał się już od dawna w żarliwym i cichym blasku porannym. [...]

O tej wczesnej godzinie ojciec mój nie mogąc już znaleźć snu,  schodził ze schodów, obładowany księgami, ażeby otworzyć sklep znajdujący się w parterze kamienicy. Przez chwilę stał w bramie nieruchomy, wytrzymując z przymkniętymi oczyma potężny atak ognia słonecznego. Osłoneczniona ściana domu wciągała go słodko w swą płaskość zniwelowaną błogo, wygładzoną do zaniku. Na chwilę stawał się ojcem płaskim, wrośniętym w fasadę i czuł jak ręce rozgałęzione, drżące i ciepłe zabliźniają się płasko wśród złotych sztakateryj fasady. (Iluż ojców wrosło już tak na zawsze w fasadę domu o piątej godzinie rano, w chwili gdy zastępowali z ostatniego stopnia schodów. Iluż ojców stało się w ten sposób na zawsze odźwiernymi własnej bramy, płasko rzeźbionymi na framudze, z ręką na klamce i z twarzą rozwiązaną w same  równoległe i błogie bruzdy, po których potem wodzą miłośnie palce synów, szukając ostatnich śladów ojcowskich wtopionych już na zawsze w uniwersalny uśmiech fasady). Ale potem odrywał się ostatkiem woli, odzyskiwał trzeci wymiar i, znów uczłowieczony, uwalniał okute drzwi sklepu od kłódek i sztab żelaznych”.

Martwy sezon (wyróżnienia J.S.)

 

Jeden spośród wielu portretów ojca? Którego ojca? Jakuba Schulza? Nie, to portret ojca duchowego, Jana Kochanowskiego. To, co najważniejsze, co może stanowić drogowskaz dla czytelnika, ujął Schulz z nawias. To drogowskazy, przeze mnie dodatkowo podkreślone. W Latarce Gombrowicza (J. Salamon, Wrocław 1991) zostały podane reguły szyfrów godzinowych, odsyłających do Labiryntu: rano Księgi pierwsze, południe — Księgi drugie, wieczór — Księgi trzecie, (dla Pieśni — Fragmenta). Godziny znaczą numer pieśni, fraszki lub elegii. Szyfrom liczbowym towarzyszyć mogą aluzje literackie.

Ojciec otwiera sklep o godzinie „piątej rano”, schodząc z ostatniego stopnia schodów. A więc „piąta rano” to szyfr, zaś „sklep”  to aluzja. Ostatni stopień schodów to też jakaś aluzja. Jest „rano”  = Księgi pierwsze. Godzina „piąta”, albo fraszka oznaczona numerem „5” w Księgach pierwszych, albo Pieśń V w Księgach pierwszych. Z „akustyki miejsca” wynika, że chodzi o Pieśń V (Księgi pierwsze), gdyż ona ma ten schodkowy zapis graficzny i ten „sklep” właśnie w zakończeniu pieśni, na samym jej dole (parterze), przy „ostatnim schodku”. Cytuję z Pieśni V Ksiąg pierwszych, tylko ten ostatni czterowiersz:

 

Sklep ten niedobyty

Puści prędko nity;

A winem, co się ty frasujesz o nie,

Będzie zamaczał potomek twój konie.

(w. 33-36)

 

Dopiero w momencie gdy odkryłam szyfr liczbowy i ustaliłam „akustykę miejsca” (w czym dopomogły mi aluzje: schody, ostatni stopień, sklep) — mogłam zidentyfikować „Ojca”. Mogłam zrozumieć, dlaczego „ojciec stał się płaski” (strona księgi), dlaczego stał się odźwiernym własnej bramy, dlaczego tutaj właśnie otwiera, (sklep puści nity), dlaczego twarz jego jest rozwiązana w same poprzeczne bruzdy (kolejne linijki tekstu), dlaczego po tej twarzy wodzą miłośnie palce synów, szukając ostatnich śladów ojcowskich już na zawsze wtopionych w uniwersalny uśmiech fasady (w tekst pieśni).

A gdy chciałam odczytać, jak ostatkiem woli odrywał się i odzyskiwał trzeci wymiar — musiałam „odbić”, czyli przeczytać Pieśń V we Fragmenta (odpowiedniku Ksiąg trzecich). I tak jest u Schulza nieustannie, choć jego szyfry liczbowe odsyłają nie tylko do Jana Kochanowskiego, lecz także do innych Wtajemniczonych, jak choćby do Mickiewicza. Opowiadanie Sierpień odsyła do Pana Tadeusza ks. VIII Zajazd — szyfrem liczbowym miesiąca. Sierpień = ósmy miesiąc = ósma księga Pana Tadeusza pt. Zajazd. W opowiadaniu tym pokazał Schulz zajazd Muzy Mickiewiczowskiej (dzikiej natury) na kulturowy ogród Jana Kochanowskiego. Wtajemniczeni w Labirynt, uczestnicy Wielkiej Gry mówią językiem alternatywnym, hermetycznym, gnostyckim, numerologicznym. Żeby ich dzieła odczytywać, trzeba poznać bodaj abecadło tego języka i potem mozolnie przez lata uczyć się go, podsłuchując ich rozmowy.

 

IV. Hermetyczny, gnostycki język poetycki labiryntu

 

„Nie przesadą może byłoby szukać analogii w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, kiedy wskutek ogromnych nawarstwień umysłowego wyrafinowania (grecka filozofia, ówczesny światopogląd naukowy etc.) nowa religia wykształconym nie wystarczała i dlatego szerzyły się wśród nich różne rodzaje gnozy. Gnostycyzm byłby wtedy tym, czym dzisiaj jest dla wykształconych poezja, która bynajmniej nie może być sprowadzona do »przeżyć estetycznych«. W swoich najważniejszych utworach jest eksploracją miejsca człowieka w kosmosie. Jej konkurentką były różne rodzaje historiozoficznej gnozy.”

Czesław Miłosz Rok myśliwego (24.II.1988)

 

Jan Kochanowski był klasycznym dzieckiem genialnej epoki Odrodzenia, w której zmartwychwstały na nowo — wszystkie fascynacje antycznej Grecji i Egiptu: mity, więź z kosmosem, pitagorejska nauka o liczbach i harmonii sfer, wyobrażenia o życiu ludzkim jako Labiryncie, w którego centrum toczy się bój Ducha z Materią, Słońca z Księżycem, Światła z Cieniem, Głosu z Echem, Tezeusza z Minotaurem. W czasach młodości Jana Kochanowskiego, spędzonej w samym centrum, we Włoszech, były to już dopalające się blaski wczesnego Odrodzenia. Już wstąpił na scenę Savonarola, już w powietrzu była kontrreformacja, płonęły stosy, gnostycy i neoplatonicy już zstępowali do katakumb, podziemia.

Jan Kochanowski był dzieckiem tej epoki Odrodzenia, jej wizja i język zadecydowały o jego wizji świata i jego języku poetyckim. Całą złożoną specyfikę sytuacji kulturowej Rzeczypospolitej obojga narodów w XVI wieku — zobaczył w swej wizji poetyckiej jako Labirynt i aby zapewnić dalekie (po wiekach) zwycięstwo Tezeuszowi, aby wyleczyć Rzeczypospolitą, zastosował hermetyczny, gnostycki lek — założył korab Labiryntu, w którym na całe wieki naprzód zaplanował Grę w Szachy, poetycką walkę napowietrzną — w oparciu o pitagorejską naukę, zasadę numerologiczną. Zmetaforyzował cały język poetycki, ustalając na wieki jego stałe reguły i znaczenia słów. Specyfikację sytuacji kulturowej Rzeczypospolitej ukazał w Pieśni I Ksiąg wtórych:

 

Przeciwne chmury słońce nam zakryły

I niepogodne deszcze pobudziły;

Wody z gór szumią, a pienista Wilna

Już brzegom silna.

 

Strach patrzeć na to częste połyskanie;

A prze to srogie obłoków trzaskanie

Kładą się lasy, a piorun, gdzie zmierzy,

Ale nie uderzy.

Zakładaj korab, cieśla nauczony!

A kto wie, jeśli nie wrócą się ony

Nieszczęsne czasy, kiedy powódź była

Świat zatopiła?

 

Ten „korab” Labiryntu, zbudowany na zasadzie pitagorejskiej, numerologicznej — sparodiował Adam Mickiewicz w opisie „starej karczmy w Panu Tadeuszu, („Karczma z przodu jak korab, z tyłu jak świątynia, /Korab, istna Noego czworogranna skrzynia”). Była ona, jak czytamy tamże, w Księdze Dyplomatyka i łowy, „wedle dawnego zbudowania wzoru, /Który był wymyślony od tyryjskich cieśli”, gdyż Pitagoras otrzymał wtajemniczenia w Tyrze, zaś Jan Kochanowski, jego uczeń duchowy, też był tym „tyryjskim cieślą”.

Jan Kochanowski zmetaforyzował język poetycki i ustalił raz na zawsze hasła związane z architekturą poetyckiego Labiryntu. Cały Labirynt to miasto. Słowa to cegły. Wielkie i długie utwory to aleje, ulice, krótsze to kamienice, domy, utwory o schodkowanym zapisie graficznym to stopnie, schody. Zasada tej kuchni poetyckiej pokazana jest w Labiryncie Fraszek:

 

Najdziesz tu fraszkę dobrą, najdziesz złą i śrzednią,

Nie wszystkoć mury wiodą materyją przednią;

Z boków cegłę rumieńszą i kamień ciosany,

W pośrzodek sztuki kładą i gruz brukowany.

87. O fraszkach, Księgi pierwsze

 

Badacze tej miary i głębi co Zygmunt Kubiak, wyczuwają doskonale tę architekturę. Zygmunt Kubiak opisuje dzieło Jana Kochanowskiego tak właśnie: „Trzecią w gmachu Kochanowskiego kondygnacją, wniesioną ponad Pieśniami, jest Psałterz”. Albo „tajemnice swoje umieszczał w zaułkach labiryntu Fraszek”. Albo „Jeśli dzieło Kochanowskiego porównujemy już nie do gmachu, ale do rozległego i gwarnego miasta, gdzie we dworze dźwięczą pieśni Horacjańskie, w zaułkach kołaczą się Fraszki, a ponad dachami wznoszą się ku górze hymny Psałterza — to Treny są biegnącą w bok od tego miasta, już poza jego obrębem, ulicą grobów, [...] Treny to jednak ulica poza obrębem miasta” (Zygmunt Kubiak Na progu epoki).

Tak, panie Skoczku. O cackach Schulza, o zaułkach, o jego architekturze, o prawdziwych szlachetnych handlach, o nęcących sklepach z ciemnymi boazeriami i o ich parodii (Ulicy Krokodyli) — tej nowej karczmie wystawionej na złość Zamkowi („Nową na złość Zamkowi wystawił Soplica”), powinni pisać ludzie typu Zygmunta Kubiaka, bądź Jana Parandowskiego, który z goryczą zauważył:

 

„Romantyzm, nowa i oszałamiająca poezja, która objęła całą aktualność uczuciową Polski, odcięła nadchodzące pokolenia od starej literatury. To, co zostało po tamtej stronie bujnej przeszłości, miało już tylko znaczenie zabytku. Zeszczuplała nagle historia ducha polskiego i żyjemy do dziś tak, jakby nasza literatura zaczęła się dopiero w XIX wieku.”

Rocznica Kochanowskiego

 

Oczywiście romantyzm w wydaniu Mickiewiczowskim, gdyż Słowacki był w romantycznej formie — klasykiem, broniącym Jana Kochanowskiego, zaś Mickiewicz — właśnie w historycznym przebraniu z Kochanowskim walczył jak ów (ów) „Młodzieniec w greckiej bogatej odzieży”, który ukazał się we śnie Czesławowi Miłoszowi. (Dzwony w zimie)

W tym języku alternatywnym: kuchnia, potrawy, wina, dzbany, stoły, kucharki, konie, kominy — wszystko, cały słownik uległ metaforyzacji i uczestnicy Gry w szachy pozostają wierni ustalonym przez Ojca regułom, tylko je modernizując, zgodnie ze swym czasem: konie — karoce — pociągi — taksówki — samoloty — balony — tramwaje. Jan Kochanowski zapewnił swoim synom (wiernym i marnotrawnym) Wielką Grę, w której z zapałem biorą udział. Zakłada ona uwzględnianie reguł tego hermetycznego języka, ale zarazem zostawia wiele miejsca dla inwencji i wyobraźni poetyckiej uczestników gry. A jak grają, bawiąc się jak dzieci, a zarazem tocząc zasadniczy spór zobaczmy na przykładzie wymiany listów między Gombrowiczem a Schulzem.

 

V. Doktorowa z Wilczej sto dwa spotkana w osiemnastce

 

I Gombrowicz, i Schulz byli „subiektami” (podmiotami) w sklepie z ciemną (hermetyczną) boazerią — Ojca Jana z Czarnolasu (który to Czarnolas sygnuje Schulz jako „Szwarcwald”). Obaj znali Labirynt, obaj odczytali całą dotychczasową walkę napowietrzną stoczoną w Labiryncie polskiej poezji przez ich wielkich poprzedników. Obaj włączyli się w tę walkę jako ich następcy i szermierze. Ale stanowiska ich i ocena sytuacji nie były bynajmniej tożsame. Obaj byli świadomi, że Mickiewiczowska Muza reprezentuje w tej walce Materię-Cielsko-Naturę-Niższość-Biologię-Łydki, bunt Materii chcącej się wyzwolić z gorsetu Ducha i „rozpiąć haftki gorsetu” (patrz Miłosz). Obaj z predyspozycji duchowych, skłanialiby się do opowiedzenia się po stronie przeciwnej, po stronie Ducha — przeciw Mickiewiczowi.

Schulz, podobnie jak Słowacki, stanął po stronie prawej Ojca, po stronie Ducha, zgodnie ze swymi przyrodzonymi predyspozycjami. Gombrowicz natomiast uznał, że to za łatwe i być może, wbrew pozorom, bynajmniej niezgodne z „ukrytym zamysłem Cieśli”, z (wzorem: A Słowo ciałem się stało). W tej poetyckiej walce napowietrznej w Labiryncie — niezbędne są oba bieguny, wyższość i niższość, Duch i Natura.

Wymiana listów, zainicjowana przez Gombrowicza, osadzona w Labiryncie, dokonuje się w tym alternatywnym, hermetycznym, pitagorejskim języku. Jest czytelna, gdy znamy reguły gry, podane jako szyfry, jako wytyczone przez te szyfry pole kulturowe tej rozgrywki. W języku alternatywnym Duch to „Mąż”, Natura to „Żona”, Jan Kochanowski to Duch, a zarazem „Doktór”, którym sam siebie nazywał w Labiryncie Fraszek, zaś „Doktorowa” to Mickiewiczowska Muza, Natura, Materia.

W Liście otwartym do Brunona Schulza  — Gombrowicz pisze (wyróżnienia J.S.):

 

„Długi czas myślałem, jaką by tu myślą wystrzelić w Ciebie, dobry Bruno, lecz na żadną nie mogłem wpaść, aż dopiero wczoraj wpadłem na myśl żony pewnego doktora, spotkanej przypadkowo w osiemnastce. — Bruno Schulz — powiedziała — to albo chory zboczeniec, albo pozer, lecz najpewniej pozer. On tylko udaje tak. — Powiedziała — i wysiadła — bo akurat tramwaj przystanął przy Wilczej.

Strzelam więc w Ciebie myślą tej kobiety. Notyfikuję publicznie, oficjalnie i formalnie Twej osobie, iż żona lekarza ma Cię za wariata lub pozera. I wyzywam, abyś zajął stanowisko wobec żony. Oto gdzieś na Wilczej mieszka połowica specjalisty, o której wiesz już, co myśli o Tobie. Tam, na Wilczej, mieszka, tam żywi też swój sąd ujemny, tam rozpowiada go przygodnie znajomym, którzy wierzą jej na słowo. Tam, na Wilczej, na Wilczej, Bruno, pod sto drugim urasta i toczy się ta przykra opinia, myśl nieprzychylna bardzo stanowczej w swych sądach członkini szerokich sfer towarzysko-kulturalnych! Co poczniesz z jej myślą”?

 

Bruno Schulz w swej odpowiedzi dał znak Gombrowiczowi, że zgruntował pole potyczki: „zdefiniowałeś akustykę miejsca”. Spróbujmy i my tę akustykę zdefiniować w oparciu o podane już „abecadło”.

1. Gombrowicz spotkał Doktorową w „tramwaju”. Długie poematy to „pociągi”, krótkie, numerowane to tramwaje. Chodzi o utwór krótki oznaczony liczbą „osiemnaście” i musi w nim być hasło „wilcza”. Musi to być utwór Adama Mickiewicza, gdyż mowa o „doktorowej”. W dziele Mickiewicza krótkie utwory numerowane to Sonety. Co markuje szyfrem Gombrowicz? Już mamy „Wilczą 18” = Sonet XVIII Do D. D. Wizyta (podkr. J.S).

 

Ledwie wnijdę, słów kilka przemówię z nią samą:

Jużci dzwonek przeraża, wpada galonowy,

Za nim wizyta, za nią ukłony, rozmowy,

Ledwie wizyta z bramy, już druga za bramą.

 

Gdybym mógł, progi wilczą otoczyłbym jamą,

Stawiłbym lisie pastki, kolczaste okowy,

A jeśli nie dość bronią, uciec bym gotowy

Na tamten świat, stygową zasłonić się tamą.

 

O przeklęty nudziarzu! ja liczę minuty,

Jak zbrodniarz, co go czeka ostatnia katusza:

Ty pleciesz błahe dzieje wczorajszej reduty.

 

Już bierzesz rękawiczki, szukasz kapelusza,

Teraz odetchnę nieco, wstąpi we mnie dusza...

O bogi! znowu siada, siedzi jak przykuty!

XVIII Do D. D. Wizyta

 

Skoczku... — Czy myślisz, jak cię nauczyli w świecie świątecznych uczuć, świąteczni czciciele... że to do pani Sobańskiej, bądź pani Zaleskiej? Niestety. Cyferka „XVIII” i cały sonet dowodzą, że to wizyta za Styksem, wizyta w Labiryncie, w Pieśni XVIII Księgi pierwsze Jana Kochanowskiego, zaczynającej się czterowierszem:

 

Czołem za cześć, łaskawy mój panie sąsiedzie,

Boże nie daj u ciebie bywać na biesiedzie!

Każesz mi pić przezdzięki twe przemierzłe piwo,

Że do dna nie wypijam, patrzysz na mnie krzywo.

 

Jan Kochanowski w Pieśni XVIII/I na modelu biesiady opisał barbaryzację obyczajów w Rzeczypospolitej. Barbaryzacja ta bardzo go irytowała i z całej tej długiej, 52-wersowej pieśni wynika jednoznacznie, że sądzi, iż spowodowali ją „sąsiedzi”, że Litwa, wówczas jeszcze „kulturowo niższa”, niedawno wyszła z pogaństwa, barbaryzuje Koronę. W związku unijnym Korona była zwana „mężem”, Litwa „żoną”, co pokazał Gawiński w wierszu Na uniją Korony i Litwy. Litwa — „żona” zdaniem Jana Kochanowskiego — mimo przyjęcia chrześcijaństwa pozostała barbarzyńska. To przekonanie znalazło wyraz w ostatnim czterowierszu tej pełnej rozdrażnienia pieśni o biesiadzie u sąsiada:

 

Bodajże wam smród w gębę, mili pijanice,

A trąd na twarz; bo żona lubi takie lice.

Krzywej nogi na starość, nieobrotnej szyje,

Krom klątwy, kto będzie żyw, snadnie się dopije.

 

Adam Mickiewicz w Sonecie XVIII Do D.D. Wizyta  — zwraca się bezpośrednio do Autora Pieśni XVIII /I i nazywa go „Nudziarzem, opowiadającym, błahe dzieje wczorajszej reduty”. W Pieśni XVIII ta „żona” pojawia się dopiero w ostatnim czterowierszu, więc Mickiewicz w swojej parodii niecierpliwi się, kiedy wreszcie pobędzie z „żoną”, która mu jest bliska, z którą czuje się tożsamy. Aluzjami odsyłającymi do Jana Kochanowskiego są też jego „rękawiczki”, z nagrobka zwoleńskiego, rękawiczki Budowniczego Labiryntu, hermetyka.

To pierwszy drogowskaz Gombrowicza, związany z „akustyką miejsca”, pozwalający ustalić, iż „Doktorowa z Wilczej” to Muza Adama Mickiewicza — Natura, Niższość. Wilk jest symbolem natury dzikiej, niekultywowanej przez człowieka już u Jana Kochanowskiego:

 

Nie dbam, aby zimne skały

Po mym graniu tańcowały;

Niech mię wilcy nie słuchają,

Lasy za mną nie biegają!

 

Ja chcę podobać się w mowie

Nauczonej białejgłowie;

Ty mię pochwal, moja pani,

Nie dbam, choć kto inszy gani!

Pieśń II/II

 

Stąd „Wilcza” jako hasło w języku alternatywnym — to dziedzina poetycka Adama Mickiewicza, który sam to zresztą eksponował. Ale jak Adam Mickiewicz mógł mówić o Brunonie Schulzu, skoro Schulz urodził się sto lat po Mickiewiczu? Istotnie, Mickiewicz mówił o kimś innym, kogo sparodiował jako pięknoducha i pozera, ale Gombrowicz jest zdania, że ten sparodiowany i Schulz są w jakimś sensie, w tym pięknoduchostwie i niechęci wobec niższości — podobni do siebie.

Aby „zlokalizować akustykę”, weźmy następny drogowskaz Gombrowicza: „Tam na Wilczej, na Wilczej, Bruno, pod sto drugim urasta i toczy się ta przykra opinia, myśl nieprzychylna bardzo stanowczej w swych sądach członkini szerokich sfer towarzysko-kulturalnych”.

To musi być utwór bardzo długi (urasta i toczy się), bardzo znany, (szerokie sfery towarzysko-kulturalne). Hasło „Tam na Wilczej, na Wilczej pod sto drugim” pada dwa razy — otwieramy II Księgę Pana Tadeusza, wers 102:

101: Kiedy tak za szarakiem goniono, tymczasem

102: Ukazał się pan Hrabia pod zamkowym

lasem.

Pan Tadeusz Ks. II Zamek (wyróżnienie J.S.)

 

To pierwsza prezentacja pana Hrabi w Panu Tadeuszu. Uprzednio było tylko napomknięcie w Księdze I o „dawnym z panem Hrabią sporze”:

 

Od kilku dni zbiera się na sądy graniczne,

Dla skończenia dawnego z panem Hrabią sporu,

I pan Hrabia ma jutro sam zjechać do dworu;

Podkomorzy już zjechał z żoną i córkami.

Ks. I Gospodarstwo (w. 175-179)

 

Pan Hrabia zgodnie z tą zapowiedzią w Ks. I Gospodarstwo — pojawia się w Ks. II Zamek w wersecie 102 (Tam, na Wilczej, Bruno, na Wilczej, pod sto drugim) i od razu jest przedstawiony w sposób parodyjny jako pozer i pięknoduch. Ta „przykra opinia” o nim „toczy się i urasta” przez wszystkie dalsze księgi Pana Tadeusza.

Słowacki nie miał żadnych wątpliwości, że nie kto inny, lecz on został sparodiowany w postaci Hrabi. Odpowiedział na Pana Tadeusza Beniowskim. Dlatego tytułowy bohater (Słowacki w postaci Beniowskiego) zaczyna swoją opowieść od tego „procesu i sprawy granicznej”, tj. aluzją do postaci Hrabi w Panu Tadeuszu:

 

Miał nadto proces i sprawę graniczną;

A prędzej sprawę wygrałby z szatanem,

Niż z ową psiarnią wtenczas palistrantów:

Słowem, że przyszło do długów i fantów.

Beniowski Pieśń I (w 29-32)

 

Jako kolejna aluzja, bohater tytułowy „miał też hrabiowskie tytuły”, do których doszła szarża „porucznika”, którą obdarzył Mickiewicz Hrabię w Panu Tadeuszu:

Słowacki — „pan Hrabia”, sparodiowany został przez Mickiewicza jako pięknoduch, człowiek zbyt wzniosły, zbyt dystansujący się od wszystkiego, co ziemskie i cielesne, oddany tylko temu, co wzniosłe, bardzo szlachetne, stawiający na piedestale „wyższość”.

Tą to myślą Mickiewicza wystrzeloną w Słowackiego — postanowił Gombrowicz wystrzelić w „dobrego Brunona”, gdyż dopatrzył się „symetrii”, chyba zarówno w osobowości jak i w dziele Schulza. Gdyż Schulz pokazał wprawdzie w swych opowiadaniach to podszyte ambiwalencją uwielbienie Ojca-Ducha dla Natury-Materii-Adeli, ale cała jego sympatia i poparcie osobiste były po stronie Ojca, co znalazło wyraz w jego komentarzach. Schulz-autor staje po stronie Ojca-Jana Kochanowskiego i potępia Adelę-Adama Mickiewicza.

 

„Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony bronił ten mąż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego trybach zakwitnąć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. [...] Adeli nie spotkał żaden wyrzut za jej bezmyślny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czuliśmy jakieś niskie zadowolenie, haniebną satysfakcję z ukrócenia tych wybujałości, których kosztowaliśmy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od odpowiedzialności za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywaliśmy niejasno jakąś misję i posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Dobrowolny banita, usunął się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował tam samotnością.”

Manekiny

 

List Witolda Grombrowicza do Brunona Schulza jest złożony z dwóch części: „parteru” — czytelnego dla wszystkich oraz „podziemia”, które mógł zgłębić Schulz dzięki „zdefiniowaniu akustyki miejsca”. Czytelnicy listu przeczytali tylko tę pierwszą połowę, Schulz przeczytał także tę drugą połowę: szyderczą odpowiedź Mickiewicza w Sonecie XVIII Do D.D. Wizyta „Nudziarzowi”, autorowi Pieśni XVIII Ksiąg pierwszych, a ponadto podśmiechiwanie się Mickiewicza ze Słowackiego (też gorącego obrońcy Ojca-Ducha) w Panu Tadeuszu.

Schulz dał znak, że dotarł do tego „podziemia”, pisząc w swej odpowiedzi, „zdefiniowałeś akustykę miejsca”, a następnie: „jesteś zafascynowany (kodeksem) aren i forów, zaopatrzyłeś jego marginesy w najświetniejsze glosy i komentarze — dziwne to zaiste nabożeństwo, które wzbija się nad przedmiot swego kultu w pląsach przekoziołkowującej się ironii”.

A przecież na tym „parterze” listu Gombrowicza nie ma żadnych marginesów z „najświetniejszymi glosami” (Mickiewicza i Kochanowskiego). Te glosy widać i słychać dopiero w podziemiu, po zdefiniowaniu akustyki. Odpowiedź Schulza czytelna się staje dopiero, gdy złożymy list Gombrowicza „parter” i „podziemie” razem, w całość.

Gombrowicz w tym „całym” już liście mówiłby tak: „Bruno, powinieneś wczuć się także w Adelę (Adama Mickiewicza), przecież obraz Litwy w Labiryncie Kochanowskiego (choćby najprawdziwszy w jego czasach), musiał być dla Mickiewicza bolesny. Utożsamiał się z Litwą, więc bronił się, „wyśmiał wyższość, wykpił pańskość”. Ty sądzisz, że postąpił haniebnie, że zdradził ojca, że wykorzystał jego broń przeciwko niemu, że jego zemsta jest czynem ohydnym i niegodnym człowieka. A ja zastanawiam się, czy ty nie zawyżasz kondycji ludzkiej? Czy nie jest ona właśnie taka, także w tobie, we mnie, w nas wszystkich? Czemu odmawiasz Adeli — „Niższości” prawa do szyderstwa, które jest odpowiedzią na szyderstwo „Wyższości”? Czy jesteś sprawiedliwy? Czy aby na pewno stając po stronie „Wyższości” masz czyste sumienie? A ponadto, czy aby na pewno właściwie odczytałeś intencje Ojca? Czy z Labiryntu nie wynika, że Adam Mickiewicz spełnił właśnie wolę Ojca, że miał dokonać tego potopu i zajazdu, że miał być tym „mieczem”? A musisz przyznać, że wyznaczoną mu przez Ojca rolę — bycia Naturą, bycia „nogami”, dokonania „upadku Lucyfera” — spełnił. A granie czarnych charakterów jest trudniejsze być może niż nam się zdaje, więc może jego koszta duchowe były znacznie niższe niż przypuszczasz? Bo u Ciebie to wszystko jest czarno-białe: Ojciec dobry, Adela zła. I w sobie też chętniej się przyznajesz do Ojca, niż do Adeli.

Bruno Schulz (co widać z odpowiedzi) przeczytał cały list Gombrowicza. Z „parteru” wcale nie wynika, że Gombrowicz przyznaje Doktorowej z Wilczej prawo do szyderstwa i pośmiechu. To wynika z „podziemia”. Z „parteru” nie wynika też bynajmniej, że Doktorowa z Wilczej ma „piękne nogi” tj. że jej poezja jest pełna czaru i dobrze uziemiona. To znów wynika dopiero z „podziemia”, gdy „akustyka” (teksty poetyckie) do których odsyła Gombrowicz w swych szyfrach — pozwoli nam zidentyfikować  „Doktorową z Wilczej” jako Muzę Adama Mickiewicza.

Schulz w swej odpowiedzi określa swój własny stosunek do Mickiewicza jako tej „Doktorowej z Wilczej” i „Niższości”, mówi o tym, jak przeżywa poezję Autora Pana Tadeusza i usiłuje zdefiniować różnicę postaw wobec Mickiewicza — swojej i Gombrowicza. Postawę Gombrowicza uchwycił bardzo trafnie. Już wówczas w 1936 roku, odkrył motyw przewodni. Swój własny stosunek do poezji Mickiewicza określił jako „migotliwie ambiwalentny i janusowy”, hołd dla formy (nóżek), niechęć dla treści:

„Niewątpliwie oceniam to i uznaję z całej duszy, że pani doktorowa ma piękne uda, ale ograniczam ten fakt do właściwej mu sfery. Umiem zapobiec temu, by hołd dla nóżek pani doktorowej dyfundował w dziedzinę zgoła niewłaściwą. I cała lojalność tego hołdu nie przeszkadza mi w sferze intelektualnej żywić szczerej pogardy dla jej filisterskiej tępoty, dla jej formułkowego myślenia, dla całej tej obcej mi i wrogiej mentalności. Tak jest, wyznaję to szczerze, nienawidzę pani doktorowej z Wilczej, istoty wypranej z wszelkiego merytoryzmu, żony lekarza w czystej, wydestylowanej formie, szkolny przykład żony lekarza, a nawet żony po prostu... chociaż w innej i odrębnej zgoła sferze trudno mi jest oprzeć się czarowi jej nóg.”

 

A więc stanowisko własne określił Schulz jednoznacznie. Następnie usiłował ująć punkt Gombrowicza, pokazać dzielące ich różnice i podjąć z Gombrowiczem polemikę.

 

„Posadźmy ją na tronie, panią doktorową z Wilczej, hosanna, hosanna, bijmy pokłony. Niech się rozpiera, niech wypina biały brzuch, wzdymając się w pysze — pani doktorowa z Wilczej, idol wieczysty, meta wszystkich tęsknot naszych, hosanna, hosanna...

Podczas gdy tak siedzi upojona, wystąpiwszy ze swych brzegów, z błękitnymi oczyma, które nas przeoczają i nie widzą — zanalizujmy jej twarz, zgruntujmy jej minę, zapuśćmy sondę na dno tego niezgłębionego oblicza.

Mówisz, że to oblicze życia? Mówisz, że nie tylko my, mądrzejsi i lepsi, mamy prawo wyśmiewać się z pani doktorowej, ale i jej przyznajesz równe prawo szyderstwa, wzgardy i pośmiechu. Stajesz po stronie niższości przeciwko wyższości. Usiłujesz skompromitować nasze poczynania, stawiając nam przed oczy masywne cielsko doktorowej i solidaryzujesz się z jej tępym rechotem. Twierdzisz, że w jej osobie bronisz witalności, biologii przeciw abstrakcji, przeciw naszemu od życia oderwaniu. Jeżeli biologia, Witoldzie, to chyba jej siła bezwładności, jeżeli witalność, to chyba jej bierna, ciężka masa.”

Bruno Schulz — z listu Do Witolda Gombrowicza

 

Schulzowi marzyło się, by Gombrowicz przeszedł na jego stronę, by zaczął „humanizować te niedoludzkie obszary”, ale odpowiedź Gombrowicza była nieprzejednana, znaczyła rozejście się dróg:

 

„Zbyt gorący, Bruno, zbyt niecierpliwy jesteś w swoim dążeniu wzwyż, zanadto Ci pilno do tych najwyższych rejonów, w szparkim pędzie łydki zgubiłeś po drodze. Dlaczego Cię mierzi, gdy czujny przyjaciel zajedzie Cię od strony łydek. [...] Przejrzałem Twoją grę! Nie umiejąc zająć stanowiska wobec trywialnego, niesmacznego faktu z doktorową, którą Cię poszczułem, aby skubała Ci łydki, uciekłeś się do pochlebstwa, wywyższyłeś mnie w nadziei, że ja, wywyższony, przestanę Ciebie poniżać. Myślałeś, że nadęty Twoim pochlebnym sądem przywdzieję strój pontyfikalny i będę z Tobą dyskutował na temat „wysokiej ascezy” i „nieprzekupnego smaku”. Nie, nie, huzia, huzia, doktorowo, huzia, bierz go, łapaj, kąsaj, po łydkach, po łydkach! Póki nie wyznaczysz swojego stosunku do tych palących zagadnień, nie może być mowy o żadnych wysokich ascezach”.

Witold Gombrowicz — Z listu Do Brunona Schulza

 

Bruno Schulz na drugi list Gombrowicza już nie odpowiedział. Ale czy oznacza to, że spór nie miał dalszego ciągu? Niebawem, w tymże 1936, roku napisał Wiosnę.

 

(Dokończenie w następnym numerze Gnosis)

dokonczenie artykulu

powrót do strony GNOSIS 8    powrót do głównej strony GNOSIS